Kraj, Weekend

Gdzie oni są? Czyli kto na granicy pomaga, a kto nie [reportaż]

Uchodźcy na polsko-białoruskiej granicy

Polska Akcja Humanitarna otworzyła centralny magazyn logistyczny w Białymstoku, aby dystrybuować pomoc rzeczową dla grup aktywistycznych i wolontaryjnych działających na terenach przygranicznych, a Polski Czerwony Krzyż proponuje spotkania i rozmowy. Kryzys humanitarny na granicy polsko-białoruskiej trwa już rok. Czy to wystarczająca odpowiedź?

Spośród wielu zdjęć wykonanych rok temu w Usnarzu Górnym jedno zyskało szczególnie symboliczny wymiar. To kadr obrazujący stos moknących na deszczu kartonowych pudełek z pizzą wraz z wielkim garem zupy, kilkoma bochenkami chleba oraz kilkoma słoikami. Na dalszym planie wojskowe wozy i funkcjonariusze straży granicznej blokujący dostęp do grupy uwięzionych na granicy Afganek i Afgańczyków.

Rok temu wykorzystywano to zdjęcie, by mówić o bezduszności i okrucieństwie polskich służb na granicy. Po roku widać w nim zapowiedź tego, co nastąpiło później – główny ciężar pomocy osobom migrującym do Unii Europejskiej przez granicę polsko-białoruską spadł przede wszystkim na lokalną społeczność. Ta społeczność, wraz ze wspierającymi ją organizacjami prawoczłowieczymi, bardzo szybko zorientowała się, że nie będzie mogła liczyć na pomoc państwa. Co więcej, państwo stanęło przeciwko niej, i to wraz z całym aparatem opresji.

W tej społeczności bardzo silne jest też przekonanie, że podczas gdy państwo stanęło przeciwko niej, duże organizacje polskiego i światowego trzeciego sektora po prostu się od niej odwróciły.

Uchodźcy i wojsko pod granicą, czyli gdzie jest Polska

Rozmawiam o tym z wieloma przedstawicielkami i przedstawicielami sieci polskich organizacji pozarządowych zrzeszonych w Grupie Granica, z osobami z Fundacji Ocalenie oraz innych organizacji, a także z indywidualnymi aktywistami mieszkającymi na Podlasiu. Bodaj najdobitniej spośród wszystkich moich rozmówców to przekonanie wyraża Natalia Gebert z Domu Otwartego, organizacji pozarządowej, która wchodzi w skład Grupy Granica.

– Wszystko mogło wyglądać inaczej, gdyby organizacje, które się na tym znają i które zęby na tym zjadły, od razu się tu pojawiły. One mają to know-how, którego my wtedy nie mieliśmy. Mają fundusze, mają ludzi i przede wszystkim mają to, do kurwy nędzy, zapisane w swoich statutach! Przecież te organizacje po to są! – oburza się Gebert, gdy rozmawiamy o obecności i nieobecności na granicy takich organizacji jak Polska Akcja Humanitarna, Polski Czerwony Krzyż, Caritas, Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej, a także organizacji zagranicznych, przede wszystkim Lekarzy bez Granic.

Gniew Gebert jest zrozumiały, ale wygląda na to, że oczekiwania wobec dużych przedstawicieli polskiego i światowego trzeciego sektora były zbyt wysokie. Kryzys na polsko-białoruskiej granicy obnażył bowiem nie tylko to, że Polska nie prowadzi żadnej polityki migracyjnej, a polityka migracyjna całej wspólnoty europejskiej jest nieadekwatna wobec migracyjnych wyzwań, jakie stawia współczesny świat. Nieadekwatne wobec takich wyzwań okazały się także sposoby, w jaki działają dziś duże organizacje pomocowe. Znajduje to potwierdzenie nie tylko w słowach krytyki pod ich adresem, ale także w wyjaśnieniach, jakie płyną od nich samych.

– Pętają nas różne ograniczenia, choćby finansowe czy audytowe. Możemy działać na dużą skalę, ale potrzebujemy czasu. Musimy też wybierać obszary, w których będziemy działać skutecznie. Mówiąc wprost: nie możemy być wszędzie. Takich sytuacji, jak na granicy polsko-białoruskiej będzie coraz więcej i będą kryzysy, na które nie będziemy mogli reagować, właśnie z uwagi na swoje ograniczenia. Ale też żadna organizacja nie jest w stanie pomagać w każdym miejscu – tłumaczą mi Rafał Grzelewski oraz Helena Krajewska z działu komunikacji Polskiej Akcji Humanitarnej.

Jak zaczęła się pomoc?

Kartony z pizzą i gar zupy – to jedne z pierwszych form pomocy, jakie można było zobaczyć na granicy. Pojawiły się spontanicznie, z potrzeby ludzkiej solidarności. Skoro ludzie są głodni, trzeba im zanieść coś do jedzenia. Najszybciej coś zamówić – niech więc będzie pizza. No a skoro są zmarznięci, to przyda się też zupa.

Zupę gotowano przez kolejne dni i tygodnie – które przerodziły się w długie miesiące – a jednocześnie rozwijano aktywistyczne sieci i wypracowywano metody działania odpowiednie do gwałtownie zmieniającej się sytuacji na granicy. Bo rząd sięgnął po środki bezprecedensowe.

W reakcji na pojawienie się migrantów i uchodźców z Bliskiego Wschodu oraz Afryki, kierowanych na polską granicę przez Aleksandra Łukaszenkę w ramach nacisku na UE oraz odwetu za wprowadzenie sankcji m.in. za sfałszowane wybory 2020 roku, rząd wprowadził strefę stanu wyjątkowego i de facto zdelegalizował na tym terenie działania humanitarne. Wypędzając aktywistów oraz media, wprowadził także cenzurę.

O Podlasie upomina się historia i banalna geografia

Goszczący w miejscowych domach aktywiści i wolontariusze zaczęli więc radzić, co robić i jak działać w nowej rzeczywistości. Radzili przedstawiciele Konsorcjum Organizacji Społecznych Działających na Rzecz Migrantów i Migrantek, w skład którego wchodzą m.in. Stowarzyszenie Interwencji Prawnej, Helsińska Fundacja Praw Człowieka czy stowarzyszenie Chlebem i Solą. To z tego grona, wspieranego przez wiele innych organizacji, na przykład Dom Otwarty, oraz aktywistów niezrzeszonych, wyłoniła się Grupa Granica.

Radzili także przedstawiciele organizacji działających niezależnie od rodzącej się Grupy Granica, choćby Fundacji Ocalenie czy Klubu Inteligencji Katolickiej. Pączkowały też oddolne grupy miejscowych: w Hajnówce wraz z przyjaciółmi działała Katarzyna Wappa, w Werstoku Kamil Syller zapalił zielone światło – symbol domu, gdzie osoby migrujące mogą liczyć na pomoc – a głęboko w strefie organizowała się Białowieska Akcja Humanitarna. Wszyscy byli zgodni, że jedynym skutecznym sposobem działania jest akcja bezpośrednia, czyli odpowiadanie na wezwania o pomoc płynące wprost od ludzi w lesie.

Uchodźcy na polsko-białoruskiej granicy
Fot. Monika Bryk

Tak powstał złożony system pomocy prawnej i bezpośredniej, wraz z żelaznymi zasadami bezpieczeństwa, który działa do dziś. Co istotne, został wypracowany w gronie organizacji, aktywistów a także mieszkańców i mieszkanek Podlasia, którzy nie mieli w zasadzie żadnego doświadczenia w pracy humanitarnej.

– Myśmy się tego dopiero uczyli – mówi Gebert, zarówno o organizacji, którą sama reprezentuje, jak i o innych. A gdy pytam w tym gronie o to, czego oczekiwali od dużych organizacji pomocowych – słyszę przede wszystkim o ogromie pracy, jaką mieli wtedy do wykonania.

Górczyńska z Grupy Granica: Pojechaliśmy udzielać pomocy prawnej, a musimy ratować zdrowie i życie

Gdzie były duże NGO-sy?

Kalina Czwarnóg (Fundacja Ocalenie): Na początku kryzysu nie mieliśmy czasu nawet na spanie. Spotkaliśmy się jedynie z IOM (Międzynarodowa Organizacja do Spraw Migracji) i UNHCR (Wysoki komisarz Narodów Zjednoczonych do spraw uchodźców), które nam wytłumaczyły, że nie mogą nic zrobić, bo mogą wejść jedynie na zaproszenie polskiego rządu. A skoro rząd ich nie zaprosił, to nie mają do tego mandatu. A polskie duże NGO-sy? Nie mieliśmy nawet przestrzeni, by do nich dzwonić, pisać pisma, prosić o pomoc czy się spotykać.

Aleksandra Chrzanowska (Stowarzyszenie Interwencji Prawnej): Bardzo szybko wprowadzono strefę stanu wyjątkowego i duże organizacje się wycofały, to znaczy nie wjechały do strefy. Dla nas było to o tyle kuriozalne, że takie organizacje jak Polska Akcja Humanitarna czy Międzynarodowy Czerwony Krzyż, a PCK jest jego częścią, są co do zasady obecne w strefach konfliktu czy w strefach działań zbrojnych, działają apolitycznie i niosą pomoc cywilom. Wydawało nam się więc oczywiste, że pojawią się tu, gdzie ludzie potrzebują właśnie pomocy humanitarnej. A one oddały tę walkę walkowerem. Nie mieliśmy wrażenia, aby podejmowały jakiś olbrzymi wysiłek, by w tę strefę wejść. Wydawało nam się też nie na miejscu, że zgodziły się na przestrzeganie zakazu wjazdu – skądinąd bezprawnego.

Wojciech Radwański (związany z podlaską bazą aktywistów Klubu Inteligencji Katolickiej): Ale tak naprawdę wszystkie organizacje, w tym nasza – KIK – w jakiś sposób podporządkowały się prawu, choć uznawały to prawo za niewłaściwe. My też deklarowaliśmy, że respektujemy strefę. A okazało się, że najszybciej zareagowali ludzie, którzy nie oglądali się na żadne ograniczenia.

Katarzyna Czarnota (Helsińska Fundacja Praw Człowieka): Strefa stanu wyjątkowego była po części wykorzystywana jako uzasadnienie braku podejmowania działań na terenie pogranicza. I nie mówimy tu o magazynach, bo one były, tylko o braku zespołów poszukiwawczych i ratowniczych. To wiąże się z kryminalizacją migracji i przedstawianiem osób z doświadczeniem przymusowej migracji czy doświadczeniem uchodźstwa jako zagrożenia. Systematycznie doprowadzono do dehumanizacji osób uciekających przed destabilizacją polityczną, głodem czy konfliktami zbrojnymi innymi niż ten w Ukrainie.

Granica – ta druga, o której nikt nie chce słuchać

Karol Wilczyński (Salam Lab): Małe NGO-sy, jak Salam Lab i inni aktywiści zrzeszeni w Grupie Granica, ale i nie tylko, działają sprawniej, właśnie dlatego, że są małe. Są zwinne i łatwiej im podejmować trudne politycznie decyzje – wypowiadamy się czy nie, wchodzimy do strefy czy nie, pomagamy tak czy inaczej. To są decyzje, których duże, korporacyjne organizacje jak UNHCR czy PAH nie są w stanie podejmować w takim tempie. Te organizacje nie są też w stanie przechodzić w tryb zarządzania kryzysowego.

Kto nie mógł wejść w strefę i dlaczego?

Najwięcej krytyki od działających na Podlasiu słyszę pod adresem Polskiej Akcji Humanitarnej, ale zdaniem aktywistów mocno zawiódł także Polski Czerwony Krzyż oraz Caritas. Pretensje wysuwane są także pod adresem Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej oraz Lekarzy bez Granic.

Dlaczego więc te duże NGO-sy w strefę nie weszły, choć przecież – najczęściej – groził za to mandat w wysokości 500 złotych?

Rafał Grzelewski i Helena Krajewska z PAH tłumaczą, że organizacje humanitarne na całym świecie muszą przede wszystkim przestrzegać prawa w kraju lub na terenach, w których działają.

– Owszem, działamy w strefach wojen, ale nigdy nie łamiemy miejscowego prawa. To jest absolutny imperatyw w pomocy humanitarnej. Wjeżdżamy tam, gdzie mamy zgodę władz, i tę zasadę stosujemy bezwzględnie w każdym miejscu na świecie. Jej złamanie skutkuje paraliżem całej organizacji. Konsekwencje wejścia w strefę i zatrzymania naszych pracowników byłyby dla nas znacznie poważniejsze niż mandat – przekonują Grzelewski i Krajewska.

Tylko że prawo, którym zasłaniał się rząd, de facto prawo łamało – pushbacki, czyli niedopuszczanie ludzi do złożenia wniosku o azyl i siłowe zawracanie ich do Białorusi, były i nadal są jawnym łamaniem praw człowieka. A mimo to prób złamania zakazu wjazdu na szeroką skalę w ramach protestu nie podjął się w Polsce nikt, nie tylko duże NGO-sy. Na taki protest nie zdecydowało się też środowisko dziennikarskie, które zostało bezpośrednio zakazem dotknięte, czy szeroko rozumiana opozycja, choć przecież wielokrotnie potępiała PiS za to, co dzieje się na granicy.

Obcy w naszym kraju. Gniew, żal i strach podlaskiego pogranicza

– My na pewno nie zdecydowalibyśmy się na ostentacyjne złamanie prawa. Jako organizacja działająca w kraju i na świecie musimy cieszyć się nieposzlakowana opinią – podkreślają pracownicy PAH.

Zasada działania zgodnie z prawem obowiązującym na danym terytorium, a także jak najdalej posuniętej apolityczności ma na celu między innymi zminimalizowanie ryzyka ataków na pracowników humanitarnych w strefach konfliktu czy na terytoriach o niestabilnej sytuacji politycznej. Złamanie prawa w jednej części świata – w tym wypadku w Polsce – może skutkować poważnymi konsekwencjami dla pracowników misji w innej części świata. Jeśli organizacja zostanie uznana za niegodną zaufania, bo łamiącą prawo, prowadzona przez nią misja może zostać wyproszona z danego kraju czy terytorium. Organizacja może też nie otrzymać zgody na wejście na dany obszar.

Wprawdzie polskie sądy, jak do tej pory, stają po stronie zatrzymywanych aktywistów, uchylając areszty tymczasowe i wyrażając w tych sprawach opinie, że pomaganie nie jest nielegalne, jednak sprawy nadal są w toku. A już samo zatrzymanie na przykład pracowników w PAH w strefie odbiłoby się szerokim echem w mediach w Polsce i na świecie i również położyłoby się cieniem na działaniach organizacji.

Służby na granicy mszczą się na aktywistach za brak sukcesów

Kto rozgrywa organizacje humanitarne i jak?

Opiekunem działań na danym terenie jest państwo lub każdy inny przedstawiciel władzy na tym terytorium. I państwo, dyktatorzy czy każda szeroko rozumiana władza potrafią rozgrywać możliwość zablokowania niesienia pomocy humanitarnej zgodnie ze swoimi interesami politycznymi, czy nawet jako broń w konflikcie zbrojnym.

Jednym z najskrajniejszych współczesnych tego przykładów jest klęska głodu w wyniku suszy, która nawiedziła kraje Rogu Afryki: Etiopię, Somalię oraz Kenię i dotknęła 13 milionów ludzi. Do większości z nich udało się dotrzeć z pomocą humanitarną – ale sprawująca kontrolę nad sporą częścią objętej suszą i głodem Somalii islamistyczna frakcja zbrojna Al-Shabaab zakazała działalności takich organizacji jak ONZ-owski World Food Programme czy Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Ta motywowana politycznie decyzja, wraz z zaniedbaniami pomocowymi lat poprzednich, doprowadziła w latach 2010–2012 do śmierci 260 tysięcy ludzi.

Zamykanie i otwieranie dróg dla konwojów humanitarnych to częsta taktyka wojenna, stosowana choćby podczas trwającej już ponad 10 lat wojny w Syrii. Ostatnią batalię dyplomatyczną stoczono o korytarz przez przejście graniczne z Turcją w Bab Al–Hawa, którędy wiedzie trasa do ostatniego bastionu rebeliantów – dziś to głównie islamscy ekstremiści powiązani z Al-Kaidą – w Idlibie.

Jeszcze w czerwcu tego roku istniała poważna obawa, że Rosja prawem weta w Radzie Bezpieczeństwa ONZ zablokuje utrzymanie tego ostatniego kanału pomocy humanitarnej do Syrii, tak jak zablokowała trzy inne korytarze w 2020 roku. Efektem byłaby katastrofa humanitarna cywilów uwięzionych w Idlibie pomiędzy islamistami a asadowcami i najpewniej wznowienie wzmożonego ruchu migracyjnego z Syrii. Tym samym uchodźcy oraz migranci zostaliby wykorzystani przez reżimy instrumentalnie, jako siła nacisku na państwa Europy Zachodniej w ramach odwetu za wsparcie Ukrainy. Tym razem jednak do tego nie doszło, a przejście zostało utrzymane na kolejne sześć miesięcy.

Również polski rząd – zachowajmy tu oczywiście odpowiednie proporcje – skorzystał z możliwości zablokowania niesienia pomocy humanitarnej na terenie przygranicznych z Białorusią ze względów politycznych. Odmowa zgody na wejścia takich organizacji jak PAH, PCK, PCPM czy Lekarze bez Granic, a także niezwracanie się o pomoc do międzynarodowych instytucji, jak IOM, UNHCR czy nawet Frontex miały jasny cel polityczny – rząd chciał pokazać, że radzi sobie doskonale, nie potrzebuje pomocy z zewnątrz i całą sytuację na granicy ma pod kontrolą.

Postulat numer jeden to „zero śmierci na granicach”. I za to odpowiada państwo [rozmowa]

Co więcej, rząd pozbawił możliwości pracy nie tylko organizacje i instytucje, które niosą pomoc, ale też te, które prowadzą monitoringi, przygotowują raporty i zgłaszają naruszenia praw człowieka. A przecież polska odpowiedź na kryzys humanitarny wywołany przez Białoruś była od początku oparta właśnie na łamaniu praw człowieka.

Kto działał w strefie i dlaczego nie chodził do lasu?

Jedyną organizacją, która mogła legalnie działać w strefie, był Caritas. W raporcie z działań tej organizacji za 2021 roku czytamy:

„W odpowiedzi na kryzys na granicy polsko-białoruskiej nawiązano współpracę z przygranicznymi placówkami Straży Granicznej, przekazując potrzebne migrantom rzeczy (koce, ręczniki, żywność, artykuły higieniczne oraz pakiety Helps Pack zawierające m.in. koce termiczne, batony, wodę i ogrzewacze do rąk). Wartość przekazanej pomocy rzeczowej to 212 131 zł”.

I jeszcze: „W związku z kryzysem migracyjnym na granicy polsko-białoruskiej uruchomione zostały również Namioty Nadziei, stanowiące zaplecze dla organizacji pomocowych i mieszkańców terenów przygranicznych, którzy pomagają napotkanym migrantom. Wolontariusze działający w rejonie przygranicznym, ale również mieszkańcy okolicznych miejscowości udzielający pomocy migrantom mogli pobierać stamtąd m.in. śpiwory, koce, kurtki, buty, termosy, żywność i artykuły higieniczne, aby przekazać je osobom przebywającym przez wiele dni poza domem, w trudnym terenie i niesprzyjających warunkach atmosferycznych. Dystrybuowano również pakiety Helps Pack. Wartość działania to 200 324 zł”.

Dla porównania: łączna kwota, którą Caritas w 2021 roku przeznaczył na działania na rzecz cudzoziemców, to 2 014 472 zł, z czego ponad pół miliona poszło na wsparcie uchodźców w krajach ościennych Afganistanu, a niemal milion na potrzeby cudzoziemców przebywających w ośrodkach w Kętrzynie, Przemyślu, Krośnie Odrzańskim, Wędrzynie, Białymstoku, Czerwonym Borze, Białej Podlaskiej, Lesznowoli, Horbowie, Łukowie, Bezwoli i Lininie.

W ośrodkach detencyjnych migranci protestują, podejmują głodówki, cierpią

O tym, jak wyglądała dystrybucja pomocy Caritasu w strefie, rozmawiam z Małgorzata Jarosz-Jarszewską, zastępczynią dyrektora Caritasu.

– Pomoc była organizowana przez przygraniczne Caritasy diecezjalne, czyli Caritas Białystok, Siedlce i Drohiczyn. Udzielaliśmy jej poprzez struktury parafialne. Powstały także tzw. Namioty Nadziei – miejsca, gdzie zgromadzono różnego rodzaju produkty niezbędne do pomagania osobom, które tej pomocy wymagały. Z tych miejsc mógł skorzystać każdy – czy to mieszkaniec, parafianin, który chciał udzielić pomocy, czy też członek innej organizacji – tłumaczy Jarosz-Jarszewska.

Namioty nadziei stanęły w Białowieży i Podlipkach, a działania pomocowe Caritas prowadził także w Nowym Dworze, Kuźnicy, Mińkowcach, Krynkach Jałówce, Klimówce i Michałowie. Z namiotów oraz magazynów w parafiach korzystali niektórzy aktywiści – inni po pomoc nie chodzili, bo obawiali się kontaktów ze strażą graniczną, śledzenia lub przesłuchań – zwłaszcza że działania na rzecz migrantów i uchodźców były coraz bardziej kryminalizowana.

Pomaganie migrantom na granicy stało się tabu [rozmowa]

Jarosz-Jarszewska wyjaśnia, że drugą część pomocy kierowano do placówek Straży Granicznej.

– Odpowiadaliśmy na zgłaszane bieżące potrzeby. Jeśli straż graniczna prosiła o pakiet pieluch, to je dawaliśmy, wierząc, że trafią do potrzebujących.

W terenie Caritas nie działał i do lasu nie chodził.

– Nie mamy tak zwanych aktywistów. Mamy parafie i zespoły parafialne. Przyjęliśmy taką metodę pomocy, jaką uważaliśmy, że jesteśmy w stanie zapewnić i jaka jest możliwa do zrealizowania. Ale mamy olbrzymi szacunek wobec osób, które realizowały inne formy pomocy w tym czasie, kluczowe i bardzo potrzebne.

Wpływ na taką formę działania ma charakterystyka parafialnych zespołów Caritasu, czyli przede wszystkim wysoka średnia wieku, ale także i obawy, jakie wśród wielu mieszkańców Podlasia wzbudziło pojawienie się migrantów i uchodźców.

Dlaczego PCK nie pojechał na granicę?

Ze Strażą Graniczną współpracował także Polski Czerwony Krzyż, choć Michał Mikołajczyk, prezes Mazowieckiego Oddziału PCK, uważa, że nie powinno się postrzegać działań organizacji, którą reprezentuje, w kategoriach współpracy.

– Stosowaliśmy, jak zawsze zresztą, modus operandi zgodny z naszym mandatem i Konwencjami Genewskimi, wskazującymi zawsze poszanowanie Czerwonego Krzyża i Czerwonego Półksiężyca dla prawa krajowego. Tu nie ma prymatu jednej regulacji nad drugą. Zawsze musimy działać zgodnie z prawem. Nasze wewnętrzne przepisy nie stoją ponad prawem krajowym – mówi Michał Mikołajczyk.

Kuroń, Cichos: Wzywamy Polski Czerwony Krzyż do pomocy uchodźcom w Usnarzu

Jak wyglądała ta pomoc w praktyce i czemu ruszyła tak późno, bo dopiero po protestach? Mikołajczyk burzę wokół PCK tłumaczy kryzysem komunikacyjnym, z jakim zmagała się organizacja jeszcze za poprzednich władz i prezesury Stanisława Kracika, którego imiennie na łamach „Gazety Wyborczej” wywoływała do tablicy niosąca od pierwszych dni pomoc na Podlasiu Danuta Kuroń.

– Nie komunikowaliśmy szerokiej publiczności tego, co robiliśmy, na przykład tego, że cały czas byliśmy w kontakcie z Międzynarodowym Czerwonym Krzyżem, Białoruskim Czerwonym Krzyżem i Litewskim Czerwonym Krzyżem. Nie komunikowaliśmy także tego, że z jednej strony rozmawialiśmy z przedstawicielami rządu odnośnie do dostępu do potrzebujących, a z drugiej rozpoczynaliśmy przekazywanie darów. Nie komunikowaliśmy również, że aktywizowały się nasze jednostki we wschodnich okręgach. Niestety, komunikacja zawiodła – ubolewa Mikołajczyk.

– To, co działo się na granicy, zbiegło się z wyborami władz w Polskim Czerwonym Krzyżu, które nie były skutkiem tego kryzysu, tylko wynikały z czteroletniego kalendarza wyborczego przesuniętego na skutek pandemii na 25 września – dodaje. – I 25 września, w sobotę, na zjeździe zwyczajnym doszło do potężnych zmian. Rozjeżdżając się, wiedzieliśmy, że tematem numer jeden jest sytuacja na granicy.

Uchodźcy na polsko-białoruskiej granicy
Dłoń osoby uchodźczej, zraniona przez drut żyletkowy. Fot. Monika Bryk

Co było dalej? – Na środę, 29 września mieliśmy zaplanowane spotkanie, a w poniedziałek doszło do okupacji siedziby pod hasłem „PCK na granicę”. 29 września zorganizowaliśmy konferencję prasową i wytłumaczyliśmy nasze podejście do obowiązującego prawa oraz mandat Czerwonego Krzyża. O tym wszystkim rozmawialiśmy podczas wielu spotkań, które sami inicjowaliśmy, czy też na które byliśmy zapraszani.

PCK tłumaczył, że bez zgody rządu w strefę przy granicy nie wjedzie.

– Zwróciliśmy się bardzo szeroko o zgodę na realizowanie misji Czerwonego Krzyża w strefie – do premiera, prezydenta, ministrów i marszałków obu izb. Rozpoczęliśmy zbiórkę finansową i rzeczową, bo było jasne, że te potrzeby są i rosną. Takie sygnały płynęły z naszych oddziałów: lubelskiego i przede wszystkim podlaskiego. Uruchomiliśmy też lokalne punkty dystrybucji, w Białymstoku, Hajnówce, Sokółce i w Suwałkach oraz jeden w województwie lubelskim w Białej Podlaskiej – relacjonuje Mikołajczyk.

– Komunikowaliśmy, że można się do nas zgłaszać o pomoc, ale nie każdy chciał, na przykład z obawy o kontakty ze strażą graniczą. Dlatego wspieraliśmy organizacje, które działały i powstawały oddolnie. A na początku listopada otworzyliśmy wspólnie z Wielką Orkiestra Świątecznej Pomocy punkt w Michałowie. Z naszych zasobów z magazynów interwencyjnych oraz ze środków ze zbiórek tworzyliśmy pakiety pomocowe, które przekazywaliśmy między innymi mieszkańcom czy innym organizacjom, na przykład Grupie Granica, Stowarzyszeniu Łączy Nas Granica, Grupa Wspomagania Sejny.

Myśmy nic takiego nie zrobili [reportaż z Michałowa]

Działanie punktu WOŚP i PCK oceniane jest przez zaangażowanych w pomoc na Podlasiu różnie. Jedne organizacje go chwalą za udzielanie pomocy rzeczowej i wsparcie – inni widzą w nim ruch czysto PR-owy, próbę pokazania, że PCK i WOŚP też pomagają. Część organizacji i aktywistów skarży się też, że nie byli traktowani przez otwierających punkt po partnersku, że ich – wówczas już ponad dwumiesięczne – doświadczenie pracy terenowej oraz wynikające z niej potrzeby nie były uwzględniane, że pomoc rzeczowa była wydawana niechętnie.

Z WOŚP nie udało mi się skontaktować, ale Mikołajczyk przekonuje, że PCK cały czas współpracował z organizacjami obecnymi w terenie.

– Cały czas prosiliśmy też rząd o zgodę na wjazd w strefę, negocjowaliśmy warunki ze Strażą Graniczną. I taka rzecz się wydarzyła – na mocy porozumienia z Podlaskim Komendantem Straży Granicznej – opowiada. – Od końca listopada do końca lutego odbyliśmy 12 zmian, podczas których nasi ratownicy, wywodzący się z grup ratownictwa PCK, jechali na dyżury od piątku do niedzieli i byli w pełnej w gotowości do towarzyszenia Straży Granicznej w interwencji w terenie.

Jak wyglądały te dyżury?

– SG czyniła swoją powinność, nasi ratownicy czynili swoją powinność. Przekazywali wsparcie rzeczowe: ciepłą i suchą odzież, wysokoenergetyczne racje żywnościowe. Udzielali także pomocy medycznej, oceniając, czy osoby dadzą sobie radę na placówce SG, czy wymagają hospitalizacji. W ramach tej akcji pomocy medycznej udzieliliśmy czterdziestu osobom, a trzystu udzieliliśmy wsparcia psychologicznego oraz pomocy rzeczowej. Przekazaliśmy też środki dezynfekujące i medyczne do szpitali.

Tyle że to wciąż kropla w morzu potrzeb.

Dlaczego osoby z białoruskiej granicy trafiają głównie do ośrodków zamkniętych?

Dlaczego wolontariusze i aktywiści działają inaczej?

„Między sierpniem 2021 roku a końcem marca 2022 roku pomogliśmy około 750 osobom w 163 interwencjach. Naszymi klientami i klientkami były przede wszystkim osoby z Syrii, Afganistanu, Iraku (w tym irackiego Kurdystanu) oraz Jemenu” – czytamy w raporcie Fundacji Ocalenie wydanym w kwietniu 2022 roku.

Z kolei Grupa Granica w raporcie wydanym pod koniec roku 2021 wylicza, że między 6 września a 11 listopada odebrała zgłoszenie o pomoc od co najmniej 5370 osób.

„Zazwyczaj jesteśmy w stanie pomóc jedynie w około połowie zgłaszanych nam przypadków” – piszą aktywiści.

Sami Medycy na Granicy, którzy byli obecni na Podlasiu przez 40 dni, udzielili pomocy 219 osobom – 141 dorosłym i 78 dzieciom. Do szpitala przewieźli 21 osób.

Medycy w momencie granicznym

Do tego musimy doliczyć osoby, którym pomocy udzieliły organizacje niewspółpracujące z Grupą Granica czy Ocaleniem, oraz osoby działające indywidualnie – a także osoby, którym pomoc cały czas jest udzielana. Te liczby zawsze będą szacunkowe, aktywiście przekonują, że są zaniżone, ale i tak wielokrotnie przewyższają liczbę ludzi, do których pod okiem strażników granicznych udało się dotrzeć ratownikom PCK.

Modus operandi przyjęty przez aktywistów po prostu działał lepiej.

W większości interwencji podejmowanych przez aktywistów i wolontariuszy kierowano się bezpieczeństwem osób, od których przychodził sygnał o pomoc, co oznaczało unikanie kontaktu ze Strażą Graniczną oraz nienarażanie osób migrujących na ujawnienie. Wyjątkiem były sytuacje, w których osoby migrujące same decydowały się na ujawnienie, by zgłosić chęć ubiegania się o azyl, bądź dysponowały już interimem, czyli środkiem zapobiegawczym wystawianym przez Europejski Trybunał Praw Człowieka. Interim w konkretnych przypadkach zabraniał państwu polskiemu wywożenia danej osoby.

Takie ujawnienia bardzo często odbywały się w towarzystwie dziennikarzy, fotoreporterów i kamer, żeby dokumentować chęć ubiegania się osób ujawnianych o ochronę w Polsce. Miało to zapobiegać działaniom strażników granicznych, którzy – według relacji aktywistów – poddawali pushbackom ludzi nawet, gdy ci wyraźnie ubiegali się o azyl w Polsce.

Tam, gdzie ich zbierają i „gonią” z powrotem

A każdy pushback był i nadal jest bezpośrednim narażeniem zdrowia i życia, przede wszystkim z uwagi na sytuację w Białorusi, która nie jest dla migrantów i uchodźców krajem bezpiecznym. W tym aspekcie pushbacki łamią międzynarodową zasadę non-refoulement, która zabrania odsyłania osób wyrażających wolę ubiegania się o azyl do kraju, gdzie może grozić im niebezpieczeństwo. Udokumentowano liczne przypadki przemocy po stronie białoruskiej, w tym gwałtów oraz siłowego przepychania ludzi przez granicę z Polską, a także pobić osób z Polski zawracanych, czyli poddawanych pushbackom.

Późno, mało, krótko

Choć wytyczenie strefy stanu wyjątkowego, zamienionej później w strefę objętą zakazem przebywania, uniemożliwiło dużym organizacjom legalne działanie w terenach przygranicznych, jednak jak zwraca uwagę Kalina Czwarnóg z Ocalenia, poza strefą też było co robić.

– My też nie wchodziliśmy w strefę, więc dla mnie to nie jest żadne wytłumaczenie. Było przecież bardzo dużo osób poza strefą, które potrzebowały pomocy. Od samego początku osoby lokalne mówiły, że nie mają rzeczy, sprzętu, więc nawet jeśli jakaś organizacja z jakiegoś powodu nie chciała wjeżdżać do strefy lub nawet nie chciała chodzić do lasu na interwencje, to obszarów do działania było bardzo wiele. A z jakiegoś powodu nie chcieli się na to decydować. Uważam, że takim powodem było to, że nie chcieli sobie grabić u władzy czy sponsorów. To jest przykre: przecież od tego jesteśmy pozarządowi, żeby robić to, co jest potrzebne – mówi.

Czwarnóg dostrzega oczywiście działania pozastrefowe Polskiej Akcji Humanitarnej i Polskiego Czerwonego Krzyża, a także strefowe Caritasu. Dostrzega też podejmowanie próby wejścia do Polski Lekarzy bez Granic, a także kontynuujących działania nieformalnej grupy Medycy na Granicy ratowników Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej, ale w jej ocenie działań tych NGO-sów przebija się to, co słyszę od innych rozmówców.

W skrócie: – Dobrze, że było cokolwiek, tylko szkoda, że tak późno, tak mało, no i szkoda, że tak szybko się skończyło.

Dworzec Międzynarodowy Podlasie. Poczekalnia

Dlaczego więc tak mało i tak krótko?

Polska Akcja Humanitarna tłumaczy mi, że jest organizacją, która przede wszystkim operuje poza granicami Polski, a w kraju – poza programem Pajacyk – w zasadzie nie prowadziła działań pomocowych.

– Tak było do czerwca 2022 – teraz w większym stopniu działamy w Polsce ze względu na pomoc dla Ukraińców – są to programy komplementarne wobec tych, które prowadzimy w Ukrainie. Ale nasze możliwości działania w Polsce były i są bardzo ograniczone. Prawie wszyscy nasi pracownicy merytoryczni są za granicą, to miejsca kryzysów humanitarnych, w których prowadzimy od lat działania: Sudan Południowy, Somalia, Irak. To są prawie wyłącznie pracownicy lokalni, więc to nie jest tak, że mogliśmy raptem zmobilizować siły i przerzucić je na granicę – tłumaczą mi Rafał Grzelewski i Helena Krajewska z PAH.

– Mimo że jesteśmy zarejestrowani w Polsce, to nie mieliśmy szans, by rzetelnie i błyskawicznie odpowiedzieć na ten kryzys, czyli po prostu dać ludzi – wyspecjalizowanych pracowników humanitarnych, bo ich tu po prostu nie mamy – dodają.

Tylko, że ten  kryzys trwa już rok. Czy przez ten czas naprawdę nie dało się wypracować rozwiązań, które byłyby właśnie rzetelną odpowiedzią?

– Wypracowanie rozwiązania długofalowego w tak bardzo dynamicznej sytuacji jest praktycznie niemożliwe, więc odpowiadaliśmy na kryzys poprzez – początkowo – współpracą ze Stowarzyszeniem „Tratwa”, które już od września 2021 roku działało pomocowo w terenie, a następnie tworząc własną bazę w gminie Michałowo.

– Naszym zaangażowaniem długofalowym miała być baza i – w perspektywie – kolejne, ale gdy nastąpiła eskalacja wojny w Ukrainie, musieliśmy zawiesić działanie bazy oraz skierować wszystkie dostępne osoby do pomocy w ramach programów ukraińskich.

Stowarzyszenie „Tratwa” miało swoją bazę w Siemiatyczach i wspierało pomocą rzeczową tamtejszych aktywistów. Jeśli chodzi zaś o bazę PAH w gminie Michałowo – została ona założona w listopadzie i działała do marca – to sposób jej działania jest szeroko krytykowany przez aktywistów, z którymi rozmawiam.

PAH-owcom zarzuca się działania niezgodne z wypracowanymi standardami, nadmierną biurokratyzację, wyższościowe traktowanie miejscowych aktywistów, fasadowość i brak realnego działania w terenie oraz nadmierne eksponowanie logo, na dowód czego przywoływane są widoczne z daleka niebieskie kamizelki noszone przez wolontariuszy. Ma to być dowód, że organizacja bardziej dbała o PR niż o bezpieczeństwo ludzi w lesie.

– Z całą mocą podkreślamy, że ani razu nie wyjeżdżaliśmy na akcje pomocowe samochodem, który nosiłby jakiekolwiek logotypy PAH. Niektóre patrole, ale nie akcje pomocowe, realizowaliśmy w wyjątkowych sytuacjach w kamizelkach PAH ze względu na ich dodatkową funkcjonalność – mają mnóstwo małych kieszeni, natomiast logotypy nie były widoczne, bo wolontariusze mieli plecaki. Standardowo kamizelki były trzymane też w samochodzie na wypadek konieczności autoryzowania się przed służbami, ale w praktyce nigdy do tego nie doszło – słyszę w kolejnych wyjaśnieniach ze strony Grzelewskiego i Krajewskiej.

Zapewniają mnie też, że byli w stałym kontakcie z przedstawicielami Grupy Granica i że starali się odpowiadać na zgłaszane im potrzeby czy uwagi.

Ale samych akcji pomocowych, w których uczestniczyli wolontariusze PAH, było niewiele. Zdaniem Grzelewskiego i Krajewskiej wpływ miały na to: lokalizacja bazy na mało uczęszczanym odcinku, bliskie sąsiedztwo innej bazy oraz pora roku, w której większość zgłoszeń dotyczyła obszaru strefy objętej stanem wyjątkowym, a później strefy objętej zakazem przebywania.

Czy pan/pani zgadza się, żeby ludzie umierali z zimna i głodu w lesie?

Gdzie byli ratownicy?

Podobnie swoje szybkie – w ocenie aktywistów – wycofanie tłumaczą Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej oraz Lekarze bez Granic.

PCPM wysłało swój Medyczny Zespół Ratowniczy w połowie listopada, by zastąpić kończących 40-dniowy dyżur wolontariuszy tworzących Medyków na Granicy.

– Z uwagi na brak zgłoszeń po 23 grudnia zdecydowaliśmy się zakończyć misję – informuje mnie rzecznik prasowy organizacji Dariusz Zalewski.

– Wszystkie rzeczy, które pozostały i które mogliśmy przekazać, a mogły się przydać innym niemedycznym organizacjom, przekazaliśmy do bazy logistycznej w Michałowie zarządzanej przez WOŚP – dodaje koordynator misji Piotr Stopka.

Uchodźcy na polsko-białoruskiej granicy
Fot. Monika Bryk

– Na wcześniejsze prośby o dostęp do strefy dostaliśmy od Straży Granicznej propozycję zgody pod warunkiem, że na każdą interwencję jeździlibyśmy ze strażą lub zgłaszalibyśmy lokalizację uchodźców. Jako organizacja humanitarna, ze względu na zasady niezależności, bezstronności i neutralności, którymi się kierujemy, nie mogliśmy się na to zgodzić. W naszej ocenie dalsze starania o dostęp do strefy na warunkach, które umożliwiłyby nam niezależną działalność, były skazane na odmowę – tłumaczy brak wejścia w strefę Zalewski.

Z kolei Lekarze bez Granic 6 stycznia wydali oświadczenie, w którym poinformowali o oficjalnym wycofaniu się z Polski.

„Od października wielokrotnie wnioskowaliśmy o dostęp do obszaru zamkniętego i posterunków straży granicznej w Polsce, ale bez powodzenia” – przekazała Frauke Ossig, koordynatorka ds. sytuacji kryzysowych MSF w Polsce i na Litwie.

„Ta polityka jest kolejnym przykładem celowego tworzenia przez UE niebezpiecznych warunków dla ludzi ubiegających się o azyl na jej granicach” – dodano w oświadczeniu, a sytuacja na granicy polsko-białoruskiej została opisana przez MSF jako niedopuszczalna i nieludzka.

Unia tu nie pomoże. Na granicy z Białorusią PiS realizuje jej politykę

Z relacji Karola Wilczyńskiego z Salam Lab, któremu zespół MSF towarzyszył w kilku interwencjach, wynika, że wycofując się z Polski, organizacja wsparła aktywistów lekami i sprzętem medycznym.

Jak informuje mnie Kyle McNally z działu rzecznictwa MSF, organizacja w tym czasie nieprzerwania niosła i nadal niesie pomoc osobom migrującym w Białorusi, a także w Litwie i Łotwie.

Co zmieniła wojna w Ukrainie?

Część miesięcy zimowych przyniosła zmniejszony ruch osób migrujących przez granicę polsko-białoruską, ale już w marcu nastąpił wyraźny wzrost. Miało na to bezpośredni wpływ zlikwidowanie tzw. centrum logistycznego w Bruzgach, po stronie białoruskiej. To stamtąd pod koniec ubiegłego roku w stronę Kuźnicy wyruszył marsz kilku tysięcy migrantów i uchodźców, którzy chcieli zaprotestować przeciw warunkom, w jakich przebywali w Białorusi, oraz przeciw polityce zamkniętych granic, jaką stosowała wobec nich Polska.

Marsz ten w wyniku prowokacji białoruskich służb przerodził się w zamieszki – a media te wydarzenia ochrzciły mianem szturmu na Kuźnicę. Ostatecznie migranci i uchodźcy zostali zawróceni do Bruzgów, a w wyniku międzynarodowej presji Łukaszenka zdecydował się umożliwić powrót części z nich do krajów pochodzenia lub krajów przylotu.

Płot na granicy polsko-białoruskiej
Fot. Monika Bryk

Po zlikwidowaniu hali w Bruzgach część osób, która spędziła tam zimę, została wypchnięta w stronę Polski. Straż graniczna notowała wtedy rekordowe liczbę prób przejścia, 21 marca 134 osoby, a aktywiści alarmowali, że ludzie mimo fatalnego stanu cały czas są poddawani brutalnym pushbackom.

Ale te apele nie miały zbyt dużej siły przebicia, bo od miesiąca trwała wojna w Ukrainie.

W akcje pomocowe dla Ukrainy zaangażowały się niemal wszystkie polskie organizacje, zarówno te duże, jak i mniejsze. Niektóre z nich były obecne na granicy polsko-białoruskiej i współtworzyły Grupę Granica, ale wraz z rozpętaniem wojny u naszego sąsiada przez Rosję wróciły do swoich rodzinnych miast, by, bogatsze o doświadczenie pomocy humanitarnej zdobyte na Podlasiu, prowadzić działania na rzecz uchodźców z Ukrainy.

Pospolite ruszenie Polaków, czyli chaos na granicy

Z kolei duże organizacje, które działały na Podlasiu w ograniczonej formie, całkowicie przestawiły się na pomoc Ukrainie.

– Ukraina jest naszym zobowiązaniem, mamy tam misję od 2014 roku – tłumaczą Grzelewski i Krajewska z PAH. – Kryterium, jakim się kierujemy, jest efektywność pomocy. W Ukrainie jesteśmy w stanie efektywnie nieść pomoc: mamy wiedzę, pracowników, biura terenowe, zaawansowane programy itd. No i jest to największe wyzwanie humanitarne od początku istnienia PAH – organizacji, która kończy w tym roku 30 lat.

Efektywnością pomocy kierowały się też inne organizacje – PCPM mówi wprost o przerzuceniu wszystkich sił na ten odcinek, PCK czy Caritas również skupiły niemal całą uwagę na Ukrainie.

Efektywność pomocy miała też znaczenia dla niektórych wolontariuszy, którzy pomagali wcześniej na Podlasiu. Tyle że im akurat trudno się dziwić – na granicy polsko-ukraińskiej mogli nieść pomóc bez przeszkód. A na Podlasiu byli traktowani jak przestępcy.

Gdzie są uchodźcy i komu pomagać?

Kalina Czwarnóg z Ocalenia stawia tezę, że wojna w Ukrainie mogła uwrażliwić Polaków na to, co dzieje się na granicy z Białorusią.

– Oczywiście część osób zaczęła się angażować w pomoc Ukrainie, ale ludzie, którzy mają Ocalenie na swoim radarze, już w marcu dostrzegli tę olbrzymią dysproporcję między tym, jak traktowani są uchodźcy z Ukrainy, a jak uchodźcy na granicy polsko-białoruskiej. To nie jest tak, że ludzie nagle przestali nas wspierać – opowiada i przywołuje swoje przypadkowe rozmowy z taksówkarzami.

– Przed wojną w Ukrainie bywało różnie, ale po wybuchu wojny, gdy mówiłam, czym się zajmuję, spotykałam się z pozytywnym odbiorem. Pytali: jak to jest? I tu ludzie, i tu ludzie. Jedni uciekają przed bombami i drudzy też. Może coś się w Polakach jednak zmieniło, gdy zobaczyli, że przez Polskę przejechało kilka milionów Ukraińców i nic się nie stało. No to przecież te kilka, kilkanaście tysięcy więcej krzywdy by nam nie zrobiło.

Rząd przyjął jednak inną narrację i przeciwstawił pomoc uchodźcom z Ukrainy działaniom na rzecz osób migrujących przez granicę polsko-białoruską. Tu prawdziwy uchodźcy, którym pomagamy – tam nielegalni migranci, których przysyła Łukaszenka wespół z Putinem. A polskie społeczeństwo przeżywało karnawał solidarności z Ukrainą, co angażujący się w pomoc na Podlasiu odbierali podobnie, jak brak dużych organizacji pomocowych od początku kryzysu.

Dwie granice, dwie Polski

Kto pomagał i kto pomaga na Podlasiu oraz jak im odpłacono?

Główny ciężar pomocy spadł na lokalną społeczność – zarówno miejscowych żyjących tu od urodzenia, jak i przyjezdnych, czyli tych, którzy na Podlasie sprowadzili się kilka, kilkanaście lat temu i którzy tworzą nowy obraz regionu. Wielu z nich na Podlasie wyjechało, uciekając od przysłowiowego całego świata, tymczasem ten świat dopadł ich na ich własnym podwórku, czasami dosłownie, pukając do drzwi i prosząc o pomoc. I mimo że w tej grupie znaleźli się ludzie aktywni społecznie, którzy angażowali się w działalność kulturalną, społeczną czy ekologiczną, to przecież nikt z nich nie miał nigdy do czynienia z pomocą humanitarną.

Wszyscy zapłacili bardzo wysoką cenę za swoje zaangażowanie.

Zderzyli się z publicznym, wyrażanym w internecie hejtem. Jego ofiarą padła m.in. Katarzyna Wappa, która wypowiedziała się w reportażu o granicy dla TVN. Niefortunnie wybrany cytat o jednym z uchodźców, który przeprawiał się przez granicę przez rzekę – z wypowiedzi Wappy wykorzystanej przez TVN wynikało, że mężczyzna płynął wpław przez kilka dni w listopadzie – sprawił, że stała się obiektem drwin, szyderstw oraz nienawiści.

TVP Info poświęciło jej kilka materiałów, w których oprócz podważania wiarygodności mocno podkreślało, że w spisie powszechnym deklarowała narodowość białoruską, brała też udział w akcji zachęcającej do deklarowania mniejszościowej narodowości białostockiej Fundacji Tutaka. Wielokulturowość, która tworzy Podlasie, dla TVP Info stała się pretekstem, by między wierszami postawić tezę o kolaboracji Wappy z reżimiem Łukaszenki. Co ciekawe, Wappa nie spotkała się z ostracyzmem czy agresją w swojej rodzinnej Hajnówce, gdzie jest nauczycielką – ale w sieci już tak.

Gra w nielegalne. Między pomaganiem a pomocnictwem [reportaż z granicy]

Inni pomagający byli pełni obaw o własne bezpieczeństwo, jak choćby Kamil Syller – inicjator akcji zapalania zielonych świateł na zewnątrz domów, w których uchodźcy i migranci mogą otrzymać pomoc. Syller wielokrotnie tłumaczył, że to sygnał nie tylko dla osób w drodze – ale także, a może przede wszystkim dla innych pomagających, by w ten sposób mogli rozpoznawać, kto z sąsiadów jest osobą zaufaną.

„Mamy nadzieję, że się nie obudzimy w nocy z wybitymi szybami, bo będą jeździć bojówki i zastraszać rodziny, które chcą pomagać. Jeszcze tego nie ma, ale bierzemy takie sytuacje pod uwagę” – mówił Annie Mikulskiej, która w listopadzie pisała reportaż o miejscowych pomagających na pograniczu.

Ostatecznie nikt im szyb nie powybijał, ale żona Kamila Syllera – wraz ze znajomymi – została w sposób brutalny zatrzymana przez Straż Graniczną. Część funkcjonariuszy była nieumundurowana, a twarze zasłaniali kominiarkami z charakterystycznym wzorem uśmiechniętej trupiej czaszki, popularnej w środowisku kibolskim oraz wśród nacjonalistycznych bojówek.

„Siedziałyśmy na ziemi i ja byłam przekonana, że zrobią nam krzywdę. Oni powiedzieli, że tak powinno być, że to dobrze, że my się przestraszyłyśmy” – opowiadała TVN-owi przyjaciółka żony Syllera, która była wśród zatrzymanych na początku listopada ubiegłego roku.

Szyby natomiast powybijano w prywatnych autach Medyków na Granicy, grupy medyków i paramedyków, która pełniła wolontaryjne dyżury przez miesiąc, wspierając interwencje humanitarne. Atak na ich bazę miał miejsce w nocy przed ostatnim dniem dyżuru. Medycy skrócili swój dyżur o ten jeden dzień, a zmieniający ich zespół ratowników PCPM ze względów bezpieczeństwa musiał szukać innej bazy.

Wcześniej, podczas jednej z akcji, Medykom „ktoś” spuścił powietrze z kół, a główne podejrzenie padło na wojskowych, którzy czekali przy karetce na powrót medyków z lasu. Kilka dni później, 11 listopada czyli po lokalnych marszach niepodległości, napadnięto i pobito trójkę uchodźców i migrantów pod Hajnówką.

W tym czasie wciąż poddawano mieszkańców Podlasia niezliczonym kontrolom drogowym. Osoby pomagające – często wożące w bagażnikach tzw. pakiety ratunkowe – spotkały się z mnóstwem drobnych nieprzyjemności, złośliwie przeciąganych kontroli dokumentów i pojazdów oraz jawnych szykan. Wielu dostało arbitralnie przyznawane mandaty, a najskrajniejszymi przykładami są próba siłowego wyciągnięcia z auta tłumacza Jakuba Sypiańskiego, wspierającego działania Grupy Granica, czy nocne przeszukanie bazy wolontariuszy Klubu Inteligencji Katolickiej.

W marcu z kolei zatrzymano czwórkę aktywistów, a kilka dni później 19-letnią aktywistkę Klubu Inteligencji Katolickiej. W obu przypadkach zatrzymani trafili na dołek, czwórka na niemal 72 godziny, 19-latka na 48 godzin. W obu przypadkach prokuratura postawiła zarzuty o przemyt ludzi. Sprawy są w toku.

Służby chciały zastraszyć aktywistów, urządziły wjazd na chatę. Trafili na katolików

Wszystkie te incydenty oraz narastająca presja ze strony służb zmusiły zaangażowanych w pomoc mieszkańców Podlasia do podejmowania różnych środków bezpieczeństwa, w tym zakładania kamer monitoringu we własnych obejściach.

Oprócz narażania bezpieczeństwa własnego i swoich rodzin, lokalni działacze narażali i nadal narażają na szwank swoje zdrowie psychiczne.

„Mamy już dość i boimy się. Białowieża stała się strefą militarną. Rząd nie daje już dotacji, biznesy upadają, ludzie nie będę mieli innego wyjścia, jak się stąd wyprowadzić. (…) Teraz na środku postawili miasteczko żołnierzy [namioty wojskowe] i kolumny strzelnicze z karabinami. (…) Ludzie ponoszą największe konsekwencje, prawie każdy, kto pomagał, ma PTSD [zespół stresu pourazowego]. (…) nie śpimy po nocach, mamy depresję i koszmary o umierających ludziach w lesie” – czytamy w raporcie Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka wydanym w czerwcu tego roku.

Gdzie prawo nie sięga − raport Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka

– Nie powinniśmy uzależniać ludzi niosących pomoc od tego, aby nieustannie byli w gotowości, by jechać do lasu, w dzień i w nocy. W mojej ocenie największym zagrożeniem dla ludzi było nie wypalenie, a uzależnienie od pomocy – mówi mi z kolei jedna z osób działających na Podlasiu, która prosi o anonimowość. Jak podkreśla: – Wielu z nich nie było aktywistami. Stali się nimi z konieczności. Często myślą: „Jeśli ja tego nie zrobię, to nikt tego nie zrobi”.

Tyle że miejscowi w wielu przypadkach naprawdę byli jedynymi osobami, które mogły pomagać – zwłaszcza w strefie stanu wyjątkowego, po której mogli poruszać się względnie swobodnie, jeżdżąc autami z lokalnymi rejestracjami oraz znając drogi i teren. Miejscowi byli też dla wielu aktywistów przyjeżdżających na Podlasie przewodnikami, dla wielu otworzyli drzwi swoich domów, zamieniając je w aktywistyczne bazy. Byli i są podziwiani w lewicowo-liberalnych środowiskach, ale zapłacili za to bardzo wysoką cenę. I o to także obwinia się duże NGO-sy.

Co się zmieniło po zdjęciu strefy stanu wyjątkowego?

21 czerwca, niemal miesiąc po zdjęciu strefy stanu wyjątkowego, Kamil Syller napisał na Facebooku (pisownia oryginalna):

„Narasta zniechęcenie, rozżalenie i wk.urw.

Patostrefy nie ma – i nie ma też najważniejszych, zasobnych w kasę i ludzi organizacji humanitarnych, których statutowym zadaniem jest (dla przykładu cytuję par. 8 Statutu PCK) »zapobieganie cierpieniom ludzkim i ich łagodzenie we wszelkich okolicznościach i w każdym czasie, przy zachowaniu bezstronności oraz bez jakiejkolwiek dyskryminacji, a zwłaszcza z powodu narodowości, przynależności do grupy etnicznej, pochodzenia społecznego, rasy, płci, religii, języka lub poglądów politycznych«. Nie było czasu na przygotowania? Czasu było mnóstwo, aż nadto. Wkrótce minie rok od wydarzeń w Usnarzu, a od wczesnej jesieni w dziesiątkach wywiadów apelowaliśmy do największych organizacji o pomoc. Nie przyjechali, nie pomogli, bardzo bali się mandatów (uchylanych przez sądy) i konfrontacji z władzami. Podstawowe obowiązki zapisane w statutach przegrały ze stęchłym konformizmem i propagandowym imposybilizmem. Wstyd, szanowni państwo”.

Brudne sumienie chrześcijańskiego narodu, czyli koniec patosfery na granicy

Pytam więc, czemu także po zdjęciu strefy organizacje nie pojechały na granicę. Pytam też, co mają do zaoferowania mieszkańcom, aby im ulżyć w codziennym trudzie niesienia pomocy.

Rafał Grzelewski i Helena Krajewska (PAH): Nikt nie powinien być postawiony w sytuacji, w której za udzielanie pomocy humanitarnej płaci się straszną prywatną cenę, ale ostrze krytyki skierowane w PAH powinno zostać zwrócone w inną stronę, bo zawsze opiekunem działań humanitarnych na danym terenie jest państwo. Rozumiem, że państwo zawiodło mieszkańców i często utrudniało niesienie przez nich pomocy. Natomiast musimy bardzo wyraźnie zaznaczyć nasze ograniczenia. Jesteśmy organizacją, która działa głównie za granicą, w najtrudniejszych kryzysach humanitarnych na świecie, i nie jesteśmy w stanie nagle, w sposób szybki i błyskawiczny zwiększyć nasze działania pomocowe w terenie, w którym nie działamy. To jest naprawdę bardzo trudne.

Grzelewski i Krajewska tłumaczą mi także, że od 24 lutego Polska Akcja Humanitarna była całkowicie pochłonięta działaniami pomocowymi dla Ukrainy. Wskazują też, że w związku z rosyjską agresją sytuacja na rynku pracowników humanitarnych stała się bardzo trudna i że nie byliby w stanie zatrudnić ekspertów, by skierować ich na Podlasie. Działania na granicy musieli więc zamrozić. Wyjaśniają jednocześnie, że pieniądze ze zbiórki na granicę polsko-białoruską, która ruszyła w październiku, cały czas są pożytkowane na ten cel.

– Zebraliśmy 890 000 zł, z czego do marca tego roku wydanych zostało 168 000 zł. Kwota, które pozostała ze zbiórki, jest również wydatkowana obecnie na magazyn – już ponad 100 000 zł – a pieniądze będą na pewno potrzebne jeszcze przez dłuższy czas, bo zawsze zakładamy obecność długofalową, w tym zakupy na jesień–zimę. Z perspektywy planów i skali działania środki, którymi w tej chwili dysponujemy, nie są duże, więc aplikujemy też o wsparcie na ten cel do dużych donatorów, także zagranicznych – deklarują przedstawiciele PAH.

– Długofalowo będziemy prowadzić centralny magazyn logistyczny – zgodnie też z potrzebami zaznaczonymi przez organizacje działające przy granicy polsko-białoruskiej. Nasza koordynatorka prowadzi zresztą szeroko zakrojone rozmowy z wieloma organizacjami, zaangażowanymi w pomaganie przy tej granicy, po to, by jak najwięcej z nich mogło się zaopatrywać w sprzęt i artykuły pomocowe.

Magazyn, o którym mówią Grzelewski i Krajewska, został otwarty 8 sierpnia w Białymstoku, po trwających od połowy czerwca konsultacjach z przedstawicielami Grupy Granica.

Wiele osób wiąże z nim spore nadzieje i jest w stanie wybaczyć dotychczasowe – jak to oceniają – błędy oraz bierność.

Grupa Granica: To nie jest kryzys migracyjny, ale humanitarny

Ale co dalej?

Czy to znów będzie być kropla w morzu potrzeb? Swoich rozmówców z organizacji działających na Podlasiu pytam o to, co jeszcze trzeba zrobić.

Karol Wilczyński (Salam Lab): Dobrze by było, gdyby PAH, PCK, WOŚP, Caritas, PCPM, czy jakakolwiek inna organizacja wyszła z prośbą wejścia w jakiejś formie do Grupy Granica, powiedziała „chcemy działać razem z wami”, „pomóżcie nam”. Duże organizacje mogłyby otworzyć ten dialog. I powiedzieć: „Nie było nas, przepraszamy, zróbmy teraz wszystko, żeby było lepiej tej jesieni”.

Wojciech Radwański (KIK): Czego bym oczekiwał? Sporej pokory. Jesteśmy tu od roku, bardzo dużo się nauczyliśmy, wypracowaliśmy sposoby, jak najlepiej pomoc osobom w tej konkretnie sytuacji, i nie chcemy, by teraz ktoś przyszedł i nas uczył, jak pomagać. Oczekujemy systemowego wsparcia z drugiej linii, co już się dzieje. Jeśli ten magazyn PAH w Białymstoku wypali – to będzie ogromnym wsparciem i wtedy będę w stanie PAH-owcom wybaczyć wiele. Ale kolejny wrażliwy zasób to ludzie. Po kilku zmianach na granicy wielu nie ma siły wracać. To chore, że aktywiści muszą stawać przeciw aparatowi państwa. Rozumiem, że państwo może dostać zadyszki i przestać wyrabiać, przypadkiem albo w następstwie konkretnych działań politycznych, ale czym innym jest działanie zamiast państwa, a czym innym wbrew państwu.

Natalia Gebert (Dom Otwarty): Duże organizacje muszą chcieć działać, ale w takim modelu, który nie zaszkodzi osobom będącymi odbiorcami tej pomocy. To wszystko powinno wyglądać tak, jak na granicy polsko-ukraińskiej: powinny stanąć namioty, w których ludzie dostawaliby wszelką pomoc – medyczną i prawną, zanim zostaną zatrzymani przez SG. Te namioty powinny być prowadzone przez duże organizacje, miejscowi mogliby pomagać ludziom do tych namiotów dotrzeć. Ale w obecnej sytuacji nie jest rozwiązaniem ustawienie jednego czy dwóch namiotów z pomocą, bo za chwile staną przy nim trzy wozy straży granicznej. Żeby pomóc ludziom, trzeba chodzić na interwencje do lasu. I naprawdę, interwencji jest tyle, że ludzie nie wyrabiają. Możemy pracowników organizacji nauczyć, co robić. Tylko niech tu przyjadą, bo to jest granica, na której umierają ludzie, a organizacje powołane do ratowania życia nie robią nic.

Po ludziach zostały rzeczy [reportaż z granicy]

Aleksandra Chrzanowska (SIP): Potrafimy bardzo dobrze udzielać pomocy humanitarnej, w tym podstawowej pomocy medycznej, ale to cały czas odbywa się rękoma mieszkańców i przyjezdnych wolontariuszy. Cały czas robimy to na zasadzie partyzantki. Raz jest nas więcej, raz mniej, raz wystarczająco, a raz nie. Największą presję odczuwają właśnie mieszkańcy, którzy często pozostają zupełnie sami z poczuciem odpowiedzialności za ratowanie życia tych ludzi. Niektórzy chcieliby móc zupełnie się wycofać i wrócić do swojego dawnego życia, inni nadal chcą pomagać, ale na innych zasadach: bez tego ciężaru, że jeśli nie oni, to nikt tym ludziom nie pomoże. Liczą więc, że pojawią się tu duże organizację, które to przejmą, tak żeby nie musieli się martwić, że gdy pokończą się urlopy, czy wakacje i wolontariusze wyjadą, to znów zostaną z tym sami.

Katarzyna Czarnota (HFPCz): Cały czas brakuje osób, które mogą nieść pomoc specjalistyczną. Osób przygotowanych, wyszkolonych, mogących działać w systemie zmianowym. Natomiast cały czas uważamy, że wejście organizacji pozarządowych, które nie będą jednocześnie przeciwdziałać wywózkom, nie jest dobrym rozwiązaniem. Jak wskazują medycy, którzy świadczyli pomoc na pograniczu – niemal każda wywózka to dla migrantów potencjalne zagrożenie życia czy zdrowia. To odsyłanie ich do kraju, gdzie grozi im niebezpieczeństwo. Widzimy za to pole do działania dla dużych zagranicznych organizacji, które oprócz pomagania mogłyby się podjąć także rzecznictwa. Taką rolę mogliby odegrać Lekarze bez Granic.

Od Lekarzy bez Granic dowiaduję się, że cały czas monitorują sytuację i że będą reagować w zależności od potrzeb i zgodnie z możliwościami. Organizacja niezmiennie potępia politykę graniczną Polski, jak i całej wspólnoty europejskiej.

Granica polsko-białoruska
Żołnierze pilnujący granicy. Fot. Monika Bryk

Sytuacji na granicy przygląda się także PCPM.

– Cały czas podtrzymujemy nasze stanowisko, że żaden człowiek nie powinien umierać w lesie, a te osoby, którym przysługuje azyl w Polsce – powinny ten azyl uzyskać – informuje mnie rzecznik organizacji. – Widzimy, że potrzeby medyczne teraz są, ale na jesieni będą wielokrotnie większe. My jako zespół ratunkowy nie mamy możliwości działania długofalowego w jednym miejscu. Dlatego przygotowujemy się do działań zimą, jeśli będzie taka potrzeba i jeśli będziemy mieli zdolności operacyjne.

Caritas z kolei zapewnia mnie, że nikt, kto uda się po pomoc rzeczową do zespołów diecezjalnych, nie odejdzie z kwitkiem.

Światełkiem w tunelu, ku nowemu rozdaniu na Podlasiu, mogą być zapowiedzi Michała Mikołajczyka z PCK.

– Wystosowaliśmy do polskich organizacji pozarządowych oraz przedstawicielstw instytucji międzynarodowych apel o to, by spotkać się i przedyskutować, co możemy zrobić. Zbliża się jesień i zima. Co zrobimy, by się przygotować? Ten rok pokazał, że sytuacja może się rozwinąć gwałtownie, może być wielowątkowa. Zaproponowaliśmy daty 5–9 września.

A gdy referuję pokrótce, co dziś dzieje się na granicy i że organizacje działające na Podlasiu mówią o konieczności wejścia profesjonalnych zespołów paramedycznych, medycznych i ratowniczych – Mikołajczyk notuje i podkreśla najważniejsze potrzeby.

– Trzeba usiąść i porozmawiać, wymienić się informacjami. Ustalić plan operacyjny, poszukać rozwiązań systemowych. My swoich zasad działania nie zmienimy, ale jesteśmy gotowi na rozmowy – puentuje.

Niestety państwo swoich zasad również nie zamierza zmieniać.

*
Materiał powstał dzięki wsparciu Fundacji im. Róży Luksemburg.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Bartosz Rumieńczyk
Bartosz Rumieńczyk
Dziennikarz
Dziennikarz zajmujący się migracjami, uchodźstwem, prawami człowieka i prawami zwierząt. Przez pięć lat związany z redakcją Onetu, obecnie niezależny. Publikuje na łamach „Tygodnika Powszechnego”, OKO.press czy Wirtualnej Polski. Współtworzy projekt Historie o człowieku.
Zamknij