Świat, Weekend

Przed trzecią wojną światową uratuje nas ekosocjalizm [rozmowa z Edwinem Bendykiem]

Ukraińskie wojsko

Przewidywany wzrost zużycia energii na świecie musiałby oznaczać tak gigantyczny wzrost zużycia zasobów materiałowych, że tego po prostu się nie da zaspokoić bez naruszenia podstawowych praw termodynamiki. Jeśli nie znajdziemy pokojowego rozwiązania tej kwestii, to będzie z tego wojna. W tym sensie wojna Rosji z Ukrainą byłaby rzeczywiście pierwszym etapem trzeciej wojny światowej o zasoby.

Michał Sutowski: „A więc wojna, wszystkie sprawy schodzą na dalszy plan” – chyba tak dziś widzimy polityczne priorytety? Bezpieczeństwo wydaje się ważniejsze niż ekologia i dobrobyt, a przejawem tego jest choćby zwiększenie wydatków na zbrojenia. Czy wojna w Ukrainie nieodwołalnie oddala nas od realizacji celów i wartości ekonomii obwarzanka?

Edwin Bendyk: Może zacznijmy od tła tej wojny, czyli domknięcia różnych procesów w geopolityce surowców i energii. Od ponad dekady pogarszają się warunki pozyskiwania surowców, zwłaszcza ropy naftowej, o czym przypomniała niedawno Helen Thompson, autorka znakomitej książki Disorder o geopolityce energii.

Jak to? A co ze złożami niekonwencjonalnymi, które miały przecież odmienić całą politykę międzynarodową…

Ten trend zatuszowała, acz tylko na chwilę, ropa z łupków i wejście do gry USA jako eksportera. Podkreślam jednak: na chwilę uzupełniło to braki w źródłach konwencjonalnych, których wydajność po prostu maleje. To dotyczy Arabii Saudyjskiej, ale też Iraku, gdzie po wojnie kreślono wielkie plany wydobycia nawet dwunastu milionów baryłek dziennie, a nie przekroczono nawet pięciu. Do tego w 2021 roku wydobycie w Iraku było mniejsze niż w 2020. Podobnie schyłkowo wygląda sytuacja ze złożami zachodniosyberyjskimi.

Ale tak zwany peak oil, czyli szczyt wydobycia największej ilości ropy, po którym to wydobycie będzie już mogło tylko maleć, ogłaszano wiele razy.

Czy szczyt wydobycia mamy już za sobą, tego nie wiemy. Na pewno brakuje odkryć nowych złóż konwencjonalnych, a poza tym mamy do czynienia z inwestycjami niedostatecznymi w stosunku do zapotrzebowania. Te braki wynikają właśnie z nożyc cenowych między tym, ile trzeba zainwestować, by uruchomić nowe złoża, a tym, ile gotowi są zapłacić za surowiec klienci. To się już nie zmieni: skończyła się epoka taniej ropy. Ewentualne obniżki cen mogą wynikać z malejącego popytu, spowodowanego na przykład załamaniem gospodarki chińskiej czy światową recesją.

Taniego gazu też? Czy to raczej efekt napaści Rosji na Ukrainę?

Wojna przyspiesza to, co nieuniknione, czyli wielki kryzys energetyczny, ale nie jest jego przyczyną. Ceny gazu zaczęły rosnąć szybko już w 2021 roku i nie tylko ze względu na manipulacje Rosji w ramach przygotowań do wojny, to miało też charakter obiektywny.

To znaczy?

Nastąpiło gwałtowne odbicie popytu po pandemii przy jednoczesnym braku dostaw. A za nim stoją zmniejszone inwestycje w wyniku załamania opłacalności produkcji w czasie pandemii. Ceny gazu spadły wtedy dramatycznie, a ceny ropy były przez moment ujemne.

Bezpieczna Polska bez ropy, węgla i gazu? [rozmowa z Marcinem Popkiewiczem]

Ale skoro teraz jest znowu drogo, to czemu nie opłaca się zwiększać produkcji?

Bo poza łupkowymi przez lata nie uruchamiano nowych złóż, zresztą pierwsze z tych niekonwencjonalnych są już wycofywane z eksploatacji ze względu na koszty. Mamy trwały niedobór podaży ropy w odpowiedniej cenie i jakości, a już na pewno w wymiarze EROEI, czyli zwrotu energii z energii zainwestowanej. Przykładowo: Wenezuela dysponuje teoretycznie największymi zasobami ropy na świecie w basenie Orinoko, ale tylko znikoma część z nich nadaje się do opłacalnego wydobycia ze względu na energochłonność eksploatacji. Dochodzimy teraz do bariery czysto energetycznej, fizycznej, a wojna tego nie zmieniła, tylko to unaoczniła.

Unaoczniła to znaczy, że coś zauważyliśmy. Ale czy coś praktycznie z tego wynika?

Wstrząs geopolityczny, bo Rosja przestaje być dla naszej części świata wiarygodnym dostawcą surowców – świadczy o tym niemiecka Zeitenwende i jednoczesne przyspieszenie Energiewende. Oczywiście, pytanie brzmi, ile czasu Rosja będzie potrzebowała, by móc stać się dostawcą dla Chin, jednak to zależy nie tylko od infrastruktury przesyłowej, ale też od technologii wydobycia, której Chiny nie mają, no a Rosja też nie, i musi ją importować z Zachodu.

A jak to się ma do ograniczania emisji i odchodzenia od paliw kopalnych? Derusyfikacja tu jakoś pomoże?

Połączenie celów bezpieczeństwa energetycznego z odpowiedzią na zmiany klimatyczne jest jak najbardziej możliwe. Cała długofalowa strategia europejska była na to zresztą obliczona. Z tym zastrzeżeniem, że elementem układanki był gaz rosyjski jako paliwo przejściowe, przy czym nie jedynym – Unia Europejska brała go około 40 procent, z różnym rozłożeniem pomiędzy kraje. To dużo, ale jednak od początku było jasne, że to nie na wieczność. Poza tym w strategicznej łamigłówce nie chodzi o to, żeby w ogóle rezygnować, tylko zmienić relacje siły – Rosja jako jeden z dostawców na poziomie do 10 procent udziału w europejskim rynku nie stanowi zagrożenia.

Ale rozwiązania przejściowe bywają czasem najtrwalsze. A równoczesne odchodzenie od węgla i atomu w Niemczech naturalnie uzależniało Zachód od rosyjskiego gazu ziemnego.

Zgoda, acz zasadniczy problem polega dziś na czymś innym. Otóż: konsekwencją poluzowania interwencyjnego rządów w czasie pandemii, a wcześniej jeszcze przeciwdziałania kryzysowi finansowemu, jest wysoka inflacja. W odpowiedzi na nią stopy procentowe poszły w górę tak, że niektóre inwestycje w transformację będą po prostu mało opłacalne. To jest wyzwanie makroekonomiczne, związane z kształtem porządku finansowego, a jednocześnie te inwestycje mogłyby mieć charakter antyrecesyjny.

I co z tego wyjdzie?

Wszystko będzie zależało od decyzji politycznych. Narasta w Europie presja sygnałów klimatycznych – mieliśmy latem ubiegłego roku fale upałów i rekordowe susze we Francji, a to się składa na obraz konieczności zmiany. Niemcy cały czas inwestują w OZE, tylko przejściowe niedobory zastępują węglem.

Węgiel – reaktywacja?

To chyba nas cofa w rozwoju?

Paradoksalnie, skutek nie musi być bardzo dramatyczny w krótkiej perspektywie. Złożoność sytuacji polega na tym, że wykorzystanie węgla w miksie energetycznym – opisuje to m.in. ostatni raport IPCC – powoduje wprawdzie groźne emisje CO₂, które się odkładają w naszym budżecie węglowym…

Ale?

Ale sam proces jego spalania wiąże się z emisją związków siarki, która z kolei wywiera efekt ochładzający. Gdybyśmy nagle zupełnie odeszli od spalania węgla na całym świecie, to pierwszą reakcją byłoby ocieplenie planety o 0,5–0,6 stopnia Celsjusza. Dlatego ten czas, dopóki go musimy spalać, powinniśmy wykorzystać, by wyprowadzić z atmosfery metan.

W jaki sposób?

Zmniejszyć jego emisje pochodzące z hodowli bydła – tu jest spora przestrzeń na dostosowania. Innym jego źródłem są wycieki z rurociągów i wydobycia gazu. Nie mam na myśli tylko tych na Bałtyku, związanych z niedawnymi wybuchami, ale raczej te permanentne, związane z normalną eksploatacją. One są szczególnie duże z systemu rosyjskiego, więc to wprawdzie niedobrze, że Gazprom kwotowo dalej dużo zarabia, bo ceny poszły w górę, ale że mniej go pompuje do Europy – to bardzo dobrze dla klimatu.

Mówisz, że trzeba ograniczyć zużycie metanu, ale na razie Europa raczej zastępuje gaz rosyjski gazem z innych źródeł.

Zgoda, ale trwają też dostosowania innego rodzaju – Niemcy pogłębiają zwrot energetyczny i przyspieszają przechodzenie na OZE, inwestują też więcej w prace nad zielonym wodorem. Z kolei Francuzi, poza tym, że ograniczają spożycie wołowiny, chcą wybudować kilka kolejnych reaktorów jądrowych. Zdecydowanie odeszli od zapowiedzi wygaszania tej branży. Inna sprawa, że z początkiem jesieni połowa ich parku nuklearnego była wyłączona – w części chodzi o zaplanowane lub przesunięte z czasów pandemii prace konserwacyjne, ale w co najmniej sześciu przypadkach za przestój odpowiadają usterki materiałowe.

A jednak Francuzi też mają drogi prąd.

Tak, bo wyłączone bloki uzupełniają gazem i importem energii z Niemiec. Sami Francuzi zapowiadają, że trudno będzie przywrócić pełną moc, więc park nuklearny będzie w tym roku pracować na poziomie 80 procent mocy. Do tego ich operator EDF jest właśnie nacjonalizowany, ponieważ znalazł się na krawędzi bankructwa, kłopoty miała też wcześniej Arreva wchłonięta w ramach naprawy przez EDF. Niemniej Francuzi idą w atom plus OZE, zresztą po wyborach parlamentarnych, w których lewica – jako Nowa Ekologiczna Unia Społeczna i Ludowa – dostała ponad 30 procent głosów, nie mogą inaczej.

To znaczy?

Jean-Lucowi Mélenchonowi, liderowi lewicy, udało się stworzyć nie tylko skuteczny blok wyborczy, ale też zielono-czerwoną ideologię, wychyloną w stronę ekosocjalizmu. Budował ją konsekwentnie jako program od dekady, dzięki czemu tej lewej stronie udało się pozyskać najmłodszy elektorat. I Macron z tej właśnie strony przejął jako strategię planowanie ekologiczne na poziomie państwa.

Premierka Élisabeth Borne ogłosiła jesienią ubiegłego roku program France Nation verte, czyli strategię osiągnięcia przez Francję neutralności klimatycznej do 2050 roku i redukcji emisji gazów cieplarnianych o 55 procent do 2030. Na program tworzony metodą planowania ekologicznego składa się sześć osi tematycznych i dwadzieścia dwie „wielkie budowy”, od transformacji rolnictwa, przez modernizację budynków mieszkalnych, aż po mobilność i energetykę.

Mówisz o Niemcach i Francji, a reszta?

Strategia REPowerEU, która jest bezpośrednią reakcją na wojnę, zakłada przecież, że w celu odejścia od paliw z Rosji trzeba, po pierwsze – inwestować na masową skalę w odnawialne źródła energii i nowe jej nośniki, w tym biometan i zielony wodór, po drugie – przyspieszyć dywersyfikację źródeł, ale też, po trzecie – poprawić efektywność zużycia energii. I teraz, sama dywersyfikacja oczywiście nie rozwiązuje problemu uzależnienia od paliw kopalnych.

No właśnie. Zatem przyspieszymy odejście od nich czy niekoniecznie?

Koniecznie, to będzie racją naszego przetrwania w kontekście dokonującej się teraz deglobalizacji, skracania łańcuchów dostaw i relokacji produkcji do Europy. Skoro chcemy więcej produkować u siebie, bo tak jest bezpieczniej, to problem uzależnienia od dostaw z energii, nieważne, czy z USA, Afryki Północnej, czy Bliskiego Wschodu, jest jeszcze bardziej palący. Krótko mówiąc, strategiczne bezpieczeństwo, militarne i gospodarcze, wzmacnia przy okazji dyskurs klimatyczny. Nawet więc jeśli nie będziemy mówić wprost o klimacie, to będziemy opowiadać odejście od paliw kopalnych językiem bezpieczeństwa.

A co z tą efektywnością energetyczną? Najbardziej ekologiczna, ekonomiczna i bezpieczna geopolitycznie energia to chyba ta niezużyta?

To też już się dzieje przy okazji zimy – szacunki na ten moment wskazują, że zużycie gazu spadnie nawet o 25 procent, czyli więcej niż postulowane przez Komisję Europejską 15 procent. Częściowo, co prawda, wynika to z drastycznej podwyżki cen gazu i wyłączenia zakładów produkujących na przykład nawozy sztuczne, a to może mieć niedobre konsekwencje dla rolnictwa. Sprawę ułatwiają także rekordowo wysokie temperatury.

Obok tego mamy różne pakiety dostosowawcze w przemyśle, ale też – długofalowo – przyspieszenie działań efektywnościowych, jak choćby wielka akcja termomodernizacji we Francji i analogiczne niemal w każdym kraju europejskim.

Społeczna, ale nie antysystemowa. Taka powinna być transformacja energetyczna

A czy sama Ukraina może zostać jakoś wpisana w ten proces?

Istnieje ryzyko, że może się stać zapleczem surowcowym dla gospodarek europejskich, a to ze względu na posiadane zasoby. W granicach sprzed 2014 roku Ukraińcy mają złoża litu, metale ziem rzadkich, a także trochę uranu, no i gaz ziemny. Wielu ukraińskich ekonomistów zdaje sobie sprawę z pułapki, jaką niesie gospodarka oparta na eksporcie niskoprzetworzonych surowców, mówiła o tym już w kwietniu 2022 roku wicepremierka i ministra gospodarki Julija Swyrydenko. Pytanie brzmi tylko, czy po zniszczeniach wojennych i w sytuacji demograficznej mocno dziś niepewnej nie okaże się, że to jedyny typ inwestycji prywatnych, jaki się da przyciągnąć.

Ukraina ma jednak duży potencjał do rozwoju energetyki wiatrowej i słonecznej ze względu na geografię. I też w związku z tym Niemcy jeszcze przed wojną wprowadzili – jako element równoważenia systemu opartego na OZE – strategię rozwoju zielonego wodoru, gdzie istotnym elementem układanki ma być właśnie Ukraina. Konkretne porozumienia w sprawie inwestycji w produkcję wodoru podpisano na poziomie firm w maju ubiegłego roku; jest o niej mowa także w narodowej strategii ukraińskiej.

To ma być wodór na użytek niemiecki?

No właśnie, to jest o tyle ryzykowne, że niemieckie firmy myślą o Ukrainie użytkowo, to znaczy, że chcą tam posadowić produkcję na swoje potrzeby, podobnie jak w krajach Afryki Północnej. To nie ma być element równoważenia ukraińskiego systemu energetycznego, tylko budowa mocy OZE do wytwarzania energii, aby z niej produkować zielony wodór na eksport. Wodór w tej postaci jest nie tylko cennym nośnikiem energii, ale także surowcem potrzebnym między innymi do niskoemisyjnej produkcji stali. Istnieje jednak obawa, że infrastruktura wodorowa nie byłaby wpięta do ukraińskiej sieci energetycznej, będąc jedynie miejscem produkcji paliwa przesyłanego infrastrukturą gazową na Zachód.

Niemcy mieliby zielony wodór i mogliby do transportu wykorzystać rury, które wybudowali za ciężkie pieniądze, ale co mieliby z tego Ukraińcy?

No, pachnie to trochę neokolonializmem. Zresztą nie chodzi tylko o Niemców, choć oni są najbardziej zaawansowani, Polska także ma swoje wodorowe zamiary wobec Ukrainy. Ukraińcy liczą na inwestycje i miejsca pracy, to jednak nie zmieni struktury ich krajowego systemu zaopatrzenia w energię. Niemcom natomiast rozwiązuje problem zastępowania gazu wodorem.

Nie przypadkiem zresztą za tymi projektami lobbują silnie firmy gazowe, które są właścicielami infrastruktury i boją się, żeby nie stała się niepotrzebna. Z takim chytrym założeniem przy okazji, że zanim gazociągami popłynie zielony wodór produkowany za pomocą prądu z OZE, to najpierw popłyną jeszcze inne kolory: różowy z nadmiaru mocy z ukraińskich elektrowni atomowych, a nawet szary – z reformingu gazu ziemnego.

„W zielonej Ukrainie…” Bariery i szanse powojennej odbudowy

Kluczowym elementem ekonomii obwarzanka jest inne niż dziś rolnictwo: nie tak rabunkowe w stosunku do gleb, mniej emisyjne, skupione na poszanowaniu i odtwarzaniu zasobów przyrody. Czy wojna w Ukrainie wraz z zablokowaniem części eksportu ziarna oraz nawozów sztucznych, także z Białorusi, przybliży nas do zmiany w polityce żywnościowej? A może wręcz przeciwnie?

W tym miejscu do całej łamigłówki trzeba włączyć Afrykę, czyli – w kontekście żywnościowym – główne wyzwanie polityczne i humanitarne dla Europy. Ukraińcy sygnalizują, że mają sposób na przedłużające się trudności z eksportem produktów rolnych – Julija Swyrydenko zapowiadała, że ukraiński miks energetyczny może w 15 procentach składać się bioetanolu i 20 procentach z biodiesla. Biopaliwa mogą być jednocześnie dobrą alternatywą dla utrudnionego importu paliw.

Ale mówimy o tym, jak poradzi sobie Ukraina, a co z tą Afryką?

Zwłaszcza Egipt i Tunezja, które są zależne od dostaw z Ukrainy, mogą mieć wielki problem. A to z kolei oznacza problem dla Europy – nie tylko etyczny, ale też polityczny. Bo nie chodzi tylko o perspektywę kolejnych fal uchodźców płynących do nas przez Morze Śródziemne, ale też fakt, że Afryka jest Europie niezbędna ze względu na zasoby, które są potrzebne do transformacji w kierunku OZE.

A jak wojna i blokada eksportu zboża z Ukrainy przekładają się na możliwość transformacji naszej polityki żywnościowej?

Powinien to być impuls, by wreszcie pomóc Afryce stać się samowystarczalną żywnościowo. To jest przecież absurd, że ten kontynent jako całość musi importować żywność. To skutek między innymi chorych relacji z Unią Europejską, a konkretnie blokady naszego rynku i zalewu taniej żywności za sprawą europejskiej polityki rolnej. Chociażby otwarcie rynków europejskich na żywność stamtąd mogłoby pomóc. Inna rzecz, że to mało wyobrażalne rozwiązanie.

Dlaczego?

Głównym tematem na szczycie klimatycznym w Egipcie była kwestia pomocy krajom Południa w adaptacji do konsekwencji zmian klimatycznych, do czego zobowiązały się państwa bogatej Północy, deklarując 100 miliardów dolarów rocznie, ale nawet tych pieniędzy ciągle nie ma – trudno więc sobie wyobrazić, że Unia Europejska zacznie sama z siebie prowadzić radykalnie bardziej otwartą politykę wobec Afryki.

Napięcie to doskonale ujawniła walka o fundusz strat i zniszczeń. Jego ustanowienia domagały się państwa globalnego Południa zrzeszone w Grupie 77. Bogata Północ długo stawiała opór, impas przełamał dopiero Frans Timmermans, otwierając w imieniu Unii Europejskiej drogę do tego funduszu. Stało się to pod koniec szczytu, pojawiła się realna groźba załamania negocjacji. Timmermans nie krył jednak niezadowolenia z pomysłu. I już chwilę później, podczas montrealskiego szczytu COP15 w sprawie różnorodności biologicznej, podobnego rozwiązania nie udało się przyjąć. Tym razem opór Północy był skuteczny.

Klimatyczne plagi egipskie. COP27 to kolejny szczyt hipokryzji

Ale jeśli nie będzie miała innego wyjścia? Bo na przykład w Afryce pojawi się konkurencja?

Faktycznie, słychać głosy, że Afryka wymyka się Europie – i nie chodzi tylko o głośne wpływy chińskie. Zamach stanu w Burkina Faso pokazuje, że także Rosjanie sobie tam radzą i potrafią prowadzić politykę globalną, choćby jako czynnik destrukcyjny. Wycofanie się Francuzów z Mali to także w dużej mierze efekt roboty Rosjan.

Dlatego UE musi na to znaleźć sposób – na szczycie UE z Unią Afrykańską udostępniono technologię szczepionkową, buduje się już sześć fabryk. Takie gesty się zatem pojawiają, a inwestycje z krajów UE wciąż są w Afryce największe. Tyle że to jest jednak cały kontynent – 54 państwa o rozmaitych trajektoriach, a też niewiele krajów europejskich ma kompetencje, żeby się tam w ogóle poruszać.

Obok energii i żywności jest jeszcze jeden zasadniczy element wpływu tej wojny na politykę klimatyczną. Mam na myśli zbrojenia, chyba najbardziej z tej trójcy problematyczne – i nie tylko dlatego, że czołgi i samoloty są wysokoemisyjne w produkcji i w działaniu. Bo z jednej strony wyścig zbrojeń historycznie prowadził do różnych innowacji technologicznych dla sfery cywilnej, ale z drugiej – zwłaszcza gdy stopy procentowe są wysokie – mechanizm wypychania inwestycji niestety działa. Jak, twoim zdaniem, zapowiedzi wzrostu wydatków zbrojeniowych w Niemczech – te dodatkowe 100 miliardów na Bundeswehrę – czy w Polsce do 3 procent PKB mogą korespondować z polityką klimatyczną?

No właśnie: inne znaczenie one mają w Polsce, a inne w Niemczech. My jesteśmy skazani głównie na import uzbrojenia. Owszem, czasem towarzyszy mu offset, czyli dostarczenie w pakiecie z zakupami technologii do produkcji czegoś na miejscu, ale dotąd (jak na przykład przy kontrakcie na samoloty F-16) niewiele z tego wychodziło. Może w przypadku czołgów z Korei Południowej wypadnie to trochę lepiej, bo to jednak bardziej symetryczny wobec nas partner niż USA. Choć nie brakuje analiz pokazujących, że import haubic samobieżnych K9 oznacza wyrok śmierci na „rodzime” kraby. „Rodzime” w cudzysłowie, bo w istocie są one składakami z dużym udziałem wkładu koreańskiego.

A dlaczego nie wychodziło? To znaczy offset? My nie wywieraliśmy dostatecznej presji na Amerykanów czy po prostu nie potrafiliśmy produkować bardziej skomplikowanych rzeczy?

Okazało się, niestety, że to nie jest proste, tym bardziej że kraj wytwarzający technologię najchętniej oddaje tylko to, co tak naprawdę nie oznacza jej transferu. Bo oczywiście należy cieszyć się, że WSK „PZL Rzeszów”, czyli dzisiejszy Pratt & Whitney Rzeszów, zmontował wszystkie silniki do używanych w Polsce F-16, jak się firma chwali na swojej stronie.

Czyli jednak można?

Nie oznacza to jednak, że Polska zdobyła samodzielną umiejętność produkcji takich silników. A wracając do kwestii „zbrojenia a rozwój technologii”, to Niemcy mają inną sytuację, bo są jednak źródłem zaawansowanych technologii przemysłowych, które mają także zastosowanie w zbrojeniówce, co się też wpisuje w paradygmat reindustrializacji. Te 100 miliardów na Bundeswehrę to nie tylko polityka bezpieczeństwa, ale również element polityki przemysłowej i – niejako przy okazji – niewątpliwie impuls innowacyjny. Pełnej strategii jeszcze nie znamy. Niemcy z jednej strony otwierają się na współpracę z USA, stąd między innymi zakupy samolotów F-35, ale z drugiej – wycofują się z wielu europejskich programów współpracy zbrojeniowej, czym doprowadzają do furii Francuzów. Na pewno jednak kluczowym elementem jest rozwój ich własnego potencjału.

Obwarzanek uzbrojony: perspektywa dla Polski

Tak czy inaczej, systemy kierowania ogniem i fotowoltaika, względnie silniki do samolotów i turbiny wiatrowe to jednak różne branże, więc jeśli zainwestujemy w jedne, to się niekoniecznie przełoży na drugie…

Ale technologie niemal zawsze są wielorakiego zastosowania, nie tylko zbrojeniowego. Tym bardziej że dziś następuje przyspieszenie innowacyjne bazujące na przemyśle samochodowym. Branża jest na etapie konsolidacji technologii energetycznych, materiałowych, napędowych oraz informatycznych i dla Niemców to jest bardzo ciekawy moment, bo nagle się okazuje, że cała narracja o dominacji USA w sferze zaawansowanych technologii informatycznych jest prawdziwa, ale tylko dopóki nie trzeba tych technologii integrować z technologiami „materialnymi”.

Czyli wsadzić ten cały niesamowity software do samochodu, który będzie jeździł?

Musk cały czas ma problemy ze skalowaniem produkcji Tesli. A doświadczenia Niemiec i Francji, ich przemysłów, które mają ponad 100 lat, całe zakumulowane know-how, sprawiają, że Europejczykom łatwiej jest to wszystko integrować. Poza tym w obszarze energii Europa jest na granicy technologicznej, może nawet bliżej niż USA, a to daje szansę skoku w przyszłość.

I zbrojenia w tym pomogą?

Nakłady na zbrojenia dają szansę przyspieszenia właśnie w tym obszarze. Weźmy rozwój sztucznej inteligencji, który jest przecież częścią technologii zbrojeniowych. Dla Niemiec jest jasne, że chodzi o połączenie wzrostu potencjału zbrojeniowego ze strumieniem pomocy publicznej dla przemysłu. Kierowanego pod szyldem bezpieczeństwa, najprawdopodobniej niezgodnie z regułami unijnymi, ale wojna pozwala ominąć ten problem.

Żołnierz może się cofnąć, maszyna nigdy. Sztuczna inteligencja zaczyna zabijać

A Polska? Tu też na armię popłyną miliony.

Skala zapowiadanych wydatków raczej nie mieści się w żadnym rozsądnym planie, bo chociaż niewątpliwie trzeba armię wzmacniać, to się to nie spina, zresztą nie tylko finansowo. Zapowiedź zwiększenia liczebności armii do 300 tysięcy żołnierzy zdaniem wielu ekspertów jest mrzonką przy obecnej sytuacji demograficznej. Chyba że w warunkach wprowadzenia jakiegoś rodzaju dyktatury czy militaryzacji, w modelu, powiedzmy, tureckim, ale to mimo wszystko politycznie nie wydaje się możliwe.

Czyli możemy zostać lokalną potęgą militarną czy niekoniecznie?

Podobno już mamy najsilniejszą armię w Unii Europejskiej. Czy również najbardziej zdolną do prowadzenia działań zbrojnych? Na pewno jednak zwłaszcza Amerykanie doceniają nasz wojskowy zapał i chęć kupowania w USA uzbrojenia.

Tyle tylko, że bezpieczeństwo strategiczne i wojna to część polityki, w której armia i użycie przemocy zbrojnej są jedynie instrumentami. A politycznie dla Stanów Zjednoczonych kluczem do Europy były, są i będą Niemcy. Dlatego Amerykanie montują nowe dowództwo w Wiesbaden, a nie u nas. Krótko mówiąc, u Niemców nie musi być sprzeczności między wydatkami zbrojeniowymi a przełomem technologicznym, na przykład w obszarze energii. Ale w Polsce to będzie miało znaczenie o tyle, że przecież nie mamy tych pieniędzy, już dziś ich zaczyna brakować.

A nawet jak się znajdą, to wypłyną za granicę? Do Korei i do USA?

Tak, a fundusze niemieckie zostają głównie w obiegu wewnętrznym, choć być może i do nas trafią, poprzez łańcuchy podwykonawcze. Ale z naszymi zbrojeniami jest podobnie jak z elektrownią atomową: niezależnie od tego, z kim podpiszemy umowę, to większość nakładów pójdzie do zewnętrznego wykonawcy lub na sfinansowanie importu. Problem więc polega na tym, że raczej będzie to pogłębiać nasze uzależnienie technologiczne, niż stanie się lokomotywą modernizacji. Ale oczywiście wszystko zależy od szczegółów, których nie znamy.

Baltic Pipe to rozwiązanie przejściowe. Gdybyśmy zaczęli rozwijać biogazownie…

Sferą, w której łączenie obronności, polityki klimatycznej i dobrobytu wydaje się naturalne, jest energetyka. Po latach zbudowaliśmy gazociąg bałtycki do sprowadzania paliwa z Norwegii. Pomoże?

Wysadzenie nitek Nord Stream 2 sugeruje, że musimy jednak zmienić sposób myślenia. Czy ten cały Baltic Pipe to aby nie była strategiczna decyzja, ale dobra na czasy, w których wydawało się, że pewnych rzeczy się nie atakuje, nawet w warunkach napięcia wojennego? W tej chwili zdecydowanie musimy myśleć o krytycznej infrastrukturze w kategoriach odpornościowych, a to w praktyce oznacza rozpraszanie źródeł, zwłaszcza tych opierających się na zasobach dostępnych na miejscu.

Węgiel już raczej odpada.

Na pewno niewykorzystanym zasobem jest biometan, to najprostsze, co można uruchomić. I to się akurat dzieje, są programy badawcze i rozwojowe w NCBiR i na uczelniach. Pytanie tylko, czy inwestycje ruszą odpowiednio szybko. Mamy potencjał na kilka tysięcy biogazowni, z samych odpadów to byłoby nawet do ośmiu miliardów metrów sześciennych rocznie. Ale tu gra się toczy o coś więcej niż tylko konkretną technologię.

To znaczy?

Chodzi o wyjście z modelu mentalnego funkcjonalnie sprzężonego z modelem kontroli politycznej, w którym nawet odnawialne źródła energii – wiatr czy fotowoltaika – też są robione w schemacie kapitałowym, kontrolowanym przez państwo. Wyjątkiem była w ostatnich latach mała fotowoltaika, którą udało się rozproszyć, ale już energetyka wiatrowa wymaga potężnych inwestycji, skoncentrowanych w spółkach skarbu państwa, choć we współpracy z zagranicznym kapitałem, bo tylko ten ma odpowiednie know-how.

Centralizacja energetyki to jest problem tylko tego rządu?

Nie, problem polega na tym, że cały sektor energetyczny skoncentrowany jest w spółkach kontrolowanych przez państwo, przez co jest też źródłem sprawczości politycznej dla rządzących, ale nie zapewnia bezpieczeństwa energetycznego w sytuacji ciągłych zagrożeń, również zagrożenia militarnego.

Bo nie budowaliśmy energetyki na wojnę.

I może w czasach spokojniejszych miało to jakiś sens, choć przecież zdarzało się, że nawet Bełchatów miał wyłączone dziesięć z jedenastu bloków na skutek awarii w stacji przesyłowej. A elektrownia ta pokrywa około 20 procent zapotrzebowania na elektryczność. To nie jest system, który gwarantuje stabilność, nawet w czasie pokoju. Tymczasem strategia energetyczna nie jest modyfikowana do czasów, jakie nastały po 24 lutego 2022 roku – widać to po kwestii od dawna niezbędnej modernizacji sieci energetycznych, które nie są w stanie już przyjmować kolejnych rozproszonych źródeł mocy.

Rząd pogrzebał wiatraki. Czy wiatraki pogrzebią rząd?

czytaj także

Powiedzmy jeszcze o społecznym komponencie ekonomii obwarzanka w kontekście zbrojeń. Niemcy wydają na nie pieniądze, ale będą z tego mieli dobre miejsca pracy. My – niekoniecznie. Jak to się ma do możliwości zaspokajania coraz bardziej palących potrzeb społecznych, związanych z demografią, stanem zdrowotności publicznej, z wyzwaniami cywilizacyjnymi…

Wiele wskazuje, że nieuchronnie czeka nas zapaść gospodarcza. Nie uruchomiliśmy zasobu, który robi się bardzo istotny, kiedy wyczerpują się zasoby demograficzne i tania siła robocza przestaje być czynnikiem wzrostu.

Czyli jakiego?

Zasobu własnej innowacyjności, bo jesteśmy ciągle krajem dalekim od osiągnięcia jakiejkolwiek granicy technologicznej. Paradoksalnie w PRL-u, kiedy Polska była bardziej zacofana wobec Zachodu niż dziś, produkcja była zarazem bardziej złożona, zgłoszeń patentowych było więcej niż teraz. Mieliśmy na przykład mechanikę precyzyjną czy przemysł obrabiarek. Ale już z obrabiarek na półprzewodniki nie byliśmy w stanie przeskoczyć. W każdym z obszarów, w każdej z branż praktycznie jesteśmy skazani na bycie gdzieś pośrodku łańcuchów tworzenia wartości.

Transformacja energetyczna mogłaby to zmienić?

Niestety, akurat ona nie poprawia naszej sytuacji. W modelu węglowym to był rzeczywiście nasz rdzenny, krajowy biznes, a kotły i w ogóle całe elektrownie to była nasza specjalność, produkt eksportowy. Chiny jeszcze do niedawna korzystały przy blokach węglowych z polskiego know-how. Cała chemia węgla była w Polsce bardzo dobrze rozwinięta.

A OZE?

W przypadku odnawialnych źródeł energii znowu będziemy podwykonawcą, bo tych technologii po prostu nie mamy. Owszem, mamy Olgę Malinkiewicz i jej perowskity, które nawet wchodzą w fazę produkcji. Natomiast kiedy to się wyskaluje, zwyczajnie nie wiemy. To zresztą charakterystyczne, pokazuje, jak małe są te możliwości i ta infrastruktura, skoro fascynujemy się jedną taką firmą w kilkudziesięciomilionowym kraju.

Ale produkujemy na przykład platformy i wieże do morskich farm wiatrowych.

Tak, ale to są stosunkowo proste technologie; cenna technologia to jest moduł do wytwarzania energii, turbina. I będziemy je robić, ale w montowniach. Trochę tak jak autobusy Solaris – to jest polska marka, choć już należy do zagranicznego kapitału. Nawet jednak wcześniej, przed przejęciem kontroli nad firmą przez Hiszpanów, polskiej technologii wewnątrz było bardzo niewiele. Większość podzespołów sprowadzamy z zagranicy, bo też tak są te łańcuchy produkcji skonstruowane: wytwarzaniem zaawansowanych modułów, jak systemy ABS, zajmuje się dziś dosłownie kilka firm na świecie. Nie przeskoczymy tego, w każdym razie w tym momencie.

Dlaczego?

Pole manewru wyznaczają warunki, tak zwane terms of trade, jakie mamy z tym, który uposadawia tu produkcję. No i oczywiście bycie w UE, które – sam prezes Kaczyński tak stwierdził na Forum Ekonomicznym w Karpaczu – jest w tym kontekście zasobem, bo wspólna przestrzeń gospodarcza obniża bariery handlowe i celne, przez co opłacalność jest większa, ale strukturalnie luka technologiczna się zwiększa, a nie zmniejsza.

Nie ma dobrego rozwiązania?

Nie bardzo, bo myśmy przegapili moment, w którym mogliśmy wskoczyć do gry, rozwijając na przykład technologie odnawialnych źródeł energii. Broniliśmy się przed tym, nie inwestowaliśmy, w związku z czym nie mamy dziś nic do powiedzenia. To pokazuje, że kapitału ciągle nie mamy zbyt dużo, a pracowników też coraz mniej. Migracja może nam trochę pomóc, ale raczej nie zrekompensuje ubytku zasobów pracy.

To ostatnie, co mamy do dyspozycji? Ludzie?

Kapitał ludzki ciągle nas jeszcze chroni, wciąż mamy w zasobie pracy dosyć duży udział pracy wykwalifikowanej. To jest istotny element przyciągający inwestycje, ale nie zmienia faktu, że własnych technologii nie mamy. Dlatego to, że mamy dobrze wykształconych i względnie tanich pracowników, skazuje nas jednocześnie na tkwienie na średnim poziomie dochodu. Inaczej mówiąc, to taki syndrom wiecznego Krakowa.

Co to znaczy?

W Krakowie ponad 90 tysięcy ludzi pracuje w sektorze BPO, czyli delegowania procesów biznesowych – to pracownicy dobrze wykształceni, ale jednak wykonawcy. Owszem, ich miejsce w łańcuchu wartości trochę się przesuwa w górę, część z nich to już research and development, ale to wciąż ułamek. Zasadniczo to jest taki biznesowy proletariat czy digitariat – można z tego wyżyć, ale to nie my zbieramy marżę. Niestety, nawet jednak ten trend może się załamać ze względu na odbywającą się na wszystkich poziomach destrukcję systemu edukacji, jaką zafundowali rządzący po 2015 roku.

Słuchaj podcastu:

Obok tych usług biznesowych Polska ma jednak 30 procent pracowników w przemyśle. To robi jakąś różnicę?

Robi o tyle, że przy obecnych tendencjach deglobalizacyjnych i reindustrializacyjnych te ostatnie w wypadku Niemiec oznaczają głównie tak zwany nearshoring, czyli przerzucanie produkcji z bardzo daleka w pobliże samych Niemiec, z wyjątkiem ogniw łańcucha o najwyższej wartości dodanej.

Czyli z umownego Bangladeszu do Polski.

Do Polski i do Ukrainy oczywiście, bo Ukraina po wojnie będzie oferować spory potencjał do rozwoju przemysłu, zwłaszcza energo- i surowcochłonnego. Polska będzie trochę wyżej ze względu na lepszą infrastrukturę i względy bezpieczeństwa. A zatem tak, nie możemy tego czynnika przemysłowego pomijać, tym bardziej że istnieje u nas pewna kultura przemysłowa, która w branżach o wysokiej skali złożoności ma ogromne znaczenie, tak jak na przykład w „dolinie lotniczej” wokół Rzeszowa. Tam są na miejscu – to jeszcze echo PRL-u i Centralnego Okręgu Przemysłowego – wykwalifikowane kadry, wieloletnie więzi kooperacyjne, ale też dostosowana lokalna edukacja, od zawodówek po politechnikę.

Czyli jakiś potencjał rozwoju jednak jest.

Owszem, tyle że nam nie udało się zrobić tego, czego dokonali Koreańczycy, którzy mieli dokładnie ten sam problem strukturalny, to znaczy ubytek zasobów pracy. Oczywiście, można go częściowo zastąpić kapitałem, którego oni mają więcej, bo im się udało zakumulować, ale głównym czynnikiem jest jednak innowacyjność. Dzisiaj Korea Południowa przeznacza na badania i rozwój prawie 5 procent swojego PKB, to po Izraelu są relatywnie największe nakłady na świecie. A myśmy nigdy nie wyszli poza 2 procent, mimo wszystkich zaklęć, że trzeba stawiać na innowacyjność. W takich warunkach nie mamy szansy zastąpienia ubytków pracy innowacyjnością, której sensem jest zwiększenie efektywności pracy.

To znaczy, że naszą jedyną nadzieją jest ten niemiecki nearshoring?

W ramach UE, bo oczywiście w globalnej konkurencji podmiotem jest Unia Europejska jako całość. I dlatego dla nas pogłębiająca się integracja jest bardzo korzystna – bo nawet jeśli nie my będziemy wyspą innowacyjności, to i nam coś skapnie, ponieważ będziemy częścią jednego organizmu, częścią jednego łańcucha wartości. Tyle że cały czas poruszamy się w ramach klasycznego modelu wzrostowego…

Raworth: Światowy kryzys to doskonała pora na wielką transformację

W modelu obwarzanka nie przesądzamy, czy wzrost jest konieczny.

Kłopot w tym, że to się wszystko nie spina globalnie, niezależnie od tego, jaki będzie model produkcji energii: czy to będzie OZE, czy atom, czy nawet paliwa kopalne, gdybyśmy przy nich pozostali. Prognozuje się wzrost zużycia energii ze względu na zwiększenie zapotrzebowania w krajach Południa wraz z podnoszeniem w nich standardu życia.

Ale to chyba ma znaczenie, czy energia jest emisyjna, czy nie?

Ma, tyle że wzrost zużycia energii jest sprzężony – co prawda nie liniowo, tylko subliniowo, ale ze wzrostem zużycia materiałów. No i teraz już nie chodzi o nośniki energii, tylko o to, że przewidywany wzrost jej zużycia musiałby oznaczać tak gigantyczny wzrost zużycia zasobów materiałowych, że tego po prostu się nie da zaspokoić bez naruszenia podstawowych praw termodynamiki.

To jak bardzo musielibyśmy się ograniczyć?

Optimum, na które musielibyśmy się zgodzić, zakładałoby, że zainstalowana moc na jednego mieszkańca Ziemi wynosi 2 kW, tak piszą Benjamin Leiva i John R. Schramski w opublikowanej w czerwcu 2022 roku pracy naukowej. No i teraz w USA, Kanadzie czy Australii ta moc na osobę przekracza 10 kW, w Europie to jest mniej, 6–7 kW, a w krajach takich jak, powiedzmy, Chiny to są 3 kW.

Ale te 2 kW na osobę to jest tyle, ile Ziemia jest w stanie wytrzymać, nie tylko ze względu na klimat i surowce, ale też zasoby środowiskowe. Dlatego nasze rozważania sprzed chwili w ciągu dekady mogą stać się nieaktualne. A jeśli nie znajdziemy pokojowego rozwiązania, to będzie z tego wojna. W tym sensie wojna Rosji z Ukrainą byłaby rzeczywiście pierwszym etapem trzeciej wojny światowej o zasoby.

Między kim a kim?

Kraje globalnej Północy będą bronić i używać wszystkich zasobów, również militarnych, żeby zachować – przynajmniej dla części populacji – standard życia, do którego się przyzwyczaiły i który wymagał tych 10 kW. Pytanie brzmi, czy korekta nastąpi dopiero po takiej wojnie, czy może jest szansa, żeby stało się to wcześniej. Żeby ta cała ekonomia polityczna w modelu obwarzanka miała sens, to musiałby zapanować ekosocjalizm.

Czyli?

Wynegocjowanie proporcji między równowagą termodynamiczną a równowagą społeczną. Przy założeniu, że możemy wyznaczyć pewne minimum dostępne dla każdego, dla zaspokojenia potrzeb, które uznamy za prawomocne – coś takiego zarysował na przykład prof. Ian Gough w książce Heat, greed and human need. Climate change, capitalism and sustainable wellbeing. To jest niezłe przybliżenie tego, czym byłby właśnie model ekosocjalistyczny.

Ekologiczny socjalizm bez wzrostu – tego trzeba Polsce i światu [rozmowa z Jasonem Hickelem]

Co to znaczy w warunkach polskich?

Otwiera się zupełnie inna perspektywa, bo odchodzimy od paradygmatu czysto technologicznego. To znaczy, że nowe technologie dalej są niezbędne, ale ich zastosowanie musi być negocjowane z tym, co się dzieje na całym świecie, z praktykami lokalnymi, z decentralizacją, z rozpraszaniem źródeł energii. Tu z kolei mogą powstać nowe sojusze, czy też modele gospodarcze, więcej kooperatywności na przykład i więcej modeli spółdzielczych, paradygmat wzrostu opartego na innowacjach może zaś stracić ważność.

Innowacje nie będą potrzebne? Przecież brakuje nam mnóstwa technologii – magazynowania energii, przetwarzania odpadów…

Innowacyjność ciągle będzie podstawą do lepszego wykorzystywania ograniczonych zasobów oraz wynajdywania nowych modeli prowadzenia działalności gospodarczej i zaspokajania potrzeb. Natomiast model sprzężony ze wzrostem przestanie być istotny, zaczniemy inaczej waloryzować jakość rozwoju. To są utopijne w tej chwili rozważania, ale równocześnie nieodzowne, bo bez nich rachunek termodynamiczny się po prostu nie zgadza. I to już nie jest perspektywa półwiecza czy stulecia, jak wtedy, gdy ukazywał się raport Klubu Rzymskiego, ale najbliższej dekady, może dwóch.

*
Wywiad pochodzi z książki Obwarzanek po polsku, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.

**
Edwin Bendyk − dziennikarz, publicysta, pisarz. Prezes Zarządu Fundacji im. Stefana Batorego. Publicysta tygodnika „Polityka”. Autor książek Zatruta studnia. Rzecz o władzy i wolności (2002), Antymatrix. Człowiek w labiryncie sieci (2004), Miłość, wojna, rewolucja. Szkice na czas kryzysu (2009) oraz Bunt sieci (2012). W 2014 roku opublikował wspólnie z Jackiem Santorskim i Witoldem Orłowskim książkę Jak żyć w świecie, który oszalał. Na Uniwersytecie Warszawskim prowadzi w ramach DELab Laboratorium Miasta Przyszłości. Wykłada w Collegium Civitas, gdzie kieruje Ośrodkiem Badań nad Przyszłością. W Centrum Nauk Społecznych PAN prowadzi seminarium o nowych mediach. Członek Polskiego PEN Clubu.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij