Jedna z hipotez głosi, że w atakach Hamasu chodzi o to, żeby Izrael się wystrzelał ze swych antyrakiet, a wtedy z Libanu uderzy Hezbollah, który Iran wyposażył aż w 150 tysięcy pocisków rakietowych, z czego połowa jest sterowana. I na to Izrael nie ma żadnej wojskowej odpowiedzi, z wyjątkiem lądowej inwazji na Liban.
Michał Sutowski: Jaka jest intencja ataku Hamasu na Izrael? Co oni chcieli osiągnąć? I dla kogo – jeśli nie tylko dla siebie?
Konstanty Gebert: Na razie mamy wyłącznie hipotezy, ale przynajmniej częściowo poparte dowodami. Otóż jedynym państwem, które wyraziło pełne poparcie dla Hamasu, jest Iran. Do tego rzecznik Hamasu powiedział, że atak był skoordynowany z Iranem, którego władze z kolei zaprzeczyły, ale dopiero po czterech dniach, co nie brzmi bardzo poważne.
Po ataku Hamasu na Izrael: status quo jest nie do utrzymania
czytaj także
A Iran jaki ma w tym ataku interes?
W ostatnich tygodniach bardzo się zintensyfikowały trójstronne negocjacje na linii Waszyngton–Jerozolima–Rijad w sprawie porozumienia izraelsko-saudyjskiego, na mocy którego Izrael i Arabia Saudyjska by się wzajemnie uznały. Amerykanie z kolei udzieliliby Saudyjczykom gwarancji bezpieczeństwa i być może zgodzili się na cywilny saudyjski program atomowy, zaś Izrael dokonałby znaczących ustępstw na rzecz Palestyńczyków.
Znaczących, czyli jakich?
Z całą pewnością nie byłaby to zgoda na powstanie państwa palestyńskiego, ale mówiono np. o ustawowej deklaracji Izraela, że nie dokona formalnej aneksji Zachodniego Brzegu, a także o przekazaniu dalszej części Zachodniego Brzegu pod administrację Autonomii Palestyńskiej.
Kosztem izraelskich osiedli?
Częściowo. Zachodni Brzeg jest podzielony – jeszcze na mocy porozumień z Oslo, podpisanych przez Organizację Wyzwolenia Palestyny w 1993 roku – na strefy A, B i C. Strefa A, najmniejsza, to jest 25 proc., ale tam są wszystkie miasta palestyńskie, a więc ogromna większość palestyńskiej ludności. I to jest strefa, w której Palestyńczycy sprawują pełnię władzy i cywilnej, i wojskowej, z tym że Izraelczycy czasem wkraczają, np. do Dżeninu, jeżeli władze Autonomii same nie są w stanie sobie poradzić z pleniącym się tam terroryzmem. Strefa B to są palestyńskie wioski i tutaj władzę polityczną sprawuje Autonomia, natomiast władzę wojskową Izrael, ponieważ wokół wiosek są puste terytoria, na których mogą się chronić bądź szkolić terroryści. Największa część, prawie dwie trzecie Zachodniego Brzegu, to są pustynie i osiedla żydowskie i tam pełnię władzy, zarówno wojskowej, jak i cywilnej, sprawuje Izrael.
I co się miało zmienić?
Z przecieków – wiarygodnych, ale mało precyzyjnych – wynika, że część strefy C miałaby przejść do strefy B, część strefy B do strefy A, innymi słowy nastąpiłby efektywny wzrost władzy Autonomii Palestyńskiej. Co istotne w tej układance – ten wzrost byłby zasilony saudyjskimi petrodolarami. Dla Hamasu byłoby to straszliwe zagrożenie, ponieważ Hamas ma dwóch wrogów: Izrael i Autonomię Palestyńską, z którą rywalizuje o rząd dusz. Jeżeliby się okazało, że Autonomia jest w stanie znacząco poprawić sytuację na Zachodnim Brzegu, to wtedy zasadne byłoby pytanie: a dlaczego w Gazie my wyłącznie strzelamy do Izraela, zamiast spróbować się jakoś dogadać, skoro w Ramalli to jest możliwe.
Dlaczego dla Iranu to saudyjsko-izraelskie porozumienie jest tak istotne?
Raz, że dla Iranu to Izrael jest drugim wrogiem po Stanach Zjednoczonych, a do czasu rosyjskiej inwazji na Ukrainę Iran był jedynym państwem członkowskim ONZ, które oficjalnie głosiło zniszczenie innego państwa członkowskiego – Izraela – jako cel swojej polityki zagranicznej. Ale to właśnie Saudowie są zasadniczym rywalem Iranu na Bliskim Wschodzie, a oba kraje w minionych latach znajdowały się na skraju wojny. Co prawda na wiosnę tego roku Chińczycy wynegocjowali wznowienie stosunków dyplomatycznych między Rijadem a Teheranem, co jest dużym chińskim sukcesem, ale też jednym z powodów, dla których z kolei Amerykanie negocjują to porozumienie trójstronne, żeby chińskie wpływy osłabić. Nie muszę dodawać, że dla Iranu zbliżenie jego dwóch regionalnych wrogów z błogosławieństwem trzeciego jest nie do przyjęcia.
Atak Hamasu na Izrael je opóźni?
Jest rzeczą oczywistą, że to porozumienie w tej chwili jest martwe. Co prawda trzeba dodać, że było niezmiernie mało prawdopodobne, aby obecna koalicja rządząca w Izraelu – nawet i przed atakiem Hamasu – zgodziła się na jakieś ustępstwa wobec Palestyńczyków, bo weto postawiłyby dwie małe partyjki faszystowskie, czyli Religijny Syjonizm i Otzma Yehudit. Opuściliby rząd, a wtedy koalicja pod kierunkiem Netanjahu traci większość i rozpisuje się nowe wybory. A ponieważ rządzący Likud stracił w oczach społeczeństwa izraelskiego z powodu konfliktu wokół niezależności sądownictwa, to dostałby jakieś 10 miejsc w Knesecie mniej.
czytaj także
Ale skoro to porozumienie izraelsko-saudyjskie i tak nie miało szans, bo by się parlament nie zgodził, to po co Hamas wysyła te wszystkie rakiety i ściąga na Gazę odwet?
Bo gdyby je jednak wynegocjowano, to wtedy Netanjahu miałby szansę zwrócić się do opozycji i powiedzieć: słuchajcie, mamy szansę na historyczne porozumienie z Saudyjczykami. To porozumienie łamie definitywnie arabski bojkot, ale co więcej, otwiera nam drogę do świata muzułmańskiego: Pakistanu, Malezji, Indonezji… Jeżeli Saudowie nawiązują z nami stosunki, to te państwa też będą skłonne.
A jedyną przeszkodą są dwaj mali koalicjanci.
Tak. I wtedy premier ma prostą ofertę: ja się mogę ich pozbyć, ale musicie wejść do mojego rządu. A jak wejdziecie do mojego rządu, to zapominamy o jakichś różowych szampanach, cygarach i innych drobiazgach, za które chcieliście mnie wsadzić do więzienia, i dajecie mi wreszcie zdyscyplinować sądy jak należy. Opozycja byłaby w strasznie trudnej sytuacji i nie wiadomo, jak by na to odpowiedziała. Natomiast po ataku z 7 października żadna izraelska koalicja nie może dokonać żadnych ustępstw wobec Palestyńczyków.
Hamas to tylko jedna z sił politycznych, dominuje w Gazie, ale już nie na dużo większym Zachodnim Brzegu.
Tak, do tego Autonomia zdystansowała się od ataku, choć w bardzo ostrożnych słowach. Tyle że po zamordowaniu prawie tysiąca Izraelczyków ustępstwa nie będą możliwe. Mało tego, po nieuchronnym izraelskim ataku na Gazę Saudowie z kolei, chociaż wcale Hamasu nie kochają, nie będą mogli w odpowiedzi tak po prostu nawiązać stosunków dyplomatycznych z Jerozolimą. Podsumowując: ten atak na pewno ukatrupił porozumienie, które było politycznym zagrożeniem i dla Hamasu, i dla jego politycznego mocodawcy, czyli Iranu.
Czy to wszystko znaczy, że Hamas po prostu realizuje interesy Iranu? Bo samej Gazy chyba niespecjalnie.
Otóż właśnie. Hamasowcy musieli wiedzieć, że nawet po sukcesach w pierwszych godzinach czy dniach, ich akcja zakończy się klęską – wystarczy sobie zestawić potencjał wojskowy obu stron. Klęska z kolei będzie oznaczała izraelski atak na Gazę, a to niesie ryzyko śmierci chociażby ich rodzin. A godzić się na to, żeby moje dzieci ginęły w imię interesów obcego państwa – ja sobie tego nie wyobrażam i sądzę, że hamasowcy też nie.
To o co tu chodzi?
Podejrzewam, że tym hamasowcom coś więcej obiecano. Ale tutaj wchodzimy na grunt czysto intelektualnych hipotez, na które nie mogę mieć dowodów.
Hamas uznał, że do ich ataku dołączą inni?
Tak. Sam Saleh al-Arouri, czyli dowódca wojskowy Hamasu, wezwał Arabów izraelskich, Palestyńczyków z Zachodniego Brzegu, a także państwa arabskie do dołączenia do jego ataku. Co jednak zdumiewające, właściwie nikt nie dołączył. Było kilka meczetów w Jerozolimie Wschodniej, gdzie wezwano do dżihadu, były triumfalne demonstracje w Ramalli, ale to nie jest włączenie się do wojny. Doszło też do wymiany ognia z Hezbollahem na północy, ale w takiej skali, w jakiej się to zdarza mniej więcej co 2–3 tygodnie. Nie było też żadnej reakcji w Dżeninie, gdzie jest około 10 tysięcy Palestyńczyków pod bronią, niepodlegających nikomu, bo nieuznających władz Autonomii, a czasem tylko przyjmujących polecenia z Gazy.
Batalia o „wolne sądy” w Izraelu wchodzi w nową fazę. To zwiastun chaosu w regionie
czytaj także
I nikt na Izrael nie ruszył?
Nie, ale kilka możliwości jest niepokojących. Może wszyscy czekają na realizację scenariusza, który dopiero ma się rozpocząć?
Jakiego scenariusza?
Trwa nadal ostrzał rakietowy miast izraelskich z Gazy. On jest względnie nieskuteczny, bo rakiety są zestrzeliwane przez antyrakiety Tamir, ale ich zapas jest przecież ograniczony. Jedna z hipotez głosi, że chodzi o to, żeby Izrael się wystrzelał ze swych antyrakiet, a wtedy z Libanu uderzy Hezbollah, który Iran wyposażył w aż 150 tysięcy pocisków rakietowych, z czego połowa jest sterowana. I na to Izrael nie ma żadnej wojskowej odpowiedzi, z wyjątkiem lądowej inwazji na Liban, żeby zniszczyć miejsca, z których dokonywany jest ostrzał. Tyle że podczas poprzedniej wojny libańskiej w 2006 roku to się źle skończyło.
Po ataku Hamasu zaczęto zadawać pytania o stan gotowości wywiadu i armii izraelskiej. W sieci krąży informacja, jakoby Egipt informował Izraelczyków o tym, że coś bardzo poważnego się szykuje, a oni mieli to zignorować.
Netanjahu to zdementował, co jest równie wiarygodne jak to, że Egipt to powiedział. Natomiast atak faktycznie dokonał się – być może nieprzypadkowo – dokładnie w pół wieku i jeden dzień po ataku wojsk egipskich i syryjskich w święto Jom Kipur w 1973 roku. I wówczas, tak jak teraz, Izrael też został całkowicie zaskoczony.
W książce Pokój z widokiem na wojnę możemy przeczytać o „pięciu paradoksach”, które pozwoliły na tamtą zaskakującą inwazję. Był szum informacyjny, bo Egipcjanie 22 razy mobilizowali rezerwistów, a wojny jakoś z tego nie było – dlaczego zatem 23. miałaby się skończyć inaczej; było przekonanie, że Egipt nie może zaatakować, bo przecież nie ma szans na zwycięstwo…
Chyba najważniejszym z tych paradoksów była wiara w tzw. koncepcję, która głosiła, że skoro nie istnieje potencjalnie żadna koalicja arabska, która byłaby w stanie pokonać Izrael, to nie dojdzie do arabskiego ataku – bo po co atakować, skoro to się zakończy klęską. Tylko nikt w Izraelu sobie nie wyobrażał, że prezydent Sadat może uznać początkowe sukcesy w pierwszej fazie wojny za tak cenne, że da się pogodzić z ostateczną klęską. I tak w oczach swojego społeczeństwa będzie widziany jako pogromca Żydów. Mając taką wiarygodność polityczną, mógł zakładać, że będzie z czasem mógł negocjować z Izraelem pokój na przyzwoitych dla siebie warunkach.
czytaj także
Krótko mówiąc, nie było potrzeby szykować się do wojny, skoro i tak byłaby wygrana?
Linia frontu była słabo obsadzona, pomimo że Egipcjanie miesiącami ćwiczyli forsowanie Kanału Sueskiego na oczach izraelskich żołnierzy. Ci raportowali, ale dowództwo rzecz bagatelizowało: spokojnie, chłopaki, to tylko po to, żeby nas wyprowadzić z równowagi. Teraz też Hamas od tygodni ćwiczył forsowanie muru na granicy z Gazą i przypuszczam, że instrukcje ze Sztabu Generalnego były podobne: nie dajmy się zwariować. Po pierwsze, nie mają jak się przebić przez naszą barierę, a po drugie, nawet jakby się przebili, to i tak ich pokonamy. Dlatego też mam wrażenie, że gdy dochodzenie w sprawie zaniedbań się zakończy, to nie znajdziemy żadnego dramatycznego, pojedynczego elementu.
Tylko zadufanie w sobie i rutyna?
A do tego jeszcze coś, o czym dzisiaj piszą w Izraelu liczni analitycy wojskowi. Izrael przez pierwsze lata swojego istnienia opierał się w swojej doktrynie wojskowej na ataku. Armia miała być armią manewrową, miała dokonywać szybkich ataków, które zdruzgoczą wroga, nawet jeżeli ceną za to będzie przejściowe opanowanie jakiegoś kawałka państwa przez przeciwnika. To się zmieniło po wojnie sześciodniowej, która okazała się zresztą wspaniałym dowodem na skuteczność tej strategii.
A czemu ją zmieniono?
Izrael najpierw kupił amerykańskie rakiety przeciwlotnicze Hawk, a potem wybudował linię Bar-Lewa na swoim brzegu Kanału Sueskiego, która miała być niezdobyta. Tyle że Egipcjanie w 1973 roku ją po prostu obeszli, tak jak Niemcy w 1940 roku obeszli linię Maginota. A potem, chociaż wojna Jom Kipur dowiodła, że strategia okopywania się jest nieskuteczna, a wojna sześciodniowa, że strategia szturmu jak najbardziej – Izrael okopywał się dalej. Zbudował gigantyczną barierę na Zachodnim Brzegu, a potem za cenę miliarda dolarów – barierę na granicy z Gazą, którą w zeszły weekend hamasowcy sforsowali buldożerami.
To jest faktycznie kompromitacja dla państwa Izrael?
Kwestia przełamania bariery na pewno wymaga wyjaśnienia. Natomiast bardziej zrozumiałe jest to, dlaczego Izraelczycy ponieśli na początku tak miażdżącą klęskę. Otóż tydzień wcześniej z granicy z Gazą wycofano trzy bataliony, które przerzucono do Zachodniego Brzegu w związku ze wzrostem napięcia w Dżeninie. Granicę z Gazą uważano za zasadniczo bezpieczną z tych powodów, o których mówiłem wcześniej. Jest więc wysoce prawdopodobne, że ten wzrost napięcia był sterowany przez Hamas z Gazy.
I te trzy bataliony były aż tak decydujące?
Tak. Izraelczycy twierdzą, że zabili dotąd półtora tysiąca bojowników Hamasu. To by znaczyło, że przynajmniej dwa tysiące uczestniczyło w szturmie i to jest dużo więcej, niż armia izraelska miała do dyspozycji na granicy z Gazą. To, czego nadal nie wiemy, to dlaczego tak długo trwało, zanim Izraelczycy przystąpili do kontrataku. Przez pierwszych sześć godzin w okupowanych miejscowościach broniła się tylko lokalna samoobrona, a hamasowcy chodzili po domach i mordowali ludzi. Rave przy granicy z Gazą, niedaleko kibucu Re’im – w którym uczestniczyło 3 tysiące młodych ludzi – ostrzeliwali przez kilka godzin i zamordowali przynajmniej 260 z nich. To się działo na suwerennym terytorium Izraela, bez żadnej reakcji Sił Obrony Izraela. I to faktycznie jest ogromna kompromitacja.
czytaj także
Jak rozumiem, o przyczynach można tylko spekulować?
Dlaczego do niej doszło, nie wiemy, ale jest jednoznaczne i oczywiste, że odpowiedzialność za to spada na rząd Benjamina Netanjahu i że to oznacza koniec jego politycznej kariery. Tak samo jak Golda Meir zakończyła karierę po wojnie Jom Kipur, mimo że była nieporównanie bardziej popularnym, wręcz kochanym premierem niż obecny, którego nienawidzi pół narodu. Stanęła jednak przed tzw. komisją Agranata w Knesecie, została uznana – zapewne na wyrost – za winną klęski i ostatecznie odeszła w niesławie. Dziś jest oczywiste, że zarówno gigantyczna ślepota wywiadu, jak i przerażająca powolność odpowiedzi obciążają rząd Netanjahu i że on poniesie za to polityczną odpowiedzialność.
A czy teorie spiskowe, że rząd celowo opóźnił reakcję, żeby liczba ofiar dawała pretekst do odwetu – nie mają żadnego sensu?
Nie, bo to rząd nie Netanjahu jest odpowiedzialny za jakikolwiek duży incydent. On jest zbyt doświadczony politykiem, żeby tego nie wiedzieć.
A czy można sobie wyobrazić takie zwycięstwo militarne Izraela, które unieważniałoby pytania o to, co się stało na początku? Na zasadzie, że zwycięzców się nie sądzi i nie rozlicza?
Nie sądzę. Przecież wojna Jom Kipur też zakończyła się wielkim zwycięstwem – wojska izraelskie stały 65 kilometrów od Kairu i 30 kilometrów od Damaszku. Ale nie wpłynęło to w najmniejszym stopniu na obciążenie premier Goldy Meir odpowiedzialnością za początkową klęskę i nie sądzę, żeby w tym wypadku było inaczej.
Reakcją na atak jest zapowiedziane we wtorek rano „pełne oblężenie strefy Gazy”: odcięcie wody, prądu i żywności dla tego miejsca. Czy to jest uzasadnione i czy świat uzna to za uzasadnione?
Świat już potępił „agresję Izraela przeciwko hamasowcom”, były demonstracje solidarności z Hamasem na Times Square.
Ale liderzy polityczni już nie.
To prawda, Biden i przywódcy Unii Europejskiej jednoznacznie wyrazili solidarność z Izraelem. Rosja zablokowała jednak wspólne stanowisko na Radzie Bezpieczeństwa, a z państw arabskich jedynie – i to wyraźnie niechętnie – Hamas potępiły Zjednoczone Emiraty Arabskie i Bahrajn. Nie zrobiła tego Arabia Saudyjska, która przecież Hamasu nienawidzi jak psów, bo jest to radykalny ruch islamistyczny, wymierzony także w panowanie dynastii Saudów. Podobnie Egipt, który na co dzień też walczy z Hamasem – blokada Gazy jest przecież dwustronna, izraelsko-egipska i prowadzona z tych samych powodów. Dalej, nie potępiła Hamasu Jordania, dla której ryzyko buntu islamistów jest największym zagrożeniem wewnętrznym…
A jakie jest zdanie Konstantego Geberta w sprawie oblężenia Gazy i odcięcia jej mieszkańców od wody, prądu i dostaw żywności?
Uważam, że Izrael nie ma tu żadnego dobrego ruchu. Cała infrastruktura militarna Hamasu w Gazie jest wbudowana w obiekty cywilne, na czele z bunkrem dowodzenia Hamasu, który znajduje się pod szpitalem Al-Shifa. Ale nawet gdyby Hamas stosował się do konwencji genewskiej i nie wykorzystywał mieszkańców Gazy jako żywych tarcz, to ma teraz zapas żywych tarcz porwanych z Izraela. Zapowiedzieli już zresztą, że w wypadku inwazji lądowej będą ich zabijać. Poza tym Gaza to jest niewielkie terytorium, bardzo gęsto zaludnione, więc każde walki uliczne muszą powodować duże straty wśród ludności cywilnej.
2022 na Bliskim Wschodzie: Powrót geopolityki, czyli Biden i Xi jako naftowi pielgrzymi
czytaj także
Co z tego wynika?
Inaczej mówiąc, jeżeli Izrael zaatakuje, to niezależnie od tego, jak precyzyjnie wycelowany w Hamas będzie ten atak, będą przy tym duże straty ludności cywilnej. Co więcej, sam ostrzał i tak by nie wystarczył; potrzebna byłaby też inwazja lądowa – a to by znaczyło jeszcze większe cywilne straty. Oblężenie jest mniej śmiercionośne – oblegane Sarajewo broniło się przez tysiąc dni, dzięki pomocy międzynarodowej, możliwej także w Gazie – ale i mniej rozstrzygające. Ale jakaś reakcja musi być – bo niezależnie od tego, jaki będzie rząd, zamordowano prawie tysiąc obywateli. Na to musi być reakcja wojskowa.
Musi, bo politycy są postawieni pod ścianą?
Cała ta sytuacja, tak samo jak oznacza grób polityczny dla Netanjahu, jest zarazem politycznym złotem dla faszystów. Oni już teraz mówią, że wszyscy: i lewica, i prawica głosili, że trzeba ułożyć wzajemne stosunki, że to się da kontrolować – no i mamy tysiąc zabitych. A my uważamy i głosimy konsekwentnie, że należy ich zmiażdżyć. Jeżeli chcecie mieć następną inwazję z Gazy, to głosujcie nie na nas. A jeżeli chcecie, żeby wykorzenić terroryzm raz na zawsze, to głosujcie na nas. To nie jest polityka, to jest geometria.
Czy Palestyńczycy – ci, co nie są w Hamasie, czyli przytłaczająca większość, mają w ogóle coś do powiedzenia w tej sprawie?
Nic. Hamas ma zwyczaj tych, którzy się z nim nie zgadzają, na przykład działaczy Fatahu prezydenta Abbasa, ale też tych, z którymi to on się nie zgadza – jak gejów czy podejrzewane o niewierność kobiety – po prostu zrzucać publicznie z dachów wysokich budynków, tak dla postrachu. Ale trzeba też pamiętać, że w 2006 roku Hamas wygrał demokratyczne wybory w Gazie, gdzie ludzie mieli dość korupcji władz Autonomii. Co więcej, część Palestyńczyków uważa, podobnie jak część Izraelczyków, że „tamci” rozumieją tylko siłę – a swą siłę Hamas demonstruje nieustająco. Tyle tylko że od 2006 roku żadnych wyborów już nie było, więc trudno ocenić, jakie jest rzeczywiste poparcie dla Hamasu dziś.
Czy ta historia może mieć dobre zakończenie?
Żadnego. Najbardziej optymistyczny scenariusz polega na tym, że Iran się nie włączy do wojny. Wtedy nie będziemy mieli ogromnego konfliktu regionalnego na Bliskim Wschodzie, który się ograniczy do wojny Izraela z Hamasem, z ogromną liczbą ofiar po stronie palestyńskiej. Być może także wojny z Hezbollahem, z ogromną liczbą ofiar po stronie libańskiej. Natomiast Iran pozostanie jednak widzem tego wszystkiego, wrogów Izraela tylko wspierając.
W naszym regionie najbardziej interesuje nas pytanie, gdzie w tym wszystkim jest Rosja? W polskich mediach słychać było ekspertów sugerujących sprawstwo Putina przy ataku Hamasu. Rosjanie są widzami tej sytuacji czy uczestnikami też?
Ja nie widzę żadnych narzędzi, za pomocą których Rosja mogłaby wpływać na tę sytuację bezpośrednio. Niemniej Rosjanie utrzymują przyjazne stosunki z Hamasem. Jego lider Ismail Hanijja bywał wielokrotnie gościem w Moskwie, która nie uznaje Hamasu za organizację terrorystyczną – inaczej niż Unia Europejska i Stany Zjednoczone. To Rosja zablokowała wspólne stanowisko Rady Bezpieczeństwa, które jednak potępiałoby Hamas za masowy mord na cywilach. A z obecnej sytuacji Rosja wynosi dwie, niebezpośrednie, ale istotne dla niej korzyści.
czytaj także
Świat mniej będzie interesował się Ukrainą?
Nawet bardziej konkretnie: jedna jest taka, że skoro Biden zapowiedział pełne poparcie USA dla Izraela, to przede wszystkim oznacza dostawy broni. A przecież ta broń, która pojedzie do Izraela, żeby została użyta w Gazie, nie pojedzie do Ukrainy, żeby została użyta przeciw Rosjanom. W obu wypadkach potrzeby są te same lub podobne: amunicja artyleryjska kalibru 155 mm, rakiety Patriot… Ukraina i Izrael rywalizują tu o te same zasoby. Po drugie, mimo tego, że Ukraina jednoznacznie opowiedziała się po stronie Izraela w tym konflikcie i zarazem od dawna mocno krytykuje odmowę Izraela jednoznacznego poparcia Ukrainy w jej wojnie z Rosją – to dziś Izrael tym bardziej nie zmieni polityki.
Wzajemności nie będzie?
Izrael nie zmieni polityki w kwestii wojny rosyjsko-ukraińskiej, bo nie może. Egzystencjalnym zagrożeniem dla Izraela jest bowiem Iran. Te wspomniane już 150 tysięcy rakiet Hezbollahu to jest nóż na gardle żydowskiego państwa. Jednocześnie Iran od dawna usiłuje rozbudować swoją obecność wojskową w Syrii, zarówno sprowadzając tam swoje jednostki wojskowe, dostarczając broni Hezbollahowi, jak i budując fabryki broni, przede wszystkim właśnie rakiet. Obecnie Izrael regularnie bombarduje te irańskie cele, uniemożliwiając okrzepnięcie obecności wojskowej Iranu przy swojej północnej granicy, ale może to robić tylko za zgodą Rosji.
A to dlaczego?
Bo ta kontroluje przestrzeń powietrzną nad Syrią. Jeżeliby Rosja powiedziała, że od jutra każdy izraelski samolot, który wleci w tę przestrzeń powietrzną, zostanie zestrzelony, to żaden izraelski samolot nie wleci. Izrael nie zaryzykuje III wojny światowej. A to by oznaczało, że na północnej granicy Izraela będzie narastało zagrożenie, w porównaniu z którym nie tylko Hamas, ale i Hezbollah to są przygrywki. Krótko mówiąc, osłabiony teraz Izrael jest jeszcze bardziej zależny od zgody Rosji na to, by kontynuować operacje bojowe w Syrii. Tym bardziej nie poprze Ukrainy, a być może Moskwa zażąda jeszcze czegoś za coś.
Szklane domy na pustyni? NEOM, saudyjskie miasto przyszłości
czytaj także
Na przykład?
Tego nie wiemy. To raczej nie są jakieś przełomowe zyski dla Rosji, ale wystarczające, by można było powiedzieć, że nawet nic nie robiąc, coś już na tej wojnie zarobiła.
Mówiliśmy o Arabii Saudyjskiej i Iranie, ale gdzie w tym wszystkim jest Turcja, kolejne mocarstwo regionalne?
Turcja zachowała się dość interesująco, bo na początku wezwała obie strony do oszczędzania ludności cywilnej, potem jednoznacznie potępiła Hamas, ale także cywilne ofiary izraelskich nalotów na Gazę. To o tyle ciekawe, że Turcja jest w bardzo złej pozycji do potępiania cywilnych ofiar nalotów przez państwo, które walczy z terroryzmem, ponieważ od lat bombarduje pozycje Kurdyjskiej Partii Pracy w północnym Iraku. Tam akurat nie ma żadnych dziennikarzy, więc nie wiemy, ile setek cywili już zginęło od tureckich nalotów – a przecież Turcja prowadzi wobec PKK tę samą politykę, którą Izrael prowadzi wobec Hamasu, z tą różnicą, że ma całkowicie rozwiązane ręce.
Co to znaczy?
Każda akcja izraelska jest kontrolowana i przez izraelską opozycję, i przez media, i organizacje pozarządowe, i przez opinię międzynarodową. A Turcja po prostu zabija, kogo chce. Stąd potępienie Izraela za to, że jego naloty powodują ofiary cywilne, akurat ze strony Ankary jest groteskowo niewiarygodne. Niemniej Turcja najwyraźniej uznała, że z dwóch politycznych interesów, jakie musiała uwzględniać, zajmując stanowisko w sprawie Gazy – zbliżenia do państw arabskich, które Ankara bardzo ostatnio stara się dopieścić, oraz podtrzymania pryncypialnego stanowiska, że z terroryzmem należy walczyć – ważniejsze jest jednak to drugie niż to pierwsze. Choć oczywiście ma to wszystko bardzo niewiele wspólnego z tym, co się dzieje w Gazie, natomiast bardzo dużo z tym, co się dzieje w okupowanej Syrii czy górach Qandil w północnym Iraku.
Czy Unia Europejska ma jakieś przełożenie na obecną sytuację? Jakieś narzędzia wpływu na obie strony?
Ma, ale postanowiła ich nie użyć. W pierwszej reakcji unijny komisarz handlu zagranicznego zapowiedział, że Unia wstrzymuje pomoc dla Palestyńczyków, a to było około trzech czwartych miliarda euro w ostatnim roku. Potem jednak wycofała się na skutek protestów niektórych państw członkowskich. Nie wiadomo dokładnie których, ale można przypuszczać, że była to Irlandia, Szwecja, Portugalia, Hiszpania lub Grecja. Te kraje prowadzą konsekwentnie propalestyński i antyizraelski kurs w ramach polityki UE. Co prawda Grecja ostatnio dokonała pewnej korekty ze względu na możliwość pozyskania Izraela jako sojusznika przeciwko Turcji, ale dla rządu w Atenach jest oczywiste, że jeżeli Izrael będzie musiał wybrać między Ankarą a Atenami, to wybierze Ankarę.
Zmęczony Izrael czeka na rząd radykałów [korespondencja z Jerozolimy]
czytaj także
A wpływ UE na Izrael?
Nie ma żadnego, ponieważ UE całkowicie się skompromitowała w jednostronnych deklaracjach potępienia, które mają bardzo niewiele wspólnego z rzeczywistością. Weźmy bardzo niedawny przykład: unijny wysłannik do spraw Bliskiego Wschodu Sven Koopmans potępił rozruchy osadników żydowskich w palestyńskim mieście Huwara na Zachodnim Brzegu, domagając się reakcji izraelskich władz. I ja się z nim właściwie zgadzam, gdyby nie jeden drobiazg – Koopmans nie wspomniał ani słowem, że rozruchy nastąpiły po tym, jak palestyński terrorysta w Huarze otworzył ogień do samochodu, którym jechało młode małżeństwo izraelskie z małym dzieckiem. Szczęśliwie strzelał niecelnie, po czym bez trudu schronił się w mieście, a osadnicy z okolicznych osiedli przyszli do Huwary demonstrować. Rzeczywiście doszło do starć z tamtejszą ludnością, w których zginął jeden Palestyńczyk. Potępienie tych demonstracji bez wspomnienia o akcie terroru, który jest ich przyczyną, jest dowodem tak intencjonalnej jednostronności, że pozbawia Unię Europejską jakiejkolwiek wiarygodności w oczach Izraela. Gorsza jest chyba tylko Rada Praw Człowieka ONZ, która w poniedziałek uczciła minutą ciszy „niewinne ofiary na palestyńskich terytoriach okupowanych”. Słowo Hamas nie padło, a o zamordowanym prawie tysiącu Izraelczyków nikt nawet nie pomyślał.
Silniejsze państwa członkowskie UE – choćby Niemcy czy Francja – prowadzą też dość aktywną politykę w regionie. Próbują jakoś interweniować?
Oba mają ten sam problem: jakiekolwiek wyraźniejsze poparcie jednej ze stron powoduje, niezależnie od meritum, oburzenie drugiej, zaś nie dość wyraźne – też oburzenie, ale tej popieranej. Słowem, na wyraźniejszej polityce można tylko stracić – tym bardziej że każda ze stron może sobie i tak poszukać w Unii życzliwszych partnerów do dialogu. Tylko jednolite i konsekwentne stanowisko UE miałoby sens – ale jego wynegocjowanie, o wprowadzeniu w życie już nie mówiąc, to marzenie ściętej głowy.
Czy tutaj mamy do czynienia z taką sytuacją, w której jakieś bardzo duże mocarstwo może wpłynąć przynajmniej na ustabilizowanie, powstrzymanie eskalacji konfliktu? Czy w ogóle nie ma wystarczająco silnego podmiotu, żeby to się wydarzyło?
Nie ma żadnego mocarstwa, które mogłoby powiedzieć obywatelom Izraela, że mają ginąć i nie reagować na agresję Hamasu, bo ich reakcja jest niewskazana. To znaczy można tak mówić, ale to tak, jakby powiedzieć Amerykanom po 11 września, że mają siedzieć cicho, bo atak na WTC to przecież efekt skomplikowanej i trudnej sytuacji międzynarodowej, zawinionej w dużej mierze przez samych Amerykanów. Z kolei Hamas jest zależny wyłącznie od swoich mocodawców, czyli od Iranu, a Iran nie ma żadnego interesu w tym, żeby uspokoić sytuację. To jest sytuacja przypominająca anegdotę o jednym z generałów Napoleona, który tłumaczył się cesarzowi z niezdobycia jakiegoś miasta: „po pierwsze, Wasza Wysokość, nie mamy armat… – Wystarczy” – powiedział Napoleon.
Amerykanie mogliby się podjąć jakiejś mediacji? Chcieliby?
To na pewno jedyne mocarstwo, które zachowuje wystarczającą wiarygodność w oczach stron, w tym arabskiej. I to mimo faktu, że Arabowie – słusznie – uważają, że polityka amerykańska ma wyraźny przechył na stronę Izraela, bo jednak Amerykanie wystarczająco często i mocno też krytykują Izrael. Również tylko Stany Zjednoczone mają do dyspozycji środki, przede wszystkim finansowe, ale także polityczne, którymi mogą zachęcać strony do zmiany polityki. Rzecz w tym, że tylko dwóch amerykańskich prezydentów na Bliskim Wschodzie osiągnęło sukces. To był Carter, który pod koniec lat 70. wynegocjował pokój między Izraelem a Egiptem, oraz Trump, który pomógł w 2020 roku wynegocjować tzw. porozumienia abrahamowe między Izraelem, Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi i Bahrajnem.
czytaj także
To mało, biorąc pod uwagę, że Amerykanie nie wychodzą z tego regionu od II wojny światowej.
Clinton połamał sobie zęby na procesie pokojowym z Oslo, kiedy Jaser Arafat odrzucił popieraną przezeń izraelską propozycję pokojową. Po latach szef OWP przyznał, że się pomylił, ale mleko już się rozlało. Z kolei Obama usiłował poprzez Johna Kerry’ego doprowadzić do wznowienia procesu pokojowego i z amerykańskim poparciem premier Ehud Olmert zaproponował jeszcze korzystniejszą propozycję przewodniczącemu Autonomii Palestyńskiej Mahmudowi Abbasowi – i ten też ją odrzucił. Nie ma drugiego przykładu państwa czy podmiotu politycznego, który nie byłby wrogiem Stanów Zjednoczonych i zarazem odrzucałby amerykańskie propozycje tak lekceważąco. A to znaczy, że po tylu klęskach dyplomatycznych każdy amerykański prezydent zastanowi się 27 razy, zanim znowu wejdzie na te ruchome piaski. Tym bardziej że Biden ma w przyszłym roku wybory do wygrania. Szanse na sukces negocjacji są minimalne, szanse na klęskę ogromne.
**
Konstanty Gebert – publicysta Kultury Liberalnej, od 1989 do 2022 r. dziennikarz i felietonista „Gazety Wyborczej”, założyciel polsko-żydowskiego miesięcznika „Midrasz”, ekspert warszawskiego biura Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych. Był akredytowany jako dziennikarz prasy niezależnej w czasie obrad Okrągłego Stołu, a w latach 1992–1993 towarzyszył Tadeuszowi Mazowieckiemu jako Specjalnemu Wysłannikowi ONZ w byłej Jugosławii w misjach do tego kraju. Używa pseudonimu Dawid Warszawski. W maju tego roku ukazała się jego książka Pokój z widokiem na wojnę. Historia Izraela.