Świat, Weekend

Socjaldemokracji już nie będzie. Ten gmach wali się na naszych oczach

Co się dzieje z „naszą” demokracją? Dlaczego konserwatywni neoliberałowie coraz częściej wymieniają się u władzy z faszystami? I gdzie się podziało socjaldemokratyczne państwo dobrobytu? Odpowiedź można znaleźć tam, gdzie takie państwo wciąż jest upragnionym modelem, chociaż nigdy go tam nie było.

Kogoś pochodzącego, jak ja, z Ameryki Łacińskiej, musi intrygować ten szczególny rodzaj niepokoju, jakiemu dają obecnie wyraz liberałowie i socjaldemokraci na zamożnym Zachodzie. Felietony w mediach głównego nurtu i tytuły książek z półki „Nauki polityczne” biją na alarm: demokracja – a często nawet „nasza demokracja” – jest zagrożona. Dlaczego? A dlatego że siły politycznego centrum stopniowo tracą zdolność definiowania ram debaty oraz horyzontu tego, co w polityce jest możliwe. Tracą ją coraz bardziej, wraz z każdymi wyborami, każdym nowym sondażem.

Tymczasem krajobraz społeczny przekształca się w wyniku coraz bardziej agresywnych działań skrajnej prawicy i ponownego pojawienia się lewicy, która około 2011 roku znów wyszła na ulice, po dziesięcioletnim letargu. To prawda, że polityczne, gospodarcze i społeczne przywództwo, które niespecjalnie przejmuje się demokratyczną otoczką, wyraźnie rośnie w siłę. Prawdą jest również to, że w grze znów pojawiły się masowe protesty i barykady. A jednak z perspektywy mojego zakątka świata wszystkie te tendencje nie są niczym nowym.

Czytajcie Bendyka teraz. Za kilkanaście lat będzie już na wszystko za późno

Aż kusi, by zredukować złożoność obecnych trendów politycznych, wrzucając je do jednego narracyjnego worka „nasilającego się populizmu”, jak często to czynią zachodni badacze polityki i dziennikarze. Tak jest wygodniej, choć wcale nie klarowniej, bo w ramach jednego politycznego pojęcia zlepia się zjawiska takie jak Marine i Jean-Marie Le Pen, Éric Zemmour, Donald Trump, Georgia Meloni, Vox, Alternatywa dla Niemiec (AfD) czy brytyjski UKIP, z Jean-Luc Mélenchonem, Bernie Sandersem, Podemos, Jeremym Corbynem i innymi, tylko po to, aby następnie przeciwstawić je liberalnemu centrum, uznawanemu za z gruntu demokratyczne.

To oczywiście wygodne dla tych, których aspiracje ograniczają się do załamywania rąk nad postępującą korozją demokracji liberalnej, którą widzimy w państwach Europy Wschodniej, takich jak Polska czy Węgry. Ramy pojęciowe, które ową tendencję ujmują wyłącznie jako nasilający się populizm czy antyliberalizm, nie uwzględniają kłopotliwego faktu: nieustannego dryfu tradycyjnej prawicy w stronę skrajności.

Dobrym przykładem tej tendencji jest Francja. Gdy przedmieścia stanęły w ogniu protestów przeciwko brutalnym działaniom policji, tradycyjni republikanie (niegdyś „Unia na rzecz Ruchu Ludowego”) wypuszczali w eter ksenofobiczne i rasistowskie komunikaty oraz takież propozycje ustaw. Z kolei francuski prezydent Emmanuel Macron, niegdyś minister w socjalistycznym rządzie prezydenta François Hollande’a, po wybraniu go na prezydenta w 2017 roku na czele bezwzględnie neoliberalnej platformy, orbituje coraz chętniej wokół prawicowych idei, mając nadzieję na utrzymanie poparcia prawicowych wyborców. W 2021 roku uznał na przykład, że uczelnie wyższe zostały opanowane przez „islamolewactwo”. W tym roku powtórzył zaś diagnozę o „odcywilizowaniu” Francji, postawioną przez skrajnie prawicowego powieściopisarza Renauda Camusa.

Cesarz na górze śmieci. Macron pogrąża Republikę

A jednak ktoś taki jak Macron, kto z pominięciem parlamentu forsuje ustawę o reformie emerytur – i to pomimo miażdżącego sprzeciwu ludności – uznawany jest za symbol liberalnej demokracji. Czy jest tak dlatego, że w przeciwieństwie do prawicy Le Penów i lewicy Mélenchona Macron nadal jawi się zwolennikiem wolnego rynku? Czy także rząd brytyjskich konserwatystów, przetrzymujący imigrantów w więzieniu na barce, jest liberalno-demokratyczny dlatego, że nie opowiada się za odejściem w kierunku gospodarki narodowej, charakterystycznym dla swoich wdrażających brexit poprzedników pod wodzą Borisa Johnsona?

A jeśli sam (neo-)liberalizm przybiera formę ścisłego nadzoru i państwa policyjnego, o wyraźnie autorytarnym horyzoncie, czy nadal możemy mówić o demokracji?

Doświadczenia Ameryki Łacińskiej pokazują, że najistotniejszym aspektem obecnej tendencji w polityce jest nie tyle „populizm” czy „odejście od liberalizmu”, ile polityczna niestabilność.

Wzrastanie w siłę zazwyczaj narodowościowej, niekiedy ultraliberalnej, czasem religijnej i często otwarcie faszystowskiej nowej prawicy – czy to poprzez tworzenie nowych partii, czy wyłanianie się nowych frakcji w ramach tradycyjnych ugrupowań – nie jest procesem, który przebiegał dotąd w sposób tak ciągły, jak mogłoby się wydawać. W ciągu ostatnich dziesięciu lat prawica, lewica i ugrupowania centrowe to wygrywają wybory, to przegrywają je z kretesem – huśtawka wznosi się tak wysoko, jak nisko opada.

Spójrzmy, jak urosły wpływy niemieckiej AfD podczas kryzysu uchodźczego w 2016 roku i jak następnie ta partia straciła poparcie w wyniku pandemii, by później znów je odzyskać. Albo jak tradycyjna lewica wygrała wybory we Francji w 2012 roku, by pięć lat później zostać praktycznie zmieciona z planszy, gdy zastąpiła ją France Insoumise (Francja Nieujarzmiona) Mélechona, która teraz stała się głównym elementem lewicowej koalicji NUPES (Nowa Ekologiczno-Socjalna Unia Ludowa) we francuskim parlamencie. Albo jak brytyjska Partia Pracy zdobyła pod rządami Corbyna 40 proc. głosów, by wkrótce potem popaść w wewnętrzną wojnę, która wyniosła do władzy w partii Keira Starmera.

Spójrzmy też na wzrost znaczenia młodych socjalistów w Stanach Zjednoczonych dokładnie wtedy, gdy obskurancka prawica przejmowała Sąd Najwyższy. W Hiszpanii z kolei niezdolność prawicy do sformowania rządu z neofaszystami z ugrupowania Vox tuż po znaczącej wygranej w wyborach lokalnych świadczy o tym, że tocząca się gra nie rozwija się tak liniowo, jak się ją często przedstawia. Jest wprost przeciwnie: to gra, w której następują szaleńcze zwroty akcji.

Alexandria Ocasio-Cortez wzięła Amerykę szturmem

W większości wymienionych krajów sondaże opinii publicznej wcale nie wykazują, żeby wyborcy opowiadali się za nacjonalistycznymi, ksenofobicznymi, ultrakonserwatywnymi pomysłami głoszonymi przez ugrupowania skrajnej prawicy. Co prawda zazwyczaj wyborcy nie skłaniają się również ku pomysłom wyraźnie lewicowym, takim jak redystrybucja dóbr czy własność publiczna. A jednak, jeśli ludzie w Europie i w Stanach Zjednoczonych patrzą na świat przez bardziej „centrowe” okulary, tym bardziej zagadkowy staje się fakt, że ugrupowania centrowe tracą na znaczeniu. To zaś prowadzi do starej jak świat interpretacji materialistycznej: polityczne oscylacje i przybór sił ultrakonserwatywnych mogą odzwierciedlać ekonomiczną niepewność, a mówiąc szerzej, głęboki lęk związany z pogarszającymi się warunkami życia i obawy o przyszłość.

Powiązanie między spadkiem poziomu życia a przedziwną mieszanką nacjonalizmu, skrajności, religijnego fanatyzmu i libertarianizmu, do której zdążyliśmy już tak przywyknąć, nie wydaje się oczywiste. Niestety, to właśnie stała cecha powiązań strukturalnych. Nietrudno jednak dostrzec, że w sytuacji, gdy brakuje czynników sprzyjających spójności społecznej – wspólnych doświadczeń, takich jak stosunki pracy i możliwości konsumpcji, dające ludziom poczucie uczestniczenia w życiu gospodarczym, a także usług publicznych, emerytur, zasiłków dla bezrobotnych i tak dalej – osoby, które pragną gdzieś przynależeć, mogą skłaniać się ku konfrontacyjnym formom religijności, ożywiać wiarę w wyższość białej rasy bądź twardo obstawać przy surowych wymogach neoliberalnej etyki, jak pokazuje styl życia w Dolinie Krzemowej, gdzie każdy aspekt egzystencji podlega monetyzacji. Wszystko to może składać się na współczesne oblicze faszyzmu.

I tak wracamy do Ameryki Łacińskiej, owych dawnych peryferii zachodnich potęg kolonialnych (w Stanach Zjednoczonych mówiono bez ogródek: „podwórko Ameryki”). To tutaj właśnie na porządku dziennym były i są polityczne oscylacje, przy czym w większości krajów nie odbywają się one poprzez „zdrowe przekazywanie wyborczej pałeczki”, ale przez gwałtowne przeskoki między władzą oligarchów (a w ostatnim czasie także neoliberałów) a siłami postępowymi, przy ciągłym ryzyku popadnięcia w autorytaryzm.

Przez całe lata 90. ubiegłego wieku w tym regionie trwał niemal monolit neoliberalnych rządów, a po nim nadeszły dwie „czerwone (bądź różowe) fale”, gdy w wielu państwach władzę niemal jednocześnie przejęły partie mniej lub bardziej lewicowe. Między tymi przypływami następowało konserwatywne interregnum, czy to za sprawą wygranych wyborów, czy też otwartych lub potajemnych zamachów stanu (w Hondurasie w 2009, Paragwaju w 2012, Brazylii w 2016, Boliwii w 2019 roku).

Najbardziej skrajny okazał się przypadek Argentyny, która do dziś boryka się ze skutkami finansowego bezdechu wywołanego uporczywym podtrzymywaniem parytetu między peso a dolarem w latach 1991–2001, a także późniejszymi „pakietami ratunkowymi” Międzynarodowego Funduszu Walutowego. W ostatnim dziesięcioleciu lewicową prezydentkę, „peronistkę” Cristinę Kirchner zastąpił w 2015 roku biznesmen Mauricio Macri, który następnie stracił poparcie elektoratu z powodu wzrostu inflacji, zaognionego jeszcze kolejnym pakietem MFW. W efekcie w 2019 roku skłaniający się ku lewicy peroniści pod wodzą obecnego prezydenta Alberto Fernándeza ponownie zagościli w prezydenckiej rezydencji Casa Rosada.

Różowa fala 2.0? Triumfy lewicy w Ameryce Łacińskiej

W tegorocznym procesie wyborczym zaś wydarzyło się coś szczególnego. W prawyborach (w których głosowanie jest powszechne i obowiązkowe) dyskretnie faszyzujący libertarianin Javier Milei zdobył 30 proc. głosów, więcej niż tradycyjna prawicowa opozycja (28,3 proc.) i koalicja rządząca (27,3 proc.). Oznacza to realne prawdopodobieństwo, że pod koniec roku to właśnie Milei zostanie wybrany na prezydenta. Kiedy to piszę, w zakładach bukmacherskich jest typowany jako faworyt.

W Brazylii ostatnie dziesięciolecie zawirowań zakończyło stosunkowo stabilny okres kojarzony z wyłonioną po 1988 roku „Nową Republiką”. Ową epokę stabilności, której flagowym momentem było przyjęcie w 1994 roku planu stabilizacji gospodarczej, naznaczyły prezydentura centroprawicowego Fernando Henrique Cardoso (1995–2002) oraz centrolewicowego Luiza Inácio „Luli” da Silvy (2003–2010). Ich kadencje przypadły na okres szczególnego optymizmu, gdy Brazylijczycy naprawdę czuli, że ich kraj osiągnął już nowy etap politycznej dojrzałości – jeśli coś takiego istnieje. Następna dekada, początkowo niosąca nadzieje i oczekiwania związane z mistrzostwami świata w piłce nożnej w 2014 roku i olimpiadą w Rio de Janeiro w 2016 roku, okazała się czasem narastających od 2013 roku masowych protestów i politycznych przepychanek.

Punktem szczytowej niestabilności był rok 2016, kiedy w ledwie uzasadniony sposób odsunięto od władzy następczynię Luli, Dilmę Rousseff, mierzącą się z coraz zjadliwszą opozycją w parlamencie, w mediach, a nawet na ulicach, gdzie odbywały się wyreżyserowane demonstracje. Proces ten, który zdaniem lewicy stanowił zamach stanu, wyniósł do władzy konserwatywnego wiceprezydenta w rządzie Rousseff, Michela Temera. Tradycyjne siły polityczne w Brazylii, na które składają się wielkoobszarowi właściciele ziemscy, bankierzy, bardzo nieliczne rody sprawujące kontrolę nad mediami, urzędnicy wysokiego szczebla, wojskowi oraz to, co zostało z sektora wytwórstwa, uznali, że to wystarczy, aby rozbić Partię Robotniczą (PT) i zapewnić centroprawicy wieloletnie rządy.

Jednak wybory w 2018 roku przyniosły nieuniknione, jak się wydawało, zwycięstwo karykaturalnego, skrajnie prawicowego kandydata, który obiecał „oczyścić” kraj z lewicowców, a podczas pandemii naigrywał się z jej ofiar, udając, że się śmiertelnie dusi. Covid uśmiercił ponad 700 tysięcy mieszkańców Brazylii. Cztery lata później Lula ponownie został wybrany na prezydenta, wygrywając marginalną przewagą 1,8 proc. głosów uzyskaną na czele niebywale rozbudowanego sojuszu.

Koniec bolsonarismo? Przed porażką prezydent Brazylii groził zamachem stanu

W ostatnich latach owe polityczne oscylacje stały się jeszcze głębsze i szybsze. Peru, Paragwaj, Boliwia i Ekwador mierzą się z demonstracjami, impeachmentami, wyrokami więzienia dla byłych głów państw, faszystowskimi prezydentami i strajkami. Chile, historycznie najbardziej stabilny kraj Ameryki Południowej obecnie stoi w ogniu.

Estallido social (społeczna eksplozja), do której doszło w 2019 roku podczas kadencji neoliberalnego prezydenta Sebastiána Piñery, doprowadziła do sformowania wybitnie postępowego parlamentu. W wyborach w 2021 roku o władzę walczyli młody lewicowy aktywista Gabriel Boric i neofaszysta José Antonio Kast – walka zakończyła się zwycięstwem Borica, być może ostatnim. Od czasu, gdy projekt nowej konstytucji poniósł spektakularną porażkę, jego notowania wśród elektoratu poszybowały w dół.

W Kolumbii w ubiegłym roku były partyzant i burmistrz stolicy Bogoty Gustavo Petro został pierwszym lewicowym kandydatem, któremu udało się zdobyć prezydenturę. Na wiceprezydentkę wybrano czarną aktywistkę Francię Márquez. Partia Petro, Colombia Humana (wcześniej znana jako Movimiento Progresistas – Ruch Postępowców) to małe ugrupowanie, które aby odnieść zwycięstwo, musiało oprzeć się na bardzo zróżnicowanym sojuszu (Pacto Histórico por ColombiaHistoryczny Pakt na rzecz Kolumbii).

W miarę jak sojusz zaczął się rozpadać i niektóre partie nie głosowały razem z rządem, Petro i Márquez znaleźli się między młotem a kowadłem, atakowani ze wszystkich stron: przez regionalne rolnicze elity, tradycyjne partie (takie jak Demokratyczne Centrum byłego prezydenta Álvaro Uribe), a także oczywiście media, które tak jak w wielu sąsiadujących z Kolumbią krajach, pozostają w rękach niewielkiej grupy osób. Jak zwykle, na pierwszy ogień poszły oskarżenia o korupcję. W przypadku Petro dotyczą one pieniędzy zarabianych na nielegalnym obrocie narkotykami, z których finansowane miały być kampania wyborcza i śledzenie jego oponentów.

Bronią ziemi przed najazdem koncernów. Państwo nazywa ich terrorystami

Ogólnie rzecz biorąc, poza Urugwajem, w którym lewica rządziła przez 14 lat, a w ubiegłym roku rządy przejął tradycyjny, „normalny”, neoliberalny prezydent, scena polityczna w Ameryce Łacińskiej jest niestabilna, a przy tym często paskudna. Postępowe, konserwatywne i neofaszystowskie rządy dochodzą do władzy i są od niej odsuwane w wielu kluczowych dla tego regionu państwach. Wydaje się, że żaden konkretny program polityczny nie jest w stanie przyjąć się na dobre. Gdy tylko jedna grupa zawodzi oczekiwania wyborców, po władzę sięga następna.

Z czego wynika rozczarowanie wyborców? Ponownie chodzi tu o warunki życia, które od przeszło dwóch pokoleń, począwszy od wczesnych lat 80. ubiegłego wieku, pozostają w gruncie rzeczy w stagnacji. To prowadzi do konfliktów między obszarami wiejskimi i miejskimi i zbyt niskiego poziomu zatrudnienia, a także wzmaga podatność klas średnich na neofaszystowskie hasła – co widzimy na Zachodzie. W miarę jak tkanka społeczna coraz bardziej się strzępi, osoby, które dysponują pewnym majątkiem i cieszą się dobrobytem, zaczynają odczuwać zagrożenie. Nie ma się co dziwić, że ci ludzie szukają kogoś, kto ich „uratuje”, a innym wymierzy „karę”.

Dlaczego to, co dzieje się w Ameryce Łacińskiej, powinno być lekcją dla rozwiniętych państw Zachodu? Sądzę, że Ameryka Łacińska, jako ten „kruchy” satelita zachodniego świata, jest szczególnie narażona na fluktuacje odsłaniające pęknięcia w gmachu demokracji liberalnej w tej formie, jaka rozwinęła się w ostatnim półwieczu.

Mimo że od późnych lat 70. ubiegłego stulecia i zwłaszcza po upadku Związku Radzieckiego znacząca część ludzkości znalazła się pod rządami neoliberalizmu, wydaje się, że wszędzie na świecie w umysłach ludzi modelem politycznej stabilności pozostaje socjaldemokratyczny ustrój okresu powojennego, szczególnie w Europie. We Francji określa się go mianem „Les Trente Glorieuses” – trzech „wspaniałych” dziesięcioleci wzrostu, dystrybucji dóbr, dobrze płatnych stanowisk pracy w przemyśle wytwórczym, upowszechnienia się związków zawodowych i pewnej formy kapitalizmu kontrolowanego przez państwo, gwarantującej społeczeństwu stosunkowo znaczący wpływ na kierunki działań.

Innymi słowy, wydaje się, że nasze oczekiwania co do świata oraz panujących w nim warunków życia oparte są na widmie przeszłości. Pokolenie naszych babć i dziadków uznawało za pewnik pewien poziom bezpieczeństwa socjalnego i jakości życia, a my wciąż za tym tęsknimy. Nie jesteśmy jednak w stanie tego osiągnąć.

Socjaldemokratyczne partie obiecują przywrócić tę historyczną strukturę i niekiedy taki przekaz przynosi im zwycięstwo. Nie mogą jednak wywiązać się z tej obietnicy, więc tracą twarz, poparcie i wiarygodność. A wtedy pojawiają się konserwatyści, a wraz z nimi wraca neoliberalny program, rosną szeregi prekariatu, a nad gospodarką znów dominują instytucje finansowe. A po konserwatystach nadchodzą neofaszyści, sieją postrach, podsycają konflikty społeczne, działają brutalnie. I cały cykl się powtarza.

Ikonowicz: Skoro jest demokracja, to dlaczego nie mamy nic do powiedzenia?

To, że okres przypadający na połowę XX stulecia nie był tak idylliczny, jak to się przedstawia, zostało już dobrze udokumentowane, najdobitniej w krajach, które wówczas nazywano Trzecim Światem. W Afryce, Ameryce Łacińskiej oraz Azji Południowo-Wschodniej zachłanne pozyskiwanie surowców i taniej siły roboczej pozostawiły za sobą krwawy szlak wojen domowych, zamachów stanu i rzezi. Czytelnicy mogą pamiętać o wojnie w Wietnamie, ale w historię tę wpisują się także wojskowe dyktatury w Brazylii, Argentynie, Urugwaju, Chile i tak dalej, wszystkie zresztą wspierane przez CIA.

Kolonialna kontrola nad tymi częściami świata utrzymywała się jeszcze długo po zniesieniu oficjalnej kolonialnej własności czy „ochrony”, o czym świadczą interwencje podjęte przez zachodnie państwa w następstwie niepodległościowych wojen w państwach Afryki. Wygodny styl życia, który na Zachodzie kojarzy się z liberalną demokracją, został w dużej mierze zbudowany na wyzyskiwaniu reszty świata, na nowej odsłonie kolonializmu.

Polityczną równowagę, która cechowała owe trzy „wspaniałe” dziesięciolecia – czas silnych związków zawodowych, regularnych podwyżek płac w przemyśle wytwórczym i możliwości awansu społecznego (na który po francusku mówi się ascenseur social – społeczna winda) – była możliwa dzięki sposobności i konieczności prowadzenia międzyklasowych negocjacji i zawierania porozumień. Ani kapitał, ani organizujący się pracownicy nie mogli narzucać swojej woli – pomimo siły europejskich partii komunistycznych, których rewolucyjny zapał przez większość czasu przykręcano do minimum.

Biały zawsze był panem. Dzieje biedy w Ameryce Łacińskiej

Systemy polityczne mogły pozostać stabilne i dobrze działać właśnie ze względu na ową kruchą równowagę. Równowaga z kolei utrzymywała się w wyniku strachu przed blokiem państw skupionych wokół ZSRR, nieustannego napływu taniej ropy naftowej, łatwego dostępu do surowców i rynków Trzeciego Świata oraz braku poważnej gospodarczej konkurencji ze strony państw spoza Zachodu.

Jak wiadomo, na stopniową erozję tego modelu wpłynęło kilka różnych czynników. Skończył się szybki wzrost produktywności, towarzyszący postępującej industrializacji, co sprawiło, że trudno było utrzymać podwyżki płac. Nadejście neoliberalizmu zlikwidowało mechanizmy redystrybucyjne, które mogłyby jeszcze o parę lat przedłużyć zachowanie równowagi pomiędzy kapitałem a pracownikami. Zdolność Chin i innych państw azjatyckich do przyciągnięcia zakładów wytwórczych tworzących miejsca pracy wymagające coraz wyższych umiejętności, częściowo dzięki otwarciu się rynków nazywanym globalizacją, odebrała związkom zawodowym moc negocjowania.

Neoliberalizm po raz pierwszy wyłonił się i doszedł do władzy jako odpowiedź na wyczerpanie się powojennego modelu państwa opiekuńczego i modelu socjaldemokratycznego. Nigdy jednak w pełni nie wykorzenił, nawet w szeregach lewicy, przekonania o tym, jak powinien wyglądać bliski ideałowi stan rzeczy, w którym odpowiednie zarządzanie kapitalizmem, jak określał to niemiecki filozof Theodor Adorno, gwarantuje pewien poziom demokracji.

Ameryka Łacińska jest miejscem szczególnie istotnym dla zrozumienia kierunku, w jakim zmienia się strukturalny rozkład sił w innych miejscach – a to dlatego, że wiele wspomnianych wyżej państw już od kilku dziesięcioleci doświadcza postprzemysłowej stagnacji w efekcie niedokończonego procesu rozwoju gospodarki (zainicjowanego zresztą w dobie późnego kolonializmu), zimnej wojny i przekonania, że samo uprzemysłowienie będzie niechybnie katalizatorem rozwoju.

Ameryka Łacińska, w której tak naprawdę nie wykształciły się instytucje zachodniej socjaldemokracji, boryka się teraz z napuchniętymi miastami, niewystarczającym zatrudnieniem i pracą na czarno, niezrównoważeniem budżetów i popadającą w ruinę infrastrukturą – i żadnemu z tych wyzwań nie jest w stanie sprostać z uwagi na brak odpowiednich środków politycznych. To tam przeprowadzono przecież pierwszy eksperyment z neoliberalnym sprawowaniem rządów, którym była chilijska dyktatura Augusto Pinocheta.

„Strefa mroku”: chilijska transformacja i 17 lat terroru

Wynikiem jest ciągła rotacja neoliberalnych, postępowych i faszystowskich rządów, nie zawsze przebiegająca bezszmerowo, jak oczekuje się tego w idealnej wersji demokracji liberalnej. Niekiedy obietnice poprawy warunków życia mogą zostać spełnione, ale jedynie w ograniczonym zakresie, a po sukcesach często przychodzi okres frustracji i buntu, prowadzący do kolejnej zmiany rządu.

W tym kontekście nietrudno dostrzec, że autorytarna skrajna prawica ma pewną przewagę, uzyskaną niskim kosztem. Obiecując przeszłość zamiast przyszłości, znane zamiast nieznanego, neofaszyści naszych czasów są w stanie odłożyć w czasie spełnienie obietnic, a jednocześnie utrzymać swoje stanowiska, winą za ich niespełnienie obarczając kogoś innego. Im jest gorzej, tym łatwiej ów proces powtórzyć.

Mimo że ultrakonserwatywny rząd nie jest w stanie zapewnić jakości życia, jaka w wyobraźni ludu jest wyznacznikiem XX (bo nawet nie XXI) wieku – warunki gospodarcze, a nawet ekologiczne są wszak nieporównywalne – nadal może składać wciąż te same obietnice, wskazując jednocześnie grupy nieposłusznych, którzy odpowiadają za pogarszanie się warunków życia. Stąd tak częste w naszych czasach widmo komunizmu, powszechna ksenofobia, usprawiedliwianie rasizmu, mizoginii, homofobii i tak dalej.

Koniec świata, jaki znamy, czyli cztery przyszłości po kapitalizmie

Powojenny model jest już zupełnie nieosiągalny. To nie on powinien wyznaczać horyzont naszych oczekiwań. Może zabrzmi to ponuro, ale gmach wielopartyjnej demokracji wali się właśnie na naszych oczach. W świecie, w którym nie ma już obfitych źródeł energii, przemysł wytwórczy nie gwarantuje bezpiecznych miejsc pracy dla klasy robotniczej, związki nie mają nic do powiedzenia, zmiana klimatu zagraża plonom i nie ma mocarstwa zdolnego sprawować neokolonialny nadzór nad resztą świata, utrzymanie socjaldemokratycznej równowagi przestaje być możliwe.

Największe ryzyko wiąże się z tym, że klasy dominujące przestaną udawać, że bawią się w demokrację, i opowiedzą się za rozwiązaniem wyraźnie już autorytarnym. Z pewnością tak się już dzieje – wystarczy wspomnieć o Partii Republikańskiej pod rządami Donalda Trumpa, o reformach izraelskiego premiera Benjamina Netanjahu, o brytyjskich Konserwatystach, hiszpańskiej Partii Ludowej czy o Macronie. Tu też Ameryka Łacińska stanowi jasny przykład dokonywania tego rodzaju wyborów, w miarę jak prawica sprzymierza się z wojskiem i przywódcami religijnymi, próbując odzyskać bądź rozszerzyć kontrolę nad państwem.

Jeśli nadal możemy mieć jakieś nadzieje na demokrację, to musimy przyjąć do wiadomości, że nie będzie to socjaldemokracja, a już z pewnością nie demokracja liberalna. Niezależnie od tego, z czego się będzie składać, musi ona zostać zbudowana oddolnie, a sam proces jej kształtowania musi być tak samo demokratyczny jak jego oczekiwany końcowy wynik.

Przed trzecią wojną światową uratuje nas ekosocjalizm [rozmowa z Edwinem Bendykiem]

Jasną stroną – a zawsze warto na koniec zobaczyć jasną stronę – krajobrazu Ameryki Łacińskiej jest to, że ta część świata stanowi zarazem buzujący obszar oddolnych politycznych i społecznych eksperymentów, którym należy stworzyć sprzyjające warunki. Wielonarodowa konstytucja Boliwii, ekosocjalizm rozwijany przez brazylijski Ruch Bezrolnych Robotników, moc programów gospodarki solidarnościowej w Argentynie i sposób, w jaki wyrażają się ruchy ludności rdzennej w wielu z tych krajów, pokazują, że niekoniecznie czeka nas zwrot ku konserwatywnemu autorytaryzmowi. Wykuwane są nowe modele życia w zbiorowości i organizacji społecznej. To właśnie one powinny być dla nas inspiracją.

**
Diego Viana – brazylijski dziennikarz ekonomiczny. Uzyskał doktorat z nauk politycznych na Uniwersytecie w São Paulo, pisze o brazylijskiej polityce, gospodarce i konfliktach społecznych.

Artykuł opublikowany na stronie Hampton Institute na licencji Creative Commons. Z angielskiego przełożyła Katarzyna Byłów.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij