Kraj

Myśmy nic takiego nie zrobili [reportaż z Michałowa]

Mówią, że nie wchodzą w politykę, uważają, że ludziom trzeba po prostu pomagać. Rozpiera je energia, którą chcą przekuć w sukces Michałowa i michałowskiej gminy. Czyli ich małej ojczyzny. Reportaż Pauliny Siegień.

– W życiu nie pomyślelibyśmy, że ta decyzja, którą podjęliśmy, uzyska taki odwdzięk – pani Maria Ancipiuk się przejęzycza i zanim zdąży się poprawić, dociera do mnie, że w ten sposób powstało słowo. Nowe, ale tak oczywiste, że aż trudno uwierzyć, że nie ma go w słowniku. Odwdzięk dużo lepiej zresztą niż oddźwięk oddaje to, co wydarzyło się ostatnio wokół Michałowa.

Tę historię znają chyba wszyscy. Pod koniec września straż graniczna zatrzymała grupę obywateli Iraku, wśród nich dzieci. Reporterka „Gazety Wyborczej” Agnieszka Sadowska zrobiła im zdjęcia, które są dowodem, że byli na terenie placówki w Michałowie. Potem ślad po nich zaginął. Straż graniczna odmawiała informacji na temat tego, co się z nimi stało. W końcu dziennikarzom udało się ustalić, że zastosowano wobec nich tak zwany pushback. Czyli zostali wypchnięci z powrotem do Białorusi. Aktywiści, media i ludzie dobrej woli zaczęli powtarzać pytanie manifest: „Gdzie są dzieci z Michałowa?”.

Przewodnicząca rady miejskiej w Michałowie Maria Ancipiuk już wielokrotnie opowiadała w mediach o tym, jak przypadkiem, kiedy piła kawę z burmistrzem Markiem Nazarko, zobaczyła w telewizji pasek z tym pytaniem. Zamarła. Dzieci, jakie dzieci? Z Michałowa? Jak to z Michałowa?

Maria Ancipiuk. Fot. Paulina Siegień

Zaraz zwołano w Michałowie sesję rady miasta, zaproszono na nią majora straży granicznej z miejscowej placówki, żeby wytłumaczył, co się wydarzyło. Po emocjonującym posiedzeniu rady zapadła decyzja, że trzeba w Michałowie stworzyć punkt pomocy. Miejsce, gdzie migranci i każdy człowiek w potrzebie mogą przyjść, ogrzać się, przebrać, zjeść coś ciepłego. Michałowski Help Point w budynku straży pożarnej zaczął przyciągać media i z dnia na dzień malutkie miasteczko na wschodzie Polski znalazło się w centrum uwagi opinii publicznej. Już nie tylko polskiej, ale i światowej.

– Rozmawiałam z mediami amerykańskimi, z BBC z Wielkiej Brytanii, z Hiszpanami, z Włochami, byli Holendrzy, nawet Japończycy. Ale myśmy nic takiego nie zrobili, myśmy po prostu chcieli tym ludziom pomóc – opowiada Maria Ancipiuk i dodaje, że na początku wcale nie chciała wypowiadać się dla mediów. Dała się jednak przekonać. – Trzeba mówić, bo ludzie nie wiedzą, co się dzieje, nie rozumieją, nie znają swoich praw. Jeśli my, czyli samorządowcy, nie będziemy im mówić, to oni będą się bali. Więc ja mówię otwarcie, że ja pomagałam, pomagam i będę pomagać.

Michałowo na pierwszy rzut oka to typowe podlaskie miasteczko. Jakieś 3 tysiące mieszkańców, sporo drewnianej zabudowy. Gdyby nie imponujący nowy ratusz w samym centrum, można by wziąć Michałowo za wieś, którą jeszcze niedawno było. Prawa miejskie uzyskało w 2009 roku. Jest tutaj kościół i cerkiew, niewiele śladów po mieszkających tu przed wojną Żydach czy Niemcach, którzy współtworzyli michałowski przemysł włókienniczy.

O Podlasie upomina się historia i banalna geografia

Teren gminy miejsko-wiejskiej jest rozległy, niespełna 30 sołectw. W sumie to około 7 tysięcy mieszkańców. Ale na Podlasiu Michałowo zdążyło już zdobyć sławę miejsca, które wymyka się szablonom. Najsłynniejsze jest bodaj miejscowe liceum, w którym działa klasa o profilu estradowym, zwana powszechnie klasą disco-polo. Pomysł na taki format pozwolił zachować szkołę, której groziła likwidacja.

W 2014 roku jako pierwsza gmina w Polsce Michałowo zrezygnowało z pobierania od mieszkańców podatku od nieruchomości. Chciano w ten sposób przyciągnąć młodych, zachęcić, by się tu osiedlali. Do Białegostoku jest niedaleko, w Michałowie można by mieszkać, tam pracować. Pomysłodawcą większości tych działań jest burmistrz Marek Nazarko, były emigrant zarobkowy i były policjant.

Spotykamy się w biurze fundacji Mała Ojczyzna, którą założyła Maria Ancipiuk, przewodnicząca michałowskiej rady miejskiej. Pod tą samą nazwą został zarejestrowany komitet wyborczy, z którego w 2018 roku startował w wyborach samorządowych obecny burmistrz Marek Nazarko oraz kandydatki i kandydaci na radnych. W obecnej radzie miasta Mała Ojczyzna ma większość, przy okazji większość mają kobiety. Na 15 miejsc w radzie radne zajmują osiem, jedna w wyniku tegorocznych wyborów uzupełniających. Wszystkie startowały z komitetu wyborczego Mała Ojczyzna.

Dla Raisy Jarockiej to pierwsza kadencja. Mówi, że zostać radną to było jej ciche marzenie od wielu lat. Widziała, że Michałowo potrzebuje rozwoju, ale przez kilka lat minionej kadencji jej zdaniem panowała tu stagnacja. Społecznikowskie ciągoty miała w sobie zawsze, lubi ludzi. Od drugiej klasy podstawówki śpiewała w zespole Rozśpiewany Gródek, była w ZHP, niedawno próbowała stworzyć chór emerytów, ale nie znalazła wystarczająco wielu chętnych. Do tego ma opinię osoby solidnej, słownej i punktualnej. Z dumą wyznaje, że wkrótce po wygranych wyborach powołano ją na przewodniczą komisji finansów, a to oznacza duże zaufanie.

Raisa Jarocka. Fot. Paulina Siegień

Pani Raisa wspomina, że była już co prawda kiedyś radną, ale w poprzednim systemie.

– A kiedy dokładnie? – pytam.
– Przed stanem wojennym – odpowiada z uśmiechem. Patrzę na nią zaskoczona, więc wyjaśnia: – Wie pani, ile ja mam lat?

Nie wiem, umieściłabym panią Raisę gdzieś w przedziale między 50 i 60. Okazuje się, że skończyła 71.

– Od dwudziestu lat jestem na emeryturze, z czego od 18 znowu pracuję.

Poproszono ją kiedyś, by na zastępstwo przez trzy miesiące zajęła się prowadzeniem bloku żywieniowego w DPS-ie w Bondarach. Została tam do dziś i chciałaby już odejść, ale gmina Michałowo, niezależnie od sukcesów na wielu polach, cierpi na tę samą bolączkę, co inne gminy położone wzdłuż białoruskiej granicy, czyli demograficzny niż, który przekłada się na brak ludzi w wieku produkcyjnym.

– To starsi ludzie, a ja sama już zaczynam rozumieć, co to znaczy starość. Po prostu nie mogę ich tak zostawić – wyznaje, ale dodaje od razu, że z drugiej strony ma w sobie energię, która nie pozwala jej siedzieć w domu.

Bondary, gdzie pani Raisa pracuje, leżą nad zalewem Siemianówka, rozległym zbiornikiem wodnym, który powstał poprzez spiętrzenie wody na Narwi. Zalew ma swoje początki niedaleko granicy z Białorusią, w tych okolicach już w sierpniu zaczęli coraz częściej pojawiać się niespodziewani goście. Migranci, których nadzieje na lepsze życie w Europie postanowił wykorzystać Aleksander Łukaszenka.

– Jeździłam do pracy i widziałam jakieś rzeczy porozrzucane, ubrania, czasem jakiś worek w lesie. Kilka razy ci migranci stali na poboczu drogi i łapali okazję. Jeżdżę sama, więc nie zatrzymywałam się. Potem się zresztą okazało, że nie wolno podwozić, bo wtedy wchodzi się w kolizję z prawem.

Po ludziach zostały rzeczy [reportaż z granicy]

Zanim o dzieciach z Michałowa usłyszała cała Polska, a wkrótce i cały świat, o sytuacji na granicy radni i radne dyskutowali między sobą.

– Ja też zagłosowałam za tym, żeby pomagać potrzebującym, bo jak można postąpić inaczej? – mówi Raisa Jarocka. – Ale drżało mi wtedy serce, bo co innego słyszy się w mediach, a co innego widzi na miejscu. Trudno było zrozumieć, co się naprawdę dzieje.

To, że sytuacja na granicy jest absurdalna i niełatwo ją pojąć. To wątek, który powraca bez przerwy w rozmowach z paniami radnymi z Michałowa. Przewodnicząca rady Maria Ancipiuk mówi wprost:

– Mam wielkie pretensje do polskiego rządu. Gdyby pozwolono nam pomagać tym ludziom, to my byśmy tę sytuację szybko rozwiązali. My jako samorząd.

Od struktur państwa oczekiwałaby tylko tego, by wykonywały swoje zadania, a wszystkim innym pozwalały pomagać. Środki i zasoby są, zaangażowały się tysiące osób z całej Polski, przywoziły i przysyłały rzeczy do michałowskiego Help Pointu.

Pani Maria codziennie odbiera telefony z każdego zakątka Polski, ludzie oferują wsparcie. W gotowości jest Polski Czerwony Krzyż, Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy i wiele innych organizacji. Wystarczy pozwolić ludziom działać.

Maria Ancipiuk sama jeździ na akcje, od innych radnych usłyszę, że nie ma miejsca, gdzie nie mogłaby dotrzeć, jeśli celem jest ratowanie drugiego człowieka. Ale rozumie też, że pomoc, którą można nieść, jest doraźna, bo brak rozwiązania systemowego.

Pomaganie migrantom na granicy stało się tabu [rozmowa]

W całym przygranicznym pasie działają aktywiści, wolontariusze i wielu tutejszych mieszkańców, którzy – zwłaszcza w miejscu, które na Podlasiu utarło się nazywać zoną – dźwigają na sobie ciężar niesienia pomocy humanitarnej migrantom. Ale raczej nie mogą liczyć na wsparcie swoich władz samorządowych.

Kiedy Agnieszce Grzegorczuk, przedsiębiorczyni z Nowej Woli, wsi położonej kilka kilometrów od Michałowa, mówię, że wójt mojej gminy powiedział, że granica i migranci to nie jest sprawa gminy, tylko straży granicznej, to kręci głową z niedowierzaniem:

– Przykro mi słyszeć takie rzeczy, że ktoś mówi, że go ta sytuacja nie obchodzi. Może to jakaś znieczulica społeczna? Może obawy, że się w ten sposób komuś narażą? Chociaż wydaje mi się, że w pewnych sytuacjach nie trzeba się na to oglądać, są sytuacje, że trzeba po prostu dać z siebie wszystko – mówi i dodaje: – Fajnie, że nasza gmina stanęła we właściwym miejscu. Na polityczne rozgrywki nie mamy wpływu, ale ludzie to ludzie.

Radna Agnieszka Grzegorczuk wspomina też o straży granicznej, która na początku zwracała się po pomoc do mieszkańców, zbierała na przykład ciepłe rzeczy. Mówi, że strażnicy muszą wykonywać rozkazy, ale też przeżywają to, co się dzieje.

Agnieszka Grzegorczuk. Fot. Paulina Siegień

Dla aktywistów publiczne działania samorządów w Michałowie to ważne wsparcie, ale to, że równocześnie gmina nie potępia mundurowych, nie wszystkim się podoba. Usłyszałam nawet określenie „zgniły kompromis”. Z jednej strony Help Point dla poprawy wizerunku gminy, z drugiej darmowe seanse w kinie dla żołnierzy i #muremzapolskimmundurem.

Maria Ancipiuk tłumaczy, że jako samorząd nie chcą się wpisywać w jakiś konflikt, bo żadnego konfliktu tu być nie powinno. Granica państwa powinna być strzeżona, ale ludzie, którzy ją przekroczyli, powinni otrzymać niezbędną pomoc. A poza tym, jak w całym regionie, w gminie Michałowo też mieszkają strażnicy graniczni, policjanci, ich rodziny. Budowanie podziałów nie jest zadaniem samorządu. Samorząd musi wspierać wszystkich mieszkańców.

Nie ze wszystkimi paniami radnymi z Michałowa udało mi się porozmawiać. Jedna z nich powiedziała mi wprost, że jeśli chcę poruszać tematy graniczne, to się ze mną nie spotka. Ma w rodzinie mundurowych.

Maria Ancipiuk przyznaje, że działania straży granicznej ją irytowały, na początku wdawała się w kłótnie z funkcjonariuszami. Ale znajomy opowiedział jej o swoim synu, który jest strażnikiem. Kiedy wraca ze służby do domu, nie chce rozmawiać z rodziną, zamyka się, krzyczy w poduszkę. Zmieniła podejście.

– Żal mi ich. Oni i ich rodziny też będą mieć zdruzgotaną psychikę przez to – wzdycha pani Maria. – To jest bardzo trudny czas dla nas wszystkich.

A jeśli chodzi o kwestie wizerunkowe, to pani Maria też nigdy w swoich wypowiedziach nie ukrywała, że przecież chodzi także o gminę, o jej mieszkańców, o to, jak zapisze się w historii.

– Bałam się, że gazety napiszą albo w telewizji powiedzą, że w Michałowie zamarzają dzieci. Umierają ludzie. To by zostało z nami już na zawsze. Tak jak Jedwabne kojarzy się tylko z jednym i kolejne pokolenia muszą się z tym zmagać – mówi.

Na ulicy i przed marketem Arhelan zaczepiam parę osób. Pytam, co sądzą o działaniach gminy. Zdawkowo rzucają, że dobrze, że trzeba pomagać. Młoda kobieta z wózkiem przez chwilę się waha, czy powiedzieć, czy nie, ale w końcu mówi, że to, co robią władze gminy, jest „za bardzo zapraszające”.

Choć władze i część mieszkańców się zaangażowały, to dla większości kwestia migrantów jest abstrakcją. O tym, że gdzieś obok dzieje się jakiś kryzys, przypominają rozrzucone po wsiach wojskowe bazy, policyjne kontrole, przelatujące nad głowami helikoptery. I ciągłe wizyty ważnych gości. W Michałowie oprócz mediów byli też politycy, posłowie i posłanki, europarlamentarzyści, była komisarka praw człowieka Rady Europy Dunja Mijatović. Były pierwsze damy – Jolanta Kwaśniewska i Anna Komorowska, które przyjechały na akcję „Matki na granicę”. W listopadzie swój program na żywo przyjechała kręcić Monika Olejnik. Więc temat granicy i migrantów nie znika, nawet jeśli niewiele osób widziało samych migrantów.

Radna Ewa Kupraszewicz przyznaje, że do tej pory nikt się nie zjawił. Ani w Help Poincie, ani u niej w domu, gdzie zapala zielone światło. Do biura Małej Ojczyzny przyjeżdża prosto ze stolarni, gdzie pracuje, strzepuje jeszcze trociny z koszuli. W radzie jest już trzecią kadencję.

– Rozmawiam z mieszkańcami, z tymi, co są pozytywnie nastawieni, i z tymi, co negatywnie. Ale jak ktoś jest na nie, to raczej nie da się go przekonać. To przypomina zawracanie kijem Wisły.

W wypowiedziach przeciwników migracji powracają te same argumenty: że są niebezpieczni, że będą bić, gwałcić, podrzynać gardła. Wśród tych, którzy są na nie, sporo osób ma rodzinę za granicą.

Wspominam o tym w rozmowie z kolejną radną, panią Aliną Kazberuk, emerytowaną pielęgniarką. Ale trafiam kulą w płot i moja rozmówczyni się na chwilę na mnie oburza, by zaraz wytłumaczyć. Córka pani Aliny mieszka w Londynie i angażuje się tam w różne inicjatywy na rzecz migrantów i uchodźców.

– Przy mojej córce nawet bym się bała pomyśleć, że nie będę się angażować, pomagać. Jako radna uważam, że najważniejszy jest człowiek. Zawsze tak uważałam i moja rodzina tak uważała. Jeśli człowiek potrzebuje pomocy, to nie można tej pomocy odmówić. Nie trzeba się doszukiwać w tych ludziach, czy to osoby dobre, czy złe. My tego nie wiemy. Ci ludzie nie idą z własnej woli. Idą do lepszego świata. My też kiedyś szliśmy do lepszego świata. Mam dwójkę dzieci i oboje pracują za granicą. To, że powstał taki punkt w Michałowie, to jest super, jesteśmy dzięki temu rozpoznawani wszędzie, spływają do nas produkty żywnościowe, odzież. Michałowo nie zatrzymuje tego dla siebie, dzieli się z innymi miejscowościami, tam, gdzie te rzeczy są potrzebne. Pomagamy, jak umiemy.

Tam, gdzie ich zbierają i „gonią” z powrotem

Hejterzy w komentarzach pytali, czemu władze Michałowa chcą pomagać obcym, zamiast zajmować się mieszkańcami. Na miejscu ten argument się nie pojawia. Nie tylko dlatego, że inicjatorzy Help Pointu od początku deklarują, że nie trzeba być migrantem z Bliskiego Wschodu, by z niego skorzystać. Jest otwarty dla wszystkich potrzebujących. Poza tym gmina uruchomiła kilka lat temu własny program socjalny 2000 Ekstra. Kilkaset słabiej sytuowanych rodzin dostaje raz w roku 2 tysiące złotych, oprócz tego Mała Ojczyzna co miesiąc przygotowuje paczki żywnościowe. Działa program dociepleń budynków mieszkalnych, co roku w parku przed ratuszem odbywa się uroczysta miejska wigilia.

***

Radne z Michałowa pytam o polityczne plany na przyszłość. Pani Agnieszka i pani Raisa nie wiedzą jeszcze, czy będą kandydować na kolejną kadencję. Ale pani Agnieszka ma wsparcie męża, a dzieci – szóstka – nie są już takie małe, więc ma czas, by angażować się w sprawy społeczne. Pani Raisa chciałaby, żeby jej pracę jako radnej ocenili współpracownicy. Jeśli uznają, że się sprawdziła, i zaproponują kolejny start w wyborach, to pewnie się zdecyduje.

Pani Alina Kazberuk jest radną już czwartą kadencję, urodziła się w Michałowie, mieszka tu całe życie. Pracowała jako pielęgniarka środowiskowa, więc wszyscy ją znają. Mówi, że z takim burmistrzem i taką radą chce się pracować na rzecz gminy i jej mieszkańców.

Maria Ancipiuk stała się postacią publiczną nie tylko w Michałowie i na Podlasiu. Zdradza, że dostała już kilka ofert politycznych, ale do wielkiej polityki się nie wybiera. Mówi o sobie, że jest samorządowcem od 28 lat, a nie politykiem. Jej cel to dbać o mieszkańców. A poza tym w Michałowie i okolicy ma całą swoją rodzinę, synowi pomaga prowadzić fermę gęsi, córki są w Białymstoku, dokąd jeździ od czasu do czasu pilnować wnucząt. Jest jej dobrze i nic nie chce zmieniać.

Pani Ewa Kupraszewicz, kiedy nazywam ją politykiem, poprawia mnie stanowczo: „społecznik”. Uważa, że nikt nie wie, co się wydarzy, i pół żartem, pół serio wyraża wątpliwość, czy wybory za dwa lata się w ogóle odbędą.

– Ale jeśli będą – dopytuję – to czy wasza postawa teraz, to, że okazałyście wsparcie migrantom, nie odbije się na waszych wynikach? Zastanawiała się pani nad tym?
– Nie. W tym, co robimy teraz, nie było politycznego rachunku. Po prostu chciałyśmy pomóc.
– A może ludzie powiedzą za parę lat, że o, to są te panie, które chciały nam do Michałowa migrantów wpuszczać!

– A może powiedzą, że to są te panie i ci panowie, którzy myślą o człowieku?

**

Tekst powstał w ramach konkursu dziennikarskiego „Chcemy pełnej demokracji!” ogłoszonego przez Fundację im. Heinricha Bölla w Warszawie (w listopadzie 2021 roku). Tekst na licencji CC-BY-NC-ND 4.0.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Siegień
Paulina Siegień
Dziennikarka i reporterka
Dziennikarka i reporterka związana z Trójmiastem, Podlasiem i Kaliningradem. Pisze o Rosji i innych sprawach, które uzna za istotne, regularnie współpracuje także z New Eastern Europe. Absolwentka Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego i filologii rosyjskiej na Uniwersytecie Gdańskim. Autorka książki „Miasto bajka. Wiele historii Kaliningradu” (2021), za którą otrzymała Nagrodę Conrada.
Zamknij