Świat

Korespondencja z Jerozolimy: kolejny powrót Netanjahu

Prawicowy blok Benjamina Netanjahu na prowadzeniu w piątych wyborach w ciągu ostatnich czterech lat w Izraelu. Mocny wynik bloku skrajnej prawicy stawia byłego premiera na pozycji faworyta do ponownego objęcia teki premiera kraju.

Wyborcza atmosfera w Jerozolimie była gorąca do samego zamknięcia lokali wyborczych. Z pewnością przyczynił się do tego fakt, że w Izraelu nie obowiązuje cisza wyborcza. Dzięki temu od rana przy lokalach można było spotkać wszelkiej maści aktywistów przekonujących do głosowania na ich partie, a politycy wygłaszali dla prasy oświadczenia niemal od razu po odejściu od urny.

W zamieszkanej licznie przez Żydów stosujących się do zasad ortodoksyjnego judaizmu Jerozolimie to prawicowe ugrupowania widoczniej walczyły o głosy w dniu wyborów i krótko przed nimi. Najbardziej widoczne były konserwatywnie ubrane kobiety, które stojąc przy nakrytych jak na celebrację szabatu stolikach, przekonywały do oddania głosu na Jahadut ha-Tora (Jedność Tory), czyli partię reprezentującą przede wszystkim interesy ultraortodoksyjnych aszkenazyjskich Żydów. Ich zdaniem jedynie Jahadut ha-Tora może ocalić celebrację szabatu, najświętszego dnia w każdym tygodniu, w Izraelu. Świętowaniu miał ich zdaniem zagrażać rząd Jaira Lapida wraz z wchodzącymi w jego skład partiami, które często odwołują się do idei świeckiego państwa.

Izraelscy żołnierze na ulicach Jerozolimy. Fot. Ronnie Macdonald/flickr.com

Obawy ultraortodoksyjnych Żydów o szabat i konserwatywny porządek sprawiały, że szanse Benjamina Netanjahu i jego Likudu na powrót do władzy rosły. Bibi miał rok przerwy od rządzenia Izraelem, ale wiele wskazuje, w tym wyniki exit poll, że przeprowadzona kampania wyborcza pozwoli mu wrócić na fotel premiera.

Wraz z prawicowymi ugrupowaniami, które miałyby wejść z nim w koalicję, za cel ataków Bibi obrał przede wszystkim polityczny obóz Lapida, obrzucając go półprawdami i dezinformacjami, sugerując na przykład, że jego politycy dążą przede wszystkim do porozumień z Palestyńczykami. Na plakatach wyborczych pojawiło się slangowe słowo „Chalas!”, po arabsku oznaczające „dość!”. Trudno było jednak w materiałach wyborczych znaleźć choćby udawanie merytoryczne argumenty.

Opozycja nie była wcale lepsza. Ugrupowania lewicowe takie jak Partia Pracy czy Merec ograniczyły się niemal wyłącznie do eksponowania liczby – wymaganą do stworzenia koalicji w 120-osobowym Knesecie. Tym samym cała kampania sprowadzała się do prostej logiki. Jeśli nie wybierzecie nas, rządzić będą oni.

Niemal na każdym rogu dało się w przedwyborczym tygodniu spotkać aktywistów wykrzykujących hasła i namawiających do głosowania, w niemal imprezowej atmosferze i często w akompaniamencie głośnej, rytmicznej muzyki elektronicznej. W Jerozolimie akurat najliczniejsi okazali się młodzi, religijni Żydzi wspierający listę Religijnych Syjonistów, których liderami są Becalel Smotricz i Itamar Ben-Gwir. Kilka lat temu musielibyśmy ich zaklasyfikować raczej do politycznej egzotyki, ale ci poruszający się po ekstremalnej orbicie skrajnej prawicy politycy w ciągu ostatnich czterech lat stali się jedną z najbardziej liczących się sił politycznych w Izraelu, skutecznie gromadząc głosy zwłaszcza najmłodszych wyborców, którzy od niedawna chodzą do urn.

Zwłaszcza Ben-Gwir odwoływał się do retoryki i dziedzictwa zdelegalizowanego jako organizacji terrorystycznej ugrupowania Kach partii Ocma Jehudit (Żydowska Siła), która słynie z rasistowskich wypowiedzi skierowanych przeciwko arabskim obywatelom Izraela i Palestyńczykom, nawołując wielokrotnie do deportowania „nielojalnych” obywateli. Na swoich plakatach umieścił za to proste hasło, nie bawiąc się w subtelności: „nadszedł czas Ben-Gwira”. I miał rację.

Wyniki exit poll wskazują wyraźnie, że to właśnie Religijni Syjoniści stali się trzecią co do wielkości siłą w parlamencie, a wraz z Likudem Benjamina Netanjahu i ultraortodoksyjnymi Szas i Jahadut ha-Tora mogą zapewnić Bibiemu te upragnione 61 mandatów potrzebne do zbudowania koalicji rządowej, opartej wyłącznie na prawicowych wartościach.

Wybory pokazały klęskę obozu „koalicji zmiany”, rządzącego Izraelem od ubiegłorocznych wyborów. Ten nawet przy pomyślnych wiatrach nie może liczyć na przekroczenie wymaganej liczby parlamentarzystów w nowym rozdaniu.

Dotychczasowy rząd premiera Lapida składał się z partii lewicowych, centrowych i prawicowych, a nawet po raz pierwszy w historii Izraela z samodzielnej partii arabskiej. Nie potrafił jednak przekonać wyborców na dłużej.

Wszystko wskazuje więc na wielki powrót Netanjahu i sukces nacjonalistycznej prawicy, która rządzi Izraelem od drugiej połowy lat 90. Sam Bibi zresztą przekonywał wyborców w przededniu głosowania, że odwróci niektóre decyzje Lapida, które społeczność międzynarodowa przyjęła z uznaniem i entuzjazmem, takie jak porozumienie w kwestii wytyczenia granicy morskiej z Libanem, pierwsza w historii demarkacja terytoriów obu krajów, której głównym podłożem była dysputa o dostęp do złóż gazu ziemnego we wschodniej części basenu Morza Śródziemnego.

Zdaniem Netanjahu kompromis z Libanem był „sprzedaniem kraju” Hezbollahowi, a umowa zostanie „zneutralizowana”, gdy tylko wróci on na fotel premiera. Dodał, że neutralizacja oznacza, że będzie ją traktował tak jak porozumienia z Oslo, na mocy których do życia powołano Autonomię Palestyńską i które miały być planem działań do trwałego traktatu pokojowego z Palestyńczykami. Porozumienia z Oslo nie zostały w końcu anulowane, ale właśnie „zneutralizowane”, czyli ponad nie stawiane są interesy Izraela i jego obywateli, w tym rozwój żydowskiego osadnictwa na okupowanym Zachodnim Brzegu, gdzie docelowo miałaby powstać niepodległa Palestyna.

Co to może oznaczać w kwestii porozumienia z Libanem? Trudno na tym etapie wyrokować. Być może Netanjahu nie będzie respektował wytyczonej granicy i będzie dążył do eksploatowania także tych złóż, które przypadły w umowie Bejrutowi.

Większość mandatów, jaką zdobył blok Bibiego, będzie jednak cienka jak papier. Wystarczy, by z jego obozu uciekło kilka osób, żeby ją całkowicie stracił.

Gdy pojawią się końcowe wyniki wyborów, prezydent Herzog przekaże wybranemu politykowi misję zbudowania rządu. Będzie nim najprawdopodobniej właśnie Netanjahu, jednak nie ze względu na liczbę mandatów, które uzyska Likud, lecz na liczbę rekomendacji, na jakie może liczyć wśród parlamentarzystów. Niewykluczone bowiem, że poprą go też niektórzy posłowie z bardziej nacjonalistycznie nastawionych ugrupowań, które miałyby wejść w skład rządu Lapida.

Jak upadała egzotyczna koalicja rządząca Izraelem

Od tego momentu nowy premier będzie miał 28 dni na stworzenie koalicji (będzie mógł poprosić o dodatkowe 14 dni). Poprzednie rozgrywki parlamentarne wyraźnie sugerują, że nawet jeśli od samego początku Netanjahu będzie wiedział, że nie uda mu się uformować rządu, wykorzysta dany mu czas do ostatniego dnia. Dopiero później Herzog zadecyduje, czy da szansę Lapidowi, czy jeszcze komuś innemu, jak choćby byłemu szefowi sztabu Beniemu Gancowi, o ile uda mu się uzyskać odpowiednie rekomendacje. Jeśli i im się nie powiedzie, kraj mogą czekać kolejne wybory.

Izraelczycy są jednak wyraźnie zmęczeni tą przeciągającą się kampanią. Szli do urn piąty raz w ciągu czterech lat i większość z nich chciałaby uniknąć kolejnego głosowania. Mimo tego zmęczenia frekwencja osiągnęła 71,3 proc., co jest najwyższym wynikiem od 2015 roku. Jedynie arabscy obywatele podeszli do wyborów raczej apatycznie, mimo gorączkowych apeli liderów arabskich partii politycznych.

Tony Naser, arabski chrześcijanin z portowej Hajfy, działający w zajmującej się edukowaniem Żydów i Arabów organizacji Atidna, jeszcze przed wyborami mówił mi, że „pierwszy raz w historii czuje, że to właśnie Arabowie zadecydują o tym, kto będzie rządził w państwie żydowskim”. Może to gorzkie, ale wygląda na to, że rzeczywiście o tym zadecydowali, nie idąc do urn.

Tym samym wielki odsetek arabskiej mniejszość nie będzie adekwatnie reprezentowany, co jest przede wszystkim zwycięstwem takich polityków jak Arie Deri, lider sefardyjskiego Szas, który oddając swój głos wcześnie rano, zwrócił się do wyborców, przestrzegając, że w tych wyborach chodzi właśnie o to, by odebrać siłę Arabom i zachować żydowski charakter państwa Izrael.

Naser jednak nie obawia się, że kolejny rząd Netanjahu znacząco zaszkodzi Arabom. „Słowa padające w kampanii padają w kampanii, następnego dnia politycy robią już zupełnie inaczej” – mówił mi. Podobnie uważa Omar Sindżlawi, prowadzący sklep z antykami i wyrabianą przez niego i braci biżuterią z opalu i szkła rzymskiego na Starym Mieście w Jerozolimie. Omar nie jest obywatelem Izraela i nie przysługuje mu prawo głosu, lecz każdy rząd wpływa na jego życie jako Palestyńczyka, który do swojego sklepu dojeżdża codziennie z Zachodniego Brzegu, przekraczając kontrolowany przez izraelskie wojsko checkpoint.

Žižek: Ukraina jest jak Zachodni Brzeg, nie jak Izrael

„Politycy mogą wiele mówić, nie znaczy to jednak, że wiesz, jak się zachowają później. Dla nas, Palestyńczyków, niewiele się zmieni, nawet jeśli premierem miałby zostać sam Ben-Gwir. A może nawet byłoby lepiej, gdyby to on rządził Izraelem?” – uśmiecha się ironicznie.

Czy to już koniec politycznego kryzysu, w którym od kilku lat tkwi Izrael? Bynajmniej. Nawet zwycięstwo obozu Netanjahu nie jest gwarancją stabilnych rządów. W końcu jeśli rząd będzie wisiał jedynie na przewadze jednego lub dwóch mandatów, to w każdej chwili będzie mu groził rozpad. A to będzie oznaczało… jedynie kolejne wybory.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Katulski
Jakub Katulski
Politolog, kulturoznawca
Politolog, kulturoznawca, absolwent Instytutu Bliskiego i Dalekiego Wschodu UJ. Specjalizuje się w relacjach Izraela z sąsiadami i Europą. Autor bloga i podcastu Stosunkowo Bliski Wschód.
Zamknij