Kraj

Obcy w naszym kraju. Gniew, żal i strach podlaskiego pogranicza

„A pamiętacie, w nocy? Tę kobietę z dzieckiem na rękach?” „Ile miało lat?” – pytamy. „Nie wiem, mało”. Reportaż badaczy Krytyki Politycznej ze strefy stanu wyjątkowego.

O badaniach na Podlasiu myśleliśmy od początku kryzysu w Usnarzu Górnym. Zaostrzenie sytuacji i ograniczenie dostępu do granicy dziennikarzom i aktywistom przyspieszyło decyzję. 6 września pakujemy najpotrzebniejsze rzeczy i ruszamy.

Na zorganizowane ad hoc badania mamy cztery dni. Nie umówiliśmy wcześniej spotkań, nie wiemy, jaka sytuacja czeka nas na granicy. Jedziemy uzbrojeni w doświadczenie badawcze i dobrą znajomość terenu. Większość rozmów prowadzić będziemy bez nagrywania. Odtworzymy je z notatek i pamięci.

Etnografia stanu wyjątkowego nie jest głębokim zanurzeniem w lokalnej społeczności. Jest raczej zderzeniem z sytuacją, jaka zapanowała na pograniczu polsko-białoruskim po wprowadzeniu tam nowego reżimu prawnego.

Krajobraz podlaskiej strefy nadgranicznej. Fot. Jakub Szafrański

Dzień pierwszy: wkurz i lęk

− Tych, którzy idą w mniejszych grupkach, po pięć, siedem, osiem osób, ludzie zgłaszają straży granicznej. Nikt się nie prześliźnie. Kto mieszka przy granicy, wie, co robić. Tu każdy by zadzwonił i każdy dzwoni, jak ich widzi – opowiada barman, z którym rozmawiamy pierwszego wieczora tuż po przyjeździe.

Jesteśmy w sąsiadującej ze strefą stanu wyjątkowego gminnej wsi na Podlasiu, oddalonej od Usnarza Górnego, oddalonej od mediów i kamer. Barman ma obserwacje z pierwszej ręki. Jego lokal mieści się nieopodal bazy straży granicznej i dokooptowanego na czas kryzysu wojska. Mundurowi codziennie przychodzą zjeść, wypić. Zdarza się, że zamawiają zupy dla „złapanych”. Już siedemdziesiąt osób poszło „na hotel”. Tak mówi się na koszary, do których na krótko przewozi się zatrzymanych.

Rozmawiamy cały wieczór. Często padają słowa: „aresztowania”, „przekroczenie granicy”, „imigranci”, „oni”, „ich”, „im”. Od barmana i jego gości dowiemy się, że „kilku” zatrzymano tu w barze, jedynym w okolicy miejscu otwartym w godzinach wieczornych. Uchodźcy pojawiają się w nim, szukając pomocy. Próbują wymienić pieniądze, kupić kartę do telefonu, jedzenie. W ciągu dnia zachodzą też do wiejskich sklepików. To okolica, gdzie na wieś przypada po jednym. Nie ma nocnych, nie ma żabek ani stacji benzynowych, chleb i mięso można jeszcze kupić z objazdowych busów.

O Podlasie upomina się historia i banalna geografia

Mieszkańcy łatwo odróżniają, kto jest swój, a kto obcy. Wiedzą też, kto jest turystą, a kto „nimi”, uchodźcami z dalekich stron. Dowiadujemy się o zatrzymaniu starszego pana, który przyszedł wymienić euro na złotówki. Próbował rozmawiać na migi, pokazywał gardło, sugerował, że jest chory. Wchodził i wychodził na werandę baru, pytał. Niby normalnie ubrany, ale inny. Obcy. Ciemne włosy, ciemna karnacja. Prawdopodobnie to jedna z pracownic zadzwoniła po straż graniczną. Zabrali go od razu. Nikt nie orientuje się, gdzie jest teraz, co z nim dalej. Wiemy na pewno, że był chory.

Sklepowa z innej wsi zgłosiła kolejnego. Wszedł, chciał kupić kartę do telefonu. Pytał po rosyjsku, ale sklepowej wyglądał jak „Cygan”. Zadzwoniła po straż. Razem z nim wpadła grupa 46 osób. Ukrywali się w kukurydzy, nieopodal, w polu. On miał tylko zadzwonić po kogoś, kto ich podwiezie dalej.

Kolejne opowieści, kolejne „aresztowania”. Z jednej strony historie o większych grupach „przekraczających” białoruską granicę, o obcych „zaczepiających” mieszkańców, „kręcących się” wokół gospodarstw, domów, stodół, samochodów, łodzi. Wzmianki o mężczyznach, kobietach i dzieciach. Z drugiej strony zapewnienia o czujnych tutejszych, chętnie współpracujących z mundurowymi. Ich lęku przed uchodźcami, „słusznej” komitywie z władzami. Będziemy słuchać podobnych historii przez kolejne dni, aż do wyjazdu.

Miejscowość w podlaskim pasie nadgranicznym. Fot. Jakub Szafrański

Pierwszego wieczoru po powrocie na kwaterę trudno nam było zasnąć. Czuliśmy smutek i rozczarowanie. Skojarzenia i gęste emocje przelatywały przez nasze ciała i głowy, przed oczami sceny jakby wyjęte z Holokaustu. Ludzie po lasach, ukrywanie się, donosy, aresztowania, wojna.

Uderza nas bezosobowy, dehumanizujący język, którym opisuje się przechodzących przez granicę ludzi. Praktycznie nikt nie mówi „uchodźcy”. Najczęściej „oni”, „ci”, „im”, „ich”, „grupy”. Albo „przekraczający”, „nielegalni”. Tylko czasami ktoś, jednak bardzo rzadko, nazwie ich „imigrantami”. Rozpoznajemy techniczny, służbowy żargon posługujący się uogólnieniami. Taki, który stawia mur przed historią każdej z przechodzących osób.

W sposobie mówienia uderza nas coś jeszcze. „Ich” pakuje się do autobusów, odnajduje po śladach na zaoranym pasie granicznym. „Onych” najlepiej wypatrują sprowadzone tu helikoptery. Niezawodne w zestawieniu ze strażnikiem, który musi mieć sporo szczęścia, aby wpaść na „nich” nocą w lesie. „Oni” to masy. Ludzie opowiadają o 10 tysiącach, które Łukaszenka już sprowadził na granicę. O kilku milionach, które idą z obozów w Turcji i z Afganistanu. W ten sposób mówią mieszkańcy różnych wsi, wszyscy tak samo.

Nad głowami co jakiś czas przelatują helikoptery. W barze dowiadujemy się, że policja, straż graniczna i wojsko nieustannie organizują kontrole. W dzień i w nocy. Trzeba się zatrzymać, otworzyć bagażnik. Spotkana następnego dnia pani, która jeździ mięsnym busem, zawsze musi pokazać, co wiezie na pace. Policja chodzi po lasach i szuka uchodźców, a kilka motorówek patroluje Bug, w tym roku wezbrany. Zakazano latania paralotniami, a maraton, który miał się odbyć we wrześniu, ma zmienioną trasę. Zamknięto też popularne i dochodowe spływy przez miejscowości objęte stanem wyjątkowym. Gdy pojawia się informacja o uchodźcy, nie sposób jej przegapić. Słychać alarm i hałas pojazdów, które masowo ruszają na miejsce pościgu lub zatrzymania. W gminie stacjonują już siły z dalekich regionów Polski.

Blokada policyjna na wjeździe do strefy stanu wyjątkowego. Fot. Jakub Szafrański

Cała ta atmosfera łapanki jest dla nas wstrząsająca. Szybko orientujemy się jednak – i to uderza nas najmocniej − że nasi rozmówcy odbierają te wydarzenia inaczej, całkowicie odmiennie. Nie bombardują ich klisze z Holokaustu. Zupełnie nieobecne są tu skojarzenia i analogie do łapanek, donosów na Żydów, które pojawiają się w ogólnopolskich mediach, w publikacjach, tekstach i felietonach. Kiedy mówimy o nich rozmówcom, są zdziwieni, nie zgadzają się, protestują. Nasze analogie są dla nich nietrafione.

Przepaść i nieprzekładalność tych perspektyw są ogromne. Rozmawiamy, chcemy zrozumieć, dlaczego tak różnie interpretujemy rzeczywistość. Wkrótce okazuje się, że nikt tu nie słyszał o nielegalnych pushbackach, czyli wypychaniu uchodźców na stronę białoruską, o relacjach aktywistów i organizacji społecznych z tego typu zajść − to wiedza zamknięta w bańkach społecznościowych. Tu nikt ze spotkanych osób nie wierzy w takie historie. Słyszała o nich tylko jedna wdowa od swojej córki z Warszawy.

Natomiast silna tożsamość pogranicza wydaje się wzmacniać pod wpływem ostatnich wydarzeń. Jest chęć ochrony granic, duma ze współpracy z mundurowymi, szacunek do nich. A wszystko łączy wspólny mianownik − specyficznie rozumiany legalizm. Wiara w przepisy, prawo, procedury, które ogarną nadchodzący wraz z uchodźcami chaos. Zablokują rozpad oraz widmo wojny z Łukaszenką i Putinem.

Wkurz i lęk, o których mówią, dotyczy nieskuteczności rządu i mundurowych, którzy zamiast lepiej chronić porowate granice, uprzykrzają życie mieszkańcom. To wkurz na niesprawiedliwe zaostrzenie reguł, na kontrole, które odstraszają klientów.

− Tu się nie da żyć teraz. − Barman wspomina grupę rowerzystów. Skontrolowani przez policję zrezygnowali z posiadówki w barze. To złość na zakazy, które rujnują biznes paralotniarzom, wypożyczalniom rowerów i kajaków, gospodarzom prowadzącym agroturystyki. To wkurz na straż i policjantów, którzy zatrzymują grzybiarzy i niepokoją wędkarzy, przeszukując zarośla nad Bugiem. Na stan wyjątkowy, przez który nie można polować. Według naszych rozmówców działania, które miały służyć ochronie obywateli i granic, obracają się przeciwko tutejszym.

Słuchamy. Staramy się zrozumieć, jaka „głęboka” opowieść kryje się za perspektywą tak inną niż nasza.

Krajobraz podlaskiej strefy nadgranicznej. Fot. Jakub Szafrański

Dzień drugi: narracje

Jesteśmy w ciągłym ruchu. Każde spotkanie, rozmowa to następne kontakty. Zbieramy też plotki, strzępki informacji, opinie. Analizujemy. Zaczynamy dostrzegać większe całości. Kilka sposobów myślenia wybija się, powtarza.

Lokalna komenda policji. Pod niepozornym budynkiem zaparkowanych pięć aut, wśród nich cadillac jednego z pracowników. Posterunkowy chętnie nas przyjmuje. Rozmawiamy dwie godziny. „Ludzie z zewnątrz nie rozumieją tutejszych realiów” – mówi. Tu żyją zwarte społeczności, które nie lubią obcych. „Tolerancyjne”, dopóki nie muszą wchodzić z nimi w kontakt. Przybysz z innego kręgu kulturowego, mówiący obcym językiem, o innej karnacji wzbudza niepokój. Ta narracja powtarza się w wielu wypowiedziach, nabierając wyraźniejszych konturów. Nie chcemy imigrantów „stamtąd”. Zbyt wielkie różnice kulturowe, a przede wszystkim religijne.

Mówią tak przedstawiciele miejscowej elity i zwykli mieszkańcy. Głównie sympatyzujący z PiS katolicy z doświadczeniem migracyjnym. Wśród nich Zygmunt, lokalny aktywista i artysta.

− Jestem odpowiedzialny za swoje poglądy − podkreśla, gdy pytamy, czy zgadza się na nagrywanie. − Ja bym tu wprowadził nawet stan wojenny, żeby oni nie weszli. Żadnego imigranta. Ponieważ ja byłem w Europie, byłem w Belgii, Francji, kilka dobrych lat tam spędziłem i widziałem, jak niszczy się tożsamość europejską i chrześcijańską. Szczególnie jak byłem w Brukseli przez pięć lat, to napatrzyłem się w tych dzielnicach marokańskich, pracowałem… absolutnie. Ja mówiłem od dawna i będę powtarzał: nie ma żadnych szans na, jak to się ładnie nazywa, asymilację. Nie ma.

Krajobraz podlaskiej strefy nadgranicznej. Fot. Jakub Szafrański

Antemurale christianitatis. Taka wizja roli Polski w Europie wyłania się z poglądów tego i kolejnych rozmówców. Po ponad pięciu wiekach Polska znowu ma misję. Obrony chrześcijańskiej Europy przed muzułmanami. Ma być przykładem, musi wysłać stanowczy komunikat w świat, że trzymała i będzie trzymać kontrolę. Odeprze falę. Nie tak jak państwa zachodniej Europy, które pozwoliły sobie wejść na głowę. Zygmunt pokazuje nam swoje lokalne projekty: pomniki, muzea dla młodzieży. Na pomysł ostatniego, jeszcze w fazie realizacji, wpadł po zamachach w Brukseli. Jego cel to krzewienie polskiego patriotyzmu katolickiego. Chce działać z rozmachem, zanim będzie za późno, zanim przyjedzie „ich” więcej. Trzeba przygotować młodzież, zasiać wartości, tłumaczyć.

W tej islamofobicznej narracji uchodźcy nie są zainteresowani pracą, ale europejskim „socjalem”. To słyszymy najczęściej. Słyszymy też, że gdy są rozproszeni, to jeszcze przestrzegają prawa. Gdy jednak jest ich więcej, gdy się skupią, zasiedlą ulice, dzielnice, to chętnie przejmują władzę i zaczynają dominować. Słyszymy też, że państwa, które ich zapraszają, zmieniają się od środka. Na gorsze. Bo „oni” ze swoimi „roszczeniami” wychodzą często i bez wahania. Telewizyjne migawki z ośrodków dla uchodźców – to dla naszych rozmówców dowody na „lenistwo” i drenujący państwo „socjal”. „Brudne” i „zanieczyszczone” ulice zachodnich stolic – to efekt „ich” odmiennej kultury. Kobieta w burce obsługująca męża, gdy ten siedzi – to kulturowe zagrożenie dla Polek. Te ostatnie „mają równość”. Jeśli noszą mężom piwo i robią schabowe, to „z pasji”. Według naszych rozmówców uchodźcy stanowią zagrożenie polityczne, ekonomiczne i kulturowe.

Narracja PiS i TVP trafia tu na podatny grunt uprzedzeń. Wiele z nich powstało w kontakcie mieszkańców okolicy ze społecznościami muzułmańskimi Francji, Szwecji i Belgii. Najmocniej rezonuje z doświadczeniami migracyjnymi spotkanych przez nas kobiet. Tych, które wróciły z wieloletniego sprzątania stolic Europy. Teresa, 20 lat pracy za granicą (to norma w tej części Polski), opowiada nam o niebezpiecznych dzielnicach. O lęku, przemocy, nastoletnich „Marokanach” wyrywających torebki z zapłatą. Słyszymy świadectwa mieszkanek biednych gett migracyjnych Zachodu, gdzie ściągani z całego świata migranci i migrantki musieli żyć obok siebie, rywalizować o pracę w najcięższych, słabo płatnych sektorach. Pozostawieni sobie, często bez dostatecznego zainteresowania i ochrony państw przyjmujących.

Miejscowość w podlaskim pasie nadgranicznym. Fot. Jakub Szafrański

Część tych historii to doświadczenia Polek z okresu, gdy masowo pracowaliśmy na czarno. Musiały być niewidzialne, a więc narażone. Wiemy, że Polacy też wyrywali torebki, też organizowali się w szajki, ale kozłem ofiarnym stają się „oni”. Stąd dzisiejszy lęk przed uchodźcami, gwałtem, zamykanie piwnic, okien i drzwi do domów. Lęk sprawia, że wiele z nich nie pójdzie w tym roku do przygranicznych lasów na grzyby.

Zaskakuje nas jeszcze jedno. W tej kolejce etnicznej u granic pojawiają się też dobrzy migranci. To my, Polacy, i − podobni do nas − Ukraińcy pracujący w Polsce. Tak samo jak my, garną się do pracy, ciężkiej, najgorszej. Wynajmują mieszkania, kupują jedzenie, nakręcają gospodarkę. Z nimi „wszystko jest poukładane”, a ludzie są do nich „przyzwyczajeni”. Są prawie tacy sami jak my, a więc przewidywalni, bezpieczni. Doświadczenie migracyjne, ogromne wśród przygranicznych społeczności, nie wznosi mostów empatii. Raczej hierarchizuje i dzieli.

Empatię wobec uchodźców, narrację humanitarną i praw człowieka zdają się komunikować jedynie najstarsze mieszkanki, ale też ci, którzy wyraźnie odcinają się od PiS-u. Monika, animatorka, która pracuje z seniorkami z przygranicznych wsi, opowiada o codziennych rozmowach kobiet. Część z nich to wdowy, które pamiętają wojnę i związane z nią traumy. Nie postrzegają uchodźców przez kategorie narodowe, etniczne czy religijne, zastanawiają się, czy idą „źli, czy dobrzy ludzie”, „czy im tam zimno po lasach”, „co będzie, jak przyjdą chłody?”. Martwią się o matki przekraczające granicę wraz z dziećmi, o młodych chłopców, czyichś synów. Ale też boją się, nie wiedzą, co myśleć. Zwłaszcza po wizytach mundurowych, którzy każą szczelniej zamykać drzwi, nikogo nie wpuszczać, dzwonić od razu po straż graniczną. Wizytach typowych w strefie stanu wyjątkowego, gdzie spora część miejscowości to „wsie wdów”.

Dwie policyjne suki, namioty i wojskowa ciężarówka, czyli jak sprawić, żeby uchodźcy zniknęli z naszych sumień

Kobiety w swoim towarzystwie są jednak krytyczne wobec działań służb. Mają wątpliwości co do nakazów, bo „przecież jak to nie pomóc”, „jak to nie nakarmić głodnych”, „co zrobić, kiedy ktoś zapuka, poprosi o wsparcie?”. Część z nich przekazuje pieniądze na pomoc humanitarną dla uchodźców, które tu również organizuje Caritas. Ma ona trafić do polskich ośrodków i obozów za granicą.

Na niepewność pomagają codzienne spotkania, warsztaty rękodzieła, po raz pierwszy możliwe dzięki środkom z Unii.

Wśród zasłyszanych sposobów myślenia pojawia się jeszcze zwyczajny lęk przed wojną. Przed manipulacjami Łukaszenki, Putina, ich taktyką hybrydową i manewrami wojskowymi Zapad-21 po białoruskiej stronie. Przed przypadkowym incydentem, który może stać się zapalnikiem konfliktu zbrojnego.

W tej narracji uchodźcy też są widziani jako pionki gier politycznych, eksploatowane ofiary międzynarodowych mafii. To w tej perspektywie najbardziej widoczne jest pęknięcie. Między empatią wobec uciekających ludzi a potrzebą bezpieczeństwa. Stąd oczekiwanie porządnej polityki rządu i Unii Europejskiej. Polityki, która będzie w stanie to wszystko pogodzić. To właśnie ci rozmówcy pytają nas, co robić. Jak to pogodzić? Są zaniepokojeni, krytyczni wobec wszystkich opcji, wściekli, zdezorientowani.

Wkrótce zauważamy, że wszystkich rozmówców łączy jedno − pomysł na rozwiązanie kryzysu. Mimo różnic w postrzeganiu go, mimo inaczej ukierunkowanych empatii i orientacji politycznych − na lęk, pęknięcia, chaos i potrzebę bezpieczeństwa odpowiedzią jest to, co najbardziej dostępne, czyli legalizm. Powtarzają, że „trzeba się trzymać prawa”, „przestrzegać procedur”, „zatrzymać przekroczenia zielonej granicy” i „niech uchodźcy jadą na legalne przejścia”, „niech aplikują o azyl”. Lekarstwem na chaos ma być przestrzeganie prawa, obchodzenie go wzbudza podejrzliwość: „Co mają na sumieniu, że tak nielegalnie przechodzą?”.

W tym wszystkim mamy poczucie, że właśnie obserwujemy narodziny nowej tożsamości pogranicza. A na pewno jej kolejnej odsłony. Legalizm funduje ważną misję. Można ją streścić słowami policjanta: „My żyjemy przy granicy, znamy jej problemy. Sami byliśmy migrantami. To my wiemy, jak się chronić i dbać o bezpieczeństwo”. Tak mówią też Ola i Marek, para z ostatniego domu przy granicy. I Anna, samodzielna matka, z którą pijemy kawę po turecku w jej ogrodzie, siedząc na ławce z widokiem na szpaler przygranicznych jodeł. Tak mówią mundurowi, kobiety, aktywiści, młodzież. Słuchając, nie potrafimy odgonić myśli, że do aktualnych podziałów dzielących Polskę, podziałów tnących na pół rodzinne stoły, właśnie doszedł nowy: legalizm kontra prawa człowieka. Widzimy to po silnych wybuchach emocji towarzyszących ludziom, gdy mówią o aktywistach i posłach niosących pomoc 32 uchodźcom, którzy utknęli w Usnarzu Górnym, w kotle uformowanym przez mundurowych. Jedna z rozmówczyń wstaje i krzyczy: „Ten idiota z niebieską reklamówką z bananami”.

Inna: „To się popisał. Mógł wywołać wojnę ten facet z siatką!”. To słyszymy często. Niezależnie od płci, wieku i sympatii politycznych. To zresztą nie są „PiS-owskie” tereny. Trzaskowski i Duda mieli tu niemal identyczne poparcie. Zawsze dobrze wypadała lewica. Mimo to obrazy działań aktywistów i posłów opozycji odbierane są jako niedojrzałe. Oni sami jako zbyt młodzi.

− Tam w Usnarzu są studenci, młodzi, bez pracy, bez doświadczenia. Nie mają rodzin, więc nie muszą się martwić o bezpieczeństwo, o odpowiedzialność. Nie jeździli za granicę, nie wiedzą, co tam się dzieje. Trzeba tym studentom powiedzieć, trzeba im wytłumaczyć − wyjaśnia jeden z mundurowych.

Dodaje jeszcze, że inaczej niż „w Polsce”, tu ludzie są „mądrzy”, „rozumieją i wiedzą”.

Miejscowość w podlaskim pasie nadgranicznym. Fot. Jakub Szafrański

Dzień trzeci: strefa

Jedziemy w kierunku granicy. Las, las, las. Z mapy wynika, że już od dłuższego czasu znajdujemy się w strefie objętej stanem wyjątkowym. Wreszcie widzimy checkpoint. Musimy zjechać. Policjanci nie mają karabinów, na których nadużywanie w pierwszych dniach stanu wyjątkowego skarżyli się mieszkańcy. Mają broń, ale krótką. Wyciągamy telefon z SMS-owym zaproszeniem na spotkanie z miejscowym radnym. „Może was wpuszczą” – mówił. Nie wpuszczają. Dyskusja nie jest ani długa, ani przyjemna. Wjazd tylko z pozwoleniem komendanta straży granicznej. Musimy wracać do strażnicy.

Komendant spokojnie słucha wyjaśnień. Sprawdza nazwiska na stronie uniwersytetu. Dzwoni do radnego. Czyta rozporządzenie o wprowadzeniu stanu wyjątkowego. Widać, że myśli. Zgoda będzie, musimy tylko poczekać. Wychodzimy na dziedziniec. Na balkonach budynków kwaterunkowych suszą się ubłocone w nocy peleryny. Wreszcie nas wołają. Na portierni dostajemy przepustki. Możemy jechać.

Na wyjściu żartujemy ze stojącymi na schodach strażnikami granicznymi:

− Może do was dołączymy?

– Chodźcie, będzie wesoło. Pobawimy się w podchody − odpowiada jakiś strażnik.

− Albo w berka − dopowiada inny.

Śmiech.

− A pamiętacie, w nocy? Tę kobietę z dzieckiem na rękach? – odzywa się ktoś z boku.

− Ile miało lat? − pytamy.

Cisza.

− Nie wiem. Małe było.

Wszyscy milkną.

Tym razem bez problemów z policją. Kontrola bagażnika, spisywanie licznika i możemy jechać, kiedy będziemy wracać, nikt już nie zajrzy do samochodu.

Radny zgadza się na nagrywanie. Opowiada o nastrojach. Ludzie nie boją się uchodźców. Raczej im współczują. Jeśliby pomogli, to raczej z odruchu serca niż dla zysku, ale i to wątpliwe. Obawiają się raczej ogólnej sytuacji: wojsko, śmigłowce, samoloty. On sam, gdyby „ich” zobaczył, zadzwoniłby po straż. To − jak uznaje − lepsze niż błądzenie po lesie. Raz, wczesnym rankiem, widział, jak straż graniczna zatrzymała pięciu młodych mężczyzn. Klęczeli na poboczu, unosząc skrępowane plastikowymi kajdankami ręce w stronę uzbrojonych strażników. Jakby dziękowali albo o coś prosili. Uważa, że wyglądali na szczęśliwych, że zostali złapani.

Uchodźcy i wojsko pod granicą, czyli gdzie jest Polska

Rozmowę kilkukrotnie przerywa radiowóz informujący o wprowadzeniu stanu wyjątkowego i obowiązujących ograniczeniach. Radny śmieje się z tych, którzy narzekają na nadgorliwość policji. No i co, że zabrali kilka praw jazdy. Narzekają ci, którzy mają coś na sumieniu. Starsi ludzie się cieszą, że jest bezpiecznie. Tylko te manewry, wojsko − to ludzi niepokoi. Sam uważa, że stan wyjątkowy wprowadzono nie ze względu na manewry Zapad-21 czy kryzys uchodźczy, ale by ograniczyć dostęp do granicy dziennikarzom i aktywistom. Rozmawiamy o historii wsi i granicy. Przerywa ojciec: zbliża się nabożeństwo, a jest Matki Boskiej Siewnej i trzeba przygotować zboża do święcenia. Kończymy spotkanie. Prosimy o polecenie rozmówców na następny dzień.

Jadąc przez kolejne wsie, widzimy, że przy tablicach z nazwami miejscowości pojawiły się dodatkowe: „obszar objęty stanem wyjątkowym”.

Noc. Znowu trudno zasnąć. W strefie obowiązuje całkowity zakaz polowań i używania broni palnej, ale przed czwartą słychać strzały. Najpierw jeden, później jeszcze kilka. Jeden po drugim. W naszych głowach łączą się one z tym, co opisała Judith Butler w Ramach wojny. Akt przemocy, tu: wprowadzenie stanu wyjątkowego, to próba odwrócenia uwagi od własnej słabości. Przypisanie jej innemu. I przede wszystkim stwarzanie pozorów siły zdolnej zamaskować słabości państwa z kartonu. Ci wszyscy chłopcy i dziewczyny, w mundurach, z karabinami. Rzuceni na drugi kraniec Polski i zdani na własne telefony oraz „przyjaciela GPS-a”.

A z drugiej strony uchodźcy. Przestają liczyć się jako żywe istoty, jeśli należące do nich ciała przedstawia się jako narzędzia wojny. Państwo dużym nakładem sił i środków tworzy pozór sprawnego działania. Ukrywa niedociągnięcia, maskuje braki, wygładza nierówności. Tworzy ułudę potęgi kosztem tych, którzy potężni nie są. Im oni słabsi, tym ono silniejsze.

Krajobraz podlaskiej strefy nadgranicznej. Fot. Jakub Szafrański

Dzień czwarty: granica

− Za tymi choinkami jest już Białoruś – wyjaśnia Anna.

Rozmawiamy przed jej domem. Nie boi się, żałuje uchodźców. Słyszała o człowieku, który zaprosił ich do siebie, nakarmił i zaopatrzył w ubranie. Pytany, czy powiadomił straż graniczną, powiedział: „po co, niech sobie idą dalej”. Sama by się nie odważyła, ale jego decyzję szanuje. Siedzimy w ogrodzie, ciesząc się słońcem, a tuż obok biegnie linia oddzielająca dwa wrogie sobie państwa. Zewnętrzna granica Unii Europejskiej. W tamtej chwili wydaje się to jakieś nierealne.

Za namową Anny odwiedzamy Marka i Olę, których dom leży najbliżej granicy. Radośni ludzie mieszkający z psem kudłaczem. To ze względu na niego dom był zawsze otwarty. Zaczęli zamykać, od kiedy w mediach trąbią o uchodźcach. Nie boją się. Nie są „PiS-owcami”. „Tak jakoś wyszło”, że zamykają. No może wojny się trochę boją, po białoruskiej stronie ciągłe alarmy i wezwania do broni. Kiedyś tak nie było. Po polskiej dużo armii, wzmocnione siły straży granicznej. Następnego dnia ruszają manewry Zapad-21. Nie trzeba dużo. Wystarczy jakaś prowokacja, potyczka graniczna, jedna bomba. Ich dom leży tuż przy pasie granicznym.

Kiedyś granica była inna. Pilnowała jej tylko tamta strona. Na co dzień przekraczały ją zwierzęta z kołchozu. Raz ojciec Marka po pijaku przeszedł do ZSRR. Ocknął się wśród żołnierzy radzieckich. Poczęstowali wódką, dali zagryźć, potem zziębniętego i wystraszonego podprowadzili do granicy. Dziś nie do pomyślenia. Od wejścia do Unii wszystko się zmieniło.

Do granicy mamy kilka kroków. Idziemy zobaczyć „drut żyletkowy”. Robimy kilka zdjęć. Mamy wracać, kiedy zjawia się patrol straży granicznej. Stać! Dokumenty, pozwolenia. Robimy badania? To ciekawe. Chcą wiedzieć, co myślą ludzie, co mówią o nich. Rozmawiamy pół godziny. Są poruszeni tym, co się o nich mówi w mediach. Ich historii nikt nie słucha. My słuchamy.

Powszechny odbiór sytuacji na granicy jest błędny, a i sprawa polityczna bardziej złożona. Nie ma czegoś takiego jak pas ziemi niczyjej.

− Proszę zobaczyć: tu jeden słupek, tam drugi. Pośrodku jeszcze jeden, mniejszy. To granica − tłumaczą. Nie da się być pośrodku. Jesteś albo tu, albo tam. Ci z Usnarza są tam. Ludzie nie rozumieją, że Białorusini wykorzystują uchodźców jak broń. Podwożą pod granicę, potem grabią swoje i ich ślady. Wcześniej odbierają dokumenty, co utrudnia i wydłuża działanie służb i sądów. Przez to dłużej czekają w zamknięciu. To nie tylko młodzi mężczyźni. Są starsi, są kobiety, są dzieci. Zwłaszcza ostatnich szkoda. Nie ma dla nich warunków. Chcą pobiegać na powietrzu − nie wolno. Chcą się bawić, ale w strażnicy są tylko klocki.

Podlaska wieś objęta stanem wyjątkowym. Fot. Jakub Szafrański

Pogranicznicy ślubowali na rotę, że będą stać na straży polskich granic. I stoją. Dzień i noc. W zimnie i skwarze. Rozumieją empatię wobec uchodźców. Tylko to empatia ograniczona. Gorące napoje i posiłki dla uchodźców na granicy, a czy ktoś zapytał strażników, czy mają co jeść i pić? Uchodźcy nie mają dostępu do toalety. OK, ale oni, będąc na służbie, też muszą chodzić w krzaki. Okolica jest biedna. Powodzi się tym, którzy dorobili się na emigracji. Praca w straży to miał być awans − zaufanie lokalnej społeczności, niezbyt ciężka służba i szybka emerytura. Najpierw stracili uprawnienia.

− Było pracy 15 lat. Nikt nie korzystał, wiadomo, ale było jakieś zabezpieczenie. Jak zdrowie zaczęło szwankować albo coś… Zabrali.

Potem skończył się spokój.

− Miało być jak u Pana Boga za piecem… Spokojny odcinek. A teraz… Sprzętu nawieźli, chodzimy obwieszeni jak choinki. Teren jest trudny, po deszczu grząsko.

Teraz tracą ludzki szacunek.

Strażników boli coś jeszcze.

− Nie stać mnie na ubrania, w jakich oni chodzą. Najtańsze dżinsy, jakie u nich widziałem, to były Lee. Rozumiecie? Lee. Ja mam spodnie z bazaru. Mają telefony lepsze od naszych, często najnowsze iPhone’y. Wcześniej takich nie widziałem. Włosy przycięte elegancko. Ja się pytam: czy tak wygląda uchodźca?

To nie jest propagandowa gadka na potrzeby TVP. To zderzenie powszechnego wyobrażenia z realiami.

brną w błocie albo w piasku pustyni,
pochyleni, głodni,
małomówni mężczyźni w grubych kaftanach,
ubrani na wszystkie cztery pory roku,
stare kobiety o pomiętych twarzach,

To Adam Zagajewski. Podobną kliszę utrwaliły w naszej świadomości filmy o wojennej doli rodaków. Jednak dziś wzorzec tułaczki jest inny. Talibów najbardziej boi się afgańska inteligencja i miejska klasa średnia. Z kraju masowo uciekają prawnicy i lekarze, urzędniczki i nauczycielki. Sprzedali mieszkania, opłacili się przemytnikom, zainwestowali w najlepsze telefony, bo od nich zależy życie. Kupili markowe ciuchy, żeby nie rzucać się w oczy w europejskich miastach. Jeśli zdążyli, poszli do fryzjera. Wsiedli na pokład samolotu lub autobusu, żeby po kilku, kilkunastu dniach w swoich ray-banach i miejskich ciuchach wylądować wśród mieszkańców podlaskich wsi.

Dla obu stron to szok. Niedawno warszawska izba adwokacka wydobyła z ośrodka dla uchodźców afgańskiego prawnika. Będzie ich więcej. Muszą liczyć na solidarność polskich kolegów po fachu. Na podlaskiej granicy będą ofiarami stereotypów i zderzenia klas społecznych.

Krajobraz podlaskiej strefy nadgranicznej. Fot. Jakub Szafrański

Na koniec zostawiamy sprawę najtrudniejszą. Pushbacki. Czy to prawda, że czasami wypychają zatrzymanych uchodźców na stronę białoruską? Strażnik zastanawia się, zanim odpowie.

− Jeśli tego typu działania, niezgodne z prawem polskim i międzynarodowym, mają miejsce, to z pewnością nie odpowiadają za to szeregowi funkcjonariusze − mówi. − Ale musi pójść wyraźny sygnał, że nasza granica jest nieprzekraczalna! − dodaje po chwili.

**
Sylwia Urbańska
− socjolożka, pracuje na Wydziale Socjologii UW.
Przemysław Sadura − socjolog i publicysta. Wykłada na Wydziale Socjologii UW. Kurator Instytutu Krytyki Politycznej.

***
Spotkanie z autorami reportażu

Ludwika Włodek i Michał Bilewicz z Centrum Badań nad Uprzedzeniami będą rozmawiać z Przemysławem Sadurą i Sylwią Urbańską, którzy w pierwszych dniach obowiązywania stanu wyjątkowego przeprowadzili badania etnograficzne na obszarach przygranicznych. ŚRODA, 22 WRZEŚNIA 2021, godz. 18.30, Jasna 10: Warszawska Świetlica Krytyki Politycznej Więcej informacji.

**

ZEIT-Stiftung Ebelin und Gerd Bucerius

Materiał powstał dzięki wsparciu ZEIT-Stiftung Ebelin und Gerd Bucerius.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Przemysław Sadura
Przemysław Sadura
Doktor habilitowany, profesor Uniwersytetu Warszawskiego
Doktor habilitowany, profesor Uniwersytetu Warszawskiego. Wykłada na Wydziale Socjologii UW. Kurator Instytutu Krytyki Politycznej. Założyciel Fundacji Pole Dialogu. Bada relacje między państwem i społeczeństwem w obszarach funkcjonowania różnych polityk publicznych. Autor m.in. książki „Państwo, szkoła, klasy” i współautor (ze Sławomirem Sierakowskim) badań „Polityczny cynizm Polaków” i „Koniec hegemonii 500 plus” oraz książki „Społeczeństwo populistów”.
Sylwia Urbańska
Sylwia Urbańska
Doktora, badaczka społeczna na Wydziale Socjologii UW
Doktora, badaczka społeczna na Wydziale Socjologii UW, autorka tekstów o przemianach życia rodzinnego, intymności i wzorców płci w migracjach oraz w społecznościach wiejskich. Autorka książki „Matka Polka na odległość”, współautorka monografii "Poza granicami: płeć społeczno-kulturowa w katolickich organizacjach migracyjnych".
Zamknij