Świat

Czy Netanjahu kontroluje rząd, na którego czele stoi?

Izraelskie rządy rzadko dożywają połowy swojej kadencji, a prawie nigdy nie dociągają do końca. Z nowym rządem Benjamina Netanjahu, w którym znaczący udział ma ekstremistyczna prawica, może być podobnie.

Benjamin Netanjahu wygrał wyborcze zmagania z Jairem Lapidem i wrócił na fotel premiera Izraela. Dla zwolenników doświadczonego polityka jest to triumf izraelskiej demokracji i dowód na nieporadność centrum i lewicy, których partie rządziły krajem przez ostatni rok. Tym razem powstał jednak najbardziej prawicowy rząd w historii Izraela, złożony z prowadzonego przez Netanjahu Likudu, jego tradycyjnych religijnych koalicjantów z Jahadut HaTora i Szas, a także najbardziej radykalnych w tym składzie Religijnych Syjonistów.

To zwłaszcza ci ostatni wzbudzają obawy zagranicznych partnerów Izraela, od arabskich sąsiadów i państw, z którymi nie tak dawno normalizowano stosunki, aż po Unię Europejską, Stany Zjednoczone i amerykańską żydowską diasporę, która tradycyjnie stawia się po liberalnej stronie politycznych sporów. I właśnie z powodu ich działań już dzisiaj pojawiły się pierwsze rysy na koalicji i pierwsze spory polityczne, choć świeżo zaprzysiężeni politycy nie zdążyli jeszcze dobrze ruszyć z bloków startowych.

Zmęczony Izrael czeka na rząd radykałów [korespondencja z Jerozolimy]

Zaczęło się od decyzji Itamara Ben Gwira, nowego ministra bezpieczeństwa publicznego, któremu w tej koalicji podlega m.in. policja. Ben Gwir postanowił odwiedzić Wzgórze Świątynne w Jerozolimie, trzecie z najświętszych miejsc islamu i najświętsze miejsce dla judaizmu. To tutaj znajdował się Bejt ha-Mikdasz, jedyna świątynia judaizmu (temu faktowi zaprzeczają czasem niektórzy muzułmanie), a według muzułmańskich mitów stąd prorok Mahomet miał odbyć miradż, nocną podróż do nieba, gdzie spotkał się z prorokami i Bogiem. Wzgórze stanowi też podwaliny narodowej tożsamości Żydów i Izraelczyków, a także Palestyńczyków i od lat jest punktem zapalnym kolejnych konfliktów.

Powszechnie uważa się, że to właśnie od wizyty Ariela Szarona w 2000 roku, wówczas jako przywódcy opozycji, kojarzonego jednak także jako wojskowy odpowiedzialny za izraelską inwazję na Liban w 1982 roku, zaczęła się Druga Intifada, palestyńskie powstanie naznaczone przede wszystkim częstymi zamachami terrorystycznymi, których ofiarą miało paść ponad tysiąc Izraelczyków, i twardą odpowiedzią izraelskiego wojska, która pochłonęła życie ponad trzech tysięcy Palestyńczyków.

Decydując się na wizytę na Wzgórzu Świątynnym, Itamar Ben Gwir doskonale pamiętał o tamtym zdarzeniu, lecz mimo to świadomie postanowił pójść w ślady Szarona. Wywołał tym oburzenie państw arabskich, uważających to za wtargnięcie do świętego miejsca. Należy jednak uczciwie przyznać, że według ustalonego status quo Żydzi mają prawo do korzystania ze Wzgórza. Owszem, to muzułmanie mają tam monopol na modlitwę, lecz w określonym czasie, pod eskortą sił porządkowych i pod warunkiem zaniechania modlitwy Żydzi, także politycy, mogą na Wzgórzu przebywać.

Ben Gwir zastosował się do ustalonych zasad, kontrowersje wywołało więc nie tyle jego zachowanie, ile sama osoba. Jest w końcu przywódcą skrajnie prawicowego ugrupowania politycznego Ocma Jehudit (Żydowska Siła), odwołującego się otwarcie do ekstremistycznej ideologii kahanizmu. Sam polityk twierdzi jednak, że jego poglądy ewoluowały i nie jest rasistą, choć taką łatkę się mu przykleja. Przekonuje, że to właśnie zakaz modlitwy Żydów na Wzgórzu Świątynnym jest przejawem rasizmu, a on chce z rasizmem walczyć.

Wielu Izraelczyków, zwłaszcza związanych z prawicowym, religijnym syjonizmem, chciałoby, aby Żydzi również mieli prawo modlić się w tym świętym dla nich miejscu. Co bardziej radykalni domagają się nawet wyburzenia meczetu Al-Aksa i Kopuły na Skale, które stały się dzisiaj wizytówkami Jerozolimy, niemal na równi ze Ścianą Płaczu, i często goszczą na widokówkach czy zdjęciach przywożonych przez licznych turystów odwiedzających miasto.

Polityka Ben Gwira może się podobać tym Izraelczykom, którzy uważają, że Żydzi powinni mieć w swoim kraju większe prawa niż przedstawiciele innych grup etnicznych czy wyznaniowych. Tak właśnie, według ostatniego badania Israel Democracy Index, uważa aż 49 proc. populacji. Ten odsetek zresztą z roku na rok rośnie, bo jeszcze cztery lata temu jedynie co czwarty Izraelczyk wyrażał podobne przekonania. Z pewnością jednak działania Ben Gwira nie przysparzają rządowi Netanjahu popularności wśród arabskich sąsiadów ani u zachodnich partnerów politycznych, którzy co rusz wzywają do zachowania status quo w sprawie Wzgórza Świątynnego, by nie dopuścić do eskalacji konfliktu z Palestyńczykami.

Apartheid as usual. Śmierć dziennikarki nie zmieni polityki Izraela

To jednak niejedyne zmartwienie Zachodu. Szumnie zapowiadana reforma sądownictwa budzi obawy o to, czy Izrael w przyszłości nadal będzie można nazywać demokracją liberalną, a przecież każdy kolejny rząd państwa żydowskiego chętnie grał kartą „jedynej demokracji na Bliskim Wschodzie”. Ta karta pozostanie prawdopodobnie w grze, ale zapewne będzie mniej wartościowa, jeśli Benjaminowi Netanjahu uda się zrealizować swoje zamiary.

Reforma ma między innymi wybić zęby Sądowi Najwyższemu przez umożliwienie rządowi odrzucania jego wyroków. Izrael nie ma konstytucji; zamiast niej główne zależności w państwie reguluje zestaw Praw Podstawowych. Sąd Najwyższy tradycyjnie orzeka o legalności decyzji instytucji państwowych i o zgodności wychodzących z parlamentu ustaw z Prawami Podstawowymi. To często było nie w smak politykom, którzy woleliby nie mieć nad sobą tego rodzaju kontroli.

Minister sprawiedliwości Jariw Lewin zaproponował więc rozwiązanie, które umożliwiłoby rządowi odrzucanie wyroków Sądu Najwyższego, a jednocześnie dałoby politykom większe prawa do decydowania o tym, kto może w tym sądzie zasiadać. Co zrozumiałe, reforma nie spodobała się przewodniczącej Sądu Najwyższego Ester Hajut, która zaznaczyła nie tylko, że będzie ona „śmiertelnym ciosem” dla niezależności sędziów, ale także, że jej celem jest „zmiana demokratycznej tożsamości kraju”.

Netanjahu obstaje jednak przy swoim – nawet po tym, jak 14 stycznia w największych miastach kraju zgromadzili się liczni protestujący, by wyrazić sprzeciw wobec zamiarów rządu. „Liczni” to w zasadzie mało powiedziane: szacuje się, że w Tel Awiwie pojawiło się ponad 80 tys. ludzi, a wraz z demonstracjami w Jerozolimie i Hajfie liczba ta mogła sięgnąć nawet 100 tys. W tłumie pojawiły się nawet palestyńskie flagi, których celem było najpewniej zagranie na nosie Itamarowi Ben Gwirowi, który chwilę wcześniej wydał policjantom polecenie usuwania ich z przestrzeni publicznej, nazywając je „flagami terrorystycznymi”.

Palestyńczycy mogą siedzieć i patrzeć, jak Żydzi głosują na prawicowych ekstremistów

Niektórzy politycy opozycyjni uznali jednak, że ta reforma to szansa, by o sobie przypomnieć. Beni Ganc, dawniej szef sztabu generalnego Sił Obrony Izraela, później koalicyjny partner Netanjahu, a w ostatniej koalicji minister obrony w rządzie Naftalego Bennetta i Jaira Lapida, wezwał opozycję, by rozpoczęła dialog z Netanjahu w kwestii reform, zaznaczając jednak, że jedynie na drodze uczciwych negocjacji. Podkreślił także, że nie ma mowy o kompromisie w kwestii rozdziału władzy i niezależności sędziowskiej.

Co miałoby to oznaczać w kwestii sądowej reformy? Trudno powiedzieć, ale reszta opozycji pozostaje sceptyczna, a Meraw Micha’eli, liderka Partii Pracy, którą wielu obarcza odpowiedzialnością za porażkę lewicy w listopadowych wyborach, podkreśliła, że „nie negocjuje się z pozwanym, który chce zniszczyć sąd mający orzekać o jego winie” – nawiązując tym samym między wierszami do trwających procesów, w których Netanjahu jest oskarżony o korupcję i nadużycie władzy.

Nie tylko Netanjahu w obecnej koalicji ma problemy z prawem, w tym z Sądem Najwyższym. Dziesięciu z jedenastu sędziów orzekło 18 stycznia, że Arje Deri, lider ultraortodoksyjnej sefardyjskiej partii Szas, nie może być ministrem w rządzie ze względu na to, że w ubiegłym roku został skazany za przestępstwa podatkowe. Deri miał być ministrem spraw wewnętrznych i ministrem zdrowia. W ubiegłym roku został skazany po tym, jak przyznał się do winy w ramach ugody. Trudno mu więc będzie bronić się faktem, że wyrok był niesprawiedliwy i niezgodny z prawdą.

Polityk wraz z innymi posłami Szasu wcześniej zapowiadał już, że jego partia będzie próbowała przeforsować regulacje, które uniemożliwią Sądowi Najwyższemu ingerowanie wyrokami w skład rządu, zwłaszcza kiedy Sąd powołuje się na „rozsądek” dyktujący, kto może być ministrem lub sprawować funkcje rządowe, a tak właśnie zdarzyło się w tym przypadku. Sędziowie przekonywali również, że gdy Deri zawierał ugodę przed sądem w Jerozolimie, „sprawiał wrażenie”, jakby zgodził się na ustąpienie z polityki i przejście na emeryturę, przynajmniej czasową. Jednak zdaniem Nawota Tel-Zur, adwokata broniącego Deriego, ustąpienie z polityki nie miało być częścią ugody i sędziowie źle zrozumieli intencje jego klienta.

Sam Arje Deri nie wydaje się zmartwiony tym wyrokiem. Zaznaczył, że jest z niego „zadowolony”, bo pozwoli on ludziom zobaczyć samą naturę Sądu Najwyższego. Już wcześniej posłowie Szasu zaznaczali, że bez nich nie będzie koalicji, a Benjamin Netanjahu zdaje sobie z tego sprawę. W obecnym kontekście te słowa wybrzmiewają niemal jak groźba.

Jak upadała egzotyczna koalicja rządząca Izraelem

Od razu pojawiły się plotki dotyczące rozwiązań, jakie może zastosować Bibi, by zatrzymać Deriego w rządzie, a tym samym utrzymać koalicję z Szasem i nie dopuścić do ekspresowego rozpadu rządu, który został zaprzysiężony ledwo 29 grudnia. Jednym z pomysłów miałoby być nawiązanie nowej umowy koalicyjnej, wedle której Deri mógłby zostać premierem w połowie kadencji. To dość egzotyczne rozwiązanie nie jest niczym nowym w izraelskiej polityce. Podobne zastosowali Bennett i Lapid, a kilka lat wcześniej Netanjahu z Gancem. Problem w tym, że izraelskie rządy rzadko dożywają połowy swojej kadencji, a prawie nigdy nie dociągają do końca. Takie zapewnienie w umowie koalicyjnej wcale nie byłoby więc gwarancją, że Deri zostanie premierem.

Choć więc nowy rząd Izraela miał uchronić kraj przed politycznym kryzysem i zażegnać okres długiej niestabilności, a wielu Izraelczyków uważało, że powrót Netanjahu do władzy będzie gwarancją spokoju, okazuje się, że od samego początku generuje problemy, które mogą być trudne do załagodzenia. Czy więc Bibi rzeczywiście kontroluje rząd, na którego czele stoi? A może w istocie to jego koalicjanci rozdają karty, a on sam jedynie próbuje nie zatonąć, ulegając ich polityce?

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Katulski
Jakub Katulski
Politolog, kulturoznawca
Politolog, kulturoznawca, absolwent Instytutu Bliskiego i Dalekiego Wschodu UJ. Specjalizuje się w relacjach Izraela z sąsiadami i Europą. Autor bloga i podcastu Stosunkowo Bliski Wschód.
Zamknij