To nie gwałt. To spisek. Szursko-onucowata mizoginia według Russella Branda

Russell Brand raczej nie przyszedł na świat zły do szpiku kości. Jest klasycznym produktem do bólu przemocowych show-biznesu, popkultury i mediów.
Russell Brand. Fot. D B Young/Wikimedia Commons

Rockandrollowy błazen, natchniony guru trzeźwości, pseudolewicowy antykapitalista, a wreszcie proputinowski i protrumpowski foliarz – wydaje się, że brytyjski aktor i komik Russell Brand swoimi medialnymi przemianami mógłby obdzielić kilka biografii. Tak naprawdę jednak od zawsze robi to samo. Kapitalizuje prymitywny szowinizm. Czy oskarżenia o przemoc seksualną zakończą jego karierę?

Zdobywają pieniądze i uwielbienie, ale ich pięć minut sławy nie trwa wiecznie. Celebryci zderzeni z tym faktem i powodowani szokiem, desperacją lub czystym cynizmem (albo wszystkim naraz, bo za coś trzeba utrzymać luksusowy poziom życia) odklejają się od rzeczywistości. Głoszą teorie spiskowe i tytułują się tymi, którzy jako nieliczni przejrzeli na oczy i włączyli myślenie.

Robią to w kontrze do mainstreamu, który kiedyś karmił ich glorią i przelewami, a dziś zaczął powoli strącać w czeluść niepamięci. Paparazzi nie zabijają się już w krzakach o ich zdjęcia, producenci nie zasypują propozycjami, a gospodarze programów przestają wysyłać liczne zaproszenia. To tu gwiazdy show-biznesu węszą największą zmowę, ale nie wypada im przecież głośno powiedzieć, że cierpią na brak lub cięcia uwagi, bo wyszliby na jeszcze większych niż do tej pory narcyzów. Nie żeby im ten tytuł przeszkadzał. Chodzi raczej o to, ile jest w stanie znieść, a przede wszystkim – kupić – publika.

Na pohybel wielonarodowym wampirom. Jakiej popkultury potrzebuje lewica?

Dilerzy oszołomstwa

Tu całe na żółto (nie jak papaj, lecz napisy w objaśniających rzeczywistość filmikach na YouTubie) wjeżdża opium, a raczej czerwona pigułka dla zdezorientowanych dezintegracją świata mas. „Plandemia”, szczepionkowe knucie Big Pharmy, UFO, illuminati – to jedynie pierwsze z brzegu specyfiki, którymi dilują znani i bogaci, sobie zapewniając przedłużenie medialnego bytu, a odbiorcom – spektakularną, choć nieskomplikowaną opowieść o piętrzących się kryzysach.

Wprawdzie w miejsce źródeł społecznych frustracji wystarczy wstawić kapitalizm i patriarchat, ale sławne bożyszcza są przecież ich beneficjentami, więc nie będą gryźć systemu, który ich karmi. Poza tym dociekanie, kto spośród feministek, przedstawicieli Światowej Organizacji Zdrowia, polityków czy naukowców to wysłannik reptilian, brzmi ciekawej niż tłumaczenie zawiłych, ale do bólu nudnych nierówności społecznych – swoją drogą pogłębianych przez horrendalnie wysokie, celebryckie gaże. O tym cicho sza.

Twoja ulubiona ozdoba czerwonego dywanu jest po stronie zwykłych ludzi, bo pokazuje PRAWDĘ, której ujawnienia boją się rządy, dziennikarze, korporacje i zarządzające tymiż jak marionetkami globalne elity. Dlatego go uciszają.

Nieważne, że przy okazji guru nowego oświecenia zarabia grube pieniądze na swoich publikacjach – budulcach swojego internetowego (bo w socialach, w przeciwieństwie do cywilizujących się powoli mediów instytucjonalnych, można zręcznie ominąć cenzurę, no i model konsumpcji treści się zmienił) imperium. Robi to w rzekomej służbie społeczeństwu i dzięki zaradności, która w neoliberalnym dyktacie wolnego rynku jawi się jako wzorzec do naśladowania, a nie wyraz niepohamowanej chciwości.

Dzięki temu czasem wraca na łamy tradycyjnej prasy, telewizji i portali, choć najczęściej już jako freak. Nic sobie z tego nie robi, bo przecież lepiej, żeby mówiono o nim źle niż wcale… znaczy: bez przesady z tym „źle”. Gdy na końcu tej bajki celebryta-mesjasz okazuje się drapieżcą seksualnym, damskim bokserem, przestępcą, oszustem podatkowym albo wszystkim naraz i przestaje zarabiać, słyszymy, że to na pewno wymierzony przeciwko niemu spisek.

Dziennikarze, współpracujący z guru agenci, producenci, wydawcy i instytucje zapowietrzają się ze zdumienia i oburzenia. Zapewniają, że niczego nie podejrzewali, choć łatwo im piętnować odklejeńca, który w ostatnim czasie sławę miał nie najlepszą.

Kłopot w tym, że to właśnie oni stworzyli i wynieśli na piedestał uwielbienia te potwory. Nikt nie rodzi się przecież bezkarnym, sadystycznym celebrytą. Oskarżony o gwałt i nadużycia seksualne brytyjski miłośnik szurskich, a także prorosyjskich teorii Russell Brand raczej też nie przyszedł na świat zły do szpiku kości. Jest klasycznym produktem do bólu przemocowych show-biznesu, popkultury i mediów.

„Cancel culture”. Liberalny teatr czy lewicowy cyrk?

Tych samych, od których 48-letni gwiazdor dostał służbowe auto i miał jako 30-latek przyjeżdżać nim pod szkołę jednej ze swoich ofiar – wtedy 16-latki. Wiecie dlaczego? Bo długo pozwalano mu myśleć, że może wszystko, a także dlatego, że bezczelność i mizoginia w czasach jego świetności, czyli na przełomie pierwszych dekad XXI wieku, była sprawdzoną przepustką do lukratywnej kariery. Przenieśmy się więc tam na chwilę, by zrozumieć kontekst kulturowy, z którego się ten delikwent w ogóle wziął.

Klub zabawnych chłopaków

Latami zerowymi – jak pisze w felietonie opublikowanym na łamach „Guardiana” Rhiannon Lucy Cosslett – rządził klub zabawnych chłopaków, których dyżurnymi żartami były na przykład te o gwałtach i dławieniu kobiet swoim penisem. Russell Brand, który już jako nastolatek próbował swoich aktorskich sił w śmieszkowaniu, a potem uczynił ze stand-upu sposób na życie, był dokładnie takim kolesiem: ruchaczem z poczuciem humoru, a więc – dodaje brytyjska dziennikarka – uosobieniem rządzących wtedy show-biznesem obyczajów.

Ani Cosslett, ani ja nie twierdzimy, że dziś jest różowo. Ale pamiętamy, że obie dorastałyśmy w erze erupcji skrajnej, nieskrępowanej i wymierzonej w kobiety agresji medialnej, która po #MeToo w najlepszym wypadku się uspokaja, a w najgorszym i niestety najbliższym prawdzie – przenosi do internetu. Tam łączy się z innymi wrogami tzw. politycznej poprawności, pod którą należy w tym przypadku rozumieć raczej odzyskiwanie godności przez różne dyskryminowane grupy, w tym kobiety, i zwiększanie społecznej świadomości.

Molestowanie: śmieszny temat do żartów, gdy nie masz o nim pojęcia

Każdy, kto pamięta te czasy, czytał kolorową prasę i oglądał telewizję rozrywkową, wie, co wtedy musiały przechodzić znane dziewczyny, a my – razem z nimi. Byłyśmy już jako nastolatki maksymalnie seksualizowane, a jednocześnie, gdy korzystałyśmy z seksualności i szukałyśmy bliskości, wyzywano nas od dziwek. Lustrowano nas z góry do dołu w poszukiwaniu fałdek, cellulitu i rozstępów. Gdy nie nosiłyśmy rozmiaru 0, doprowadzano nas szału powodowanego nienawiścią do swoich ciał i zaburzeniami odżywiania. Slutshaming oraz fatshaming nigdy nie miały się tak dobrze jak wtedy.

Ale wiecie, kto je uprawiał? Media i znani mężczyźni, którzy narzucali nam tolerancję dla szowinistycznych, do bólu świńskich żartów, zachowań i nadużyć. Gdy choćby delikatnie protestowałyśmy, spotykałyśmy się z zarzutami o brak dystansiku albo dostawałyśmy łatkę niedotykalskich.

W końcu wyznacznikiem naszej wartości było to, co robili z nami faceci – czy chcieli się z nami przespać i czy na pewno uważali za „cool girls”, których kwintesencję funkcjonowania – jak przypomina inna dziennikarka „Guardiana” Gaby Hinsliff – dość celnie podsumowuje słynny monolog bohaterki Zaginionej dziewczyny (na marginesie: o tym, że to słuszne słowa, ale niekoniecznie feministyczne dzieło pisała na naszych łamach Klara Mendrek).

Nie wystarczy być girlboss, żeby się wyzwolić

Kultura zaś romantyzowała toksyczne związki – nie tylko te w komediach romantycznych, ale i zupełnie prawdziwe. Najpierw nazywając modelkę Kate Moss i muzyka Pete’a Doherty’ego „it-couple”, a potem zarabiając krocie na donosach o ich burzliwej, mocno zaśnieżonej i zakrapianej relacji oraz wzajemnym wyrządzaniu sobie krzywd.

To właśnie wtedy portale i serwisy plotkarskie śledzące celebrytów 24 godziny na dobę przeżywały rozkwit. Światło dzienne ujrzały sekstaśmy Paris Hilton i Kim Kardashian. Wyniesiono Britney Spears na piedestał, by za chwilę boleśnie ją stamtąd strącić i osadzić w więzieniu stworzonym nie tylko przez jej liczącego dolary ojca-managera, ale i paparazzich. Ofiary tych ostatnich można liczyć w dziesiątkach. Spytajcie, jak się z tym miała i gdzie jest teraz Lindsay Lohan.

Facetów zaś mierzono liczbą i częstotliwością stosunków, a przede wszystkim tym, jak wulgarnie i poniżająco opowiadali o swoich podbojach albo zawstydzali na antenie czy scenie odnoszące jakieś sukcesy kobiety. Robili to dziennikarze, zadając niestosowne pytania piosenkarkom i aktorkom, albo sami gwiazdorzy, nakręcając najróżniejsze i upokarzające dla koleżanek z branży skandale. Pamiętacie Justina Timberlake’a, który obnażył pierś Janet Jackson na koncercie w ramach Super Bowl? To pogrzebało jej, a nie jego karierę.

„Indie sleaze” brytyjskiego Wojewódzkiego

Zawsze jednak najważniejsze było to, by zdobyć uwagę publiki. By ta na przykład śmiała się do rozpuku – z własnej woli albo na polecenie reżyserów tego spektaklu, wpisującego się w boom na stand-uperów. Coś jak w programach Kuby Wojewódzkiego, gdzie w tle słychać nie zawsze szczere, ale donośne rechotanie z jego żenujących żartów o seksie.

Teraz wyobraźcie sobie, że Russell Brand to taki król TVN-u do sześcianu i w wersji brytyjskiej, w której jeszcze bardziej jechano po bandzie, a potem – hollywoodzkiej, którą zmonetyzowano w komediach o toksycznych typach. Grał w nich samego siebie. Od polskiego dziennikarza-celebryty różnił go jednak poziom umiejętności aktorskich, charyzma, intelektualne i materialne zasoby, gust oraz warunki fizyczne.

„Nic się nie stało”. Gdzie zaczyna się molestowanie seksualne?

Brand wizualnie i stylem bycia przypominał połączenie frontmana kapel spod znaku odnoszącego wtedy sukcesy nurtu garage rock revival z Jezusem, Jimem Morrisonem albo przywódcą hippie-sekty, dla którego łatwo stracić głowę, portfel i godność. Ta estetyka w czasach przed TikTokiem miała nawet swoją nazwę: indie sleaze (w bardzo wolnym tłumaczeniu wskazałabym na alternatywne niechlujstwo). Tak nosili się dalecy od maczystowskiego wyglądu, ale niekoniecznie maczystowsko-antykobiecych zachowań indie-rockowcy.

Bohater tego tekstu wiódł zresztą bardzo rockandrollowe życie z seksem i narkotykami w roli głównej, ale potem przeszedł nawrócenie w jogiczno-mantrowym anturażu. Również to obrócił w porządny kapitał, wydając książkę o swoim trzeźwieniu. Trzeba mu oddać jednak fakt, że założył też The Trew Era Cafe, zatrudniającą osoby wychodzące z nałogu. Sfinansował to dzięki sprzedaży książki nawołującej do antykapitalistycznej i proekologicznej rewolucji. Ale to wydarzyło się dopiero w 2015 roku.

Wcześniej Brand wyrobił sobie markę pozującego na natchnionego, szalonego badboya i wannabe-intelektualisty, który w swoich występach – rozszerzonych ze stand-upów nie tylko do kina, ale także programów telewizyjnych i audycji radiowych – nie miał oporów przed sięganiem po coś, co nazywano kontrowersjami. Były to nierzadko jednak proste chwyty uderzania w słabszych i mniej uprzywilejowanych od siebie.

Niekoniecznie musiało chodzić o gejów czy mniejszości etniczne, bo zdarzało się, że komik bronił ich praw, wytykał Hugo Bossowi szycie mundurów gestapowców, ochoczo korzystał też z queerowego kampu czy wspierał ofiary izraelskich nalotów na Strefę Gazy. Jednak kobiety przez cały ten czas traktował – mówiąc delikatnie – przedmiotowo. W 2008 roku w atmosferze skandalu musiał zrezygnować z dalszego prowadzenia audycji w BBC Radio 2 z powodu pranksterskiej audycji, w której wraz z prezenterem Jonathanem Rossem zostawili wiadomości na skrzynce telefonicznej aktora Andrew Sachsa. Dowcipkowali z tego, że Brand „pieprzy wnuczkę” adresata, Georginę Baillie. Kobieta i komik zaczęli się wtedy spotykać.

Podobnych sytuacji było znacznie więcej. A przecież tak naprawdę Russell Brand (piszę to bez ironii) to wrażliwy i skrzywdzony chłopiec, który doświadczył trudów i braku rodzicielskiej miłości w dzieciństwie, cierpiał na depresję i bulimię. No cóż, tak właśnie działa błędne koło przemocy rodzącej przemoc, z którego media przytulające Branda nie pozwoliły mu się wyrwać, tylko płaciły za dalszą reprodukcję pogardy dla kobiet, będących dla niego najłatwiejszym celem.

Błazen w wilczej skórze?

A jeśli to tylko taka konwencja błazna? Może i żartuje z brutalnego seksu i upodlania swoich łóżkowych partnerek, a nawet ich gwałcenia, ale przecież wcale nie musi tego robić naprawdę. Żarty też ocenzurujecie, przewrażliwione feministki?

Takie wytłumaczenie zresztą towarzyszy wszystkim sławnym ekscentrykom, na przykład opisywanym przez dziennikarkę Krytyki Politycznej Patrycję Wieczorkiewicz muzykom – Marilynowi Mansonowi czy Tillowi Lindemannowi z Rammsteina. Kolesiom, którzy znęcanie się nad kobietami uczynili z kolei motywem swojej „sztuki i image’u”. Jak się okazuje w rzeczywistości – to wcale nie musiała być jedynie artystyczna kreacja.

Wymierzenie policzka to adekwatna reakcja na molestowanie

Podobnie jak w przypadku Branda, o czym można się przekonać, oglądając dokument na jego temat i czytając wnioski z dziennikarskiego śledztwa Channel 4, „The Times” i „Sunday Times”. Z materiałów dowiadujemy się, że żart o dławiącej się penisem komika kobiecie najprawdopodobniej był oparty na faktach. Tak przynajmniej twierdzą ofiary celebryty, do których dotarli reporterzy. Kobiety zarzucają mu gwałt, napaść na tle seksualnym i przemoc psychiczną. Jedna z nich, wspomniana wcześniej, miała 16 lat, gdy stała się jego celem. Wszystko działo się w czasach, gdy Brand brylował w największych stacjach telewizyjnych, na czerwonym dywanie i srebrnym ekranie, dokładnie w latach 2006–2013.

Co na to Brytyjczyk? Nie zgadniecie! Wszystkiemu zaprzeczył, twierdząc, że wszystko odbywało się za obopólną zgodą i miało związek z jego uzależnieniem od seksu. Nawet jeśli jest w tym jakaś racja, to nie zmienia faktu, że Brand był niebezpiecznym człowiekiem i wykorzystywał swoje seksualne partnerki w niebezpieczny sposób. To wciąż przemoc. Bo gwałt nie dzieje się tylko wtedy, gdy protestujesz. Także wtedy, gdy czujesz, że nie możesz zaprotestować.

Komik ma jednak jeszcze jedno wytłumaczenie. Padł ofiarą spisku, w którym palce mógł maczać nawet brytyjski rząd. Bo wiecie, Russell Brand na swoim youtube’owym kanale mówił ludziom niewygodną dla polityków prawdę o zaplanowanej pandemii COVID-19 oraz – w proputinowskim tonie – wojnie w Ukrainie. Po publikacji oskarżeń konto zostało zdemonetyzowane. A było bardzo ważnym źródłem dochodów, bo Brand ma bardzo szerokie grono wyznawców.

Zamek wampirów – uciec, ale dokąd?

Co się stało z chłopakiem, który obok wszystkiego wyżej ma przecież na swoim koncie quasi-lewicową przygodę? Przypomnę, że w poprzedniej dekadzie objawił się jako zwolennik rewolucji, antysystemowiec, niemal anarchista, obrońca klimatu i planety, a także krytyk systemu wyborczego w Wielkiej Brytanii. O tym opowiedział w 2013 roku szanowanemu dziennikarzowi Jeremy’emu Paxmanowi, zręcznie wytrącając mu z rąk wszystkie argumenty przemawiające za spełnianiem obywatelskiego obowiązku i wytykając hipokryzję elit.

Opowiadał się za „socjalistycznym systemem egalitarnym, opartym na masowej redystrybucji bogactwa przy wysokim opodatkowaniu korporacji […] Myślę, że samo pojęcie zysku powinno zostać ogromnie ograniczone… Mówię, że zysk to obrzydliwe słowo, bo wszędzie tam, gdzie jest zysk, istnieje również deficyt” – powiedział Paxmanowi, dodając, że wybory w aktualnej wówczas formie nie dają szans na zmiany w lepszym kierunku.

Brand przyznał zresztą, że sam nigdy nie głosował i nie zamierza. Zachęcał do tego innych. Sugerował, że wybór pomiędzy laburzystami a torysami to żaden wybór, skoro oznacza walkę jednej wpływowej grupy z drugą i nie uratuje nas na przykład przed katastrofą klimatyczną.

Swoją postawą wkurzył wszystkich, w tym progresywne środowiska. Najbardziej ortodoksyjni lewicowcy-intelektualiści potraktowali go na zasadzie: „nie znasz się, to się nie wypowiadaj, zwłaszcza gdy sam korzystasz na maksa z systemu, który krytykujesz, jesteś milionerem. Nie będziesz przewodził nam w żadnej rewolucji, jedynie jej szkodzisz”.

Koniec zarabiania na biciu, molestowaniu, groźbach karalnych? Trwają prace nad ustawą o patostreamerach

Na to wszystko odezwał się Mark Fisher w swoim głośnym eseju z 2013 roku. Ucieczkę z zamku wampirów odczytano jako obronę Branda, bo znany, już nieżyjący marksista i teoretyk kultury zwracał uwagę na robotnicze pochodzenie komika i klasistowsko-faryzejski stosunek tzw. moralizującej lewicy do innych entuzjastów postępowej agendy.

W dużym uproszczeniu Fisher pokazał w tekście komika jako tego, który komunizm czy progresywne idee czyni „sexy i zabawnymi”, a nie – opierającymi się kazaniach i wytykaniu wszystkich palcami. W końcu wszyscy nolens volens czerpiemy zyski z kapitalizmu, co nie odbiera nam prawa do krytyki tego systemu. Poza tym wszystkie ręce przydadzą się na lewicowym pokładzie. Czemu by więc nie wciągnąć na niego rozpoznawalnego celebryty, którego wpływy są stokrotnie większe niż progresywnych, wiecznie niezadowolonych myślicieli, ignorujących swoje własne uprzywilejowanie?

Dlatego że jest skończonym mizoginem – odpowiedzieli Fisherowi zniesmaczeni jego esejem czytelnicy, którym zgrzytało nieporadne usprawiedliwianie seksizmu Branda. Ostatecznie autor posypał głowę popiołem i choć wiele jego tez wydawało się słusznymi, użycie figury komika stało się bardziej niż niefortunne. I fatalnie się zestarzało.

Influencerzy nie zarabiają na lewactwie

Natomiast sam Russell Brand, gdy tylko wyczuł, że konfitury stoją już gdzie indziej, zmienił się w protrumpowskiego foliarza, którego oglądają miliony, a ogromna część z nich lojalnie płaci za te szurskie treści. Nic dziwnego, że decyzja YouTube’a, by pozbawić go tam zarobków, skutkuje opowieściami o cenzurze i ingerencji przerażonego wiedzą Branda rządu w działalność cyfrowych gigantów.

Komik właśnie dlatego już w 2015 roku przeniósł się do sieci. Tam nikt nie mógł go kontrolować, zwolnić czy sugerować, by gryzł się w język, bo pomimo całej jego wieloletniej bezczelności, czasem takie polecenia dostawał, a media coraz częściej upominano o wyciąganie konsekwencji wobec seksizmu na antenie.

Tylko dlaczego poszedł w stronę populistycznej prawicy? Odpowiedź jest prosta: bo na tym można sporo zarobić. Wyobrażacie sobie, że jakiś lewicowy czytelnik płaciłby celebrycie za opowieści o globalnym ociepleniu? No niekoniecznie. Ale już antyszczepionkowca albo zwolennika Tuckera Carlsona, którego Brand zaprosił do swojego internetowego programu, pewnie prędzej.

Nie ma co do tego wątpliwości cytowana przez „Guardiana” dyrektorka agencji zajmującej się analizą mediów społecznościowych, Sara McCorquodale, zdaniem której celebryta odkrył, co generuje najwięcej wyświetleń, i takie treści zaczął tworzyć, korzystając z bezpośrednich wpłat, ale i czerpiąc zyski z reklam programowych. A co się najlepiej klika? „Trump, QAnon i treści w stylu »wszyscy są przeciwko nam«” – powiedziała rozmówczyni brytyjskiego dziennika, dodając, że nie zdziwiłaby się, gdyby teraz ta lojalna publika uwierzyła w tłumaczenia Branda i zechciała wspierać go dalej.

Joker ma rację: nie ufajcie strażnikom spokoju

Nasz dowcipniś zwyczajnie czuje trendy i z nich korzysta w sprytny sposób. Przeniósł się już na platformę, która go nie „scancellowała”, i zachęca swoich widzów do wsparcia, dostając je od takich udających antysystemowych kontrkulturowców, a w rzeczywistości uwłaszczających się na kapitalizmie osób jak Elon Musk czy Andrew Tate. Nie będę zdziwiona, gdy okaże się, że Brand stanie się mesjaszem manosfery. Wystarczy, że ta będzie się opłacać. A wiemy, że nic tak nie generuje zaangażowania jak hejt. Zwłaszcza wymierzony w kobiety, co udowadnia zarówno popularność treści produkowanych przez Tate’a, jak i X Muska.

Tymczasem w mediach tradycyjnych, gdzie pracują dziennikarze, a nie samozwańczy opiniotwórcy pokroju Branda, pojawiają się kolejne zeznania kobiet, które miał skrzywdzić. Zero zdziwienia, ale cieszy fakt, że udaje się przerwać wieloletnie milczenie, do którego jeszcze na początku tego wieku zmuszali nas wszyscy.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Januszewska
Paulina Januszewska
Dziennikarka KP
Dziennikarka KP, absolwentka rusycystyki i dokumentalistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka konkursu Dziennikarze dla klimatu, w którym otrzymała nagrodę specjalną w kategorii „Miasto innowacji” za artykuł „A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys”. Nominowana za reportaż „Już żadnej z nas nie zawstydzicie!” w konkursie im. Zygmunta Moszkowicza „Człowiek z pasją” skierowanym do młodych, utalentowanych dziennikarzy. Pisze o kulturze, prawach kobiet i ekologii.
Zamknij