Historia, Kraj

Backlash: jak negacjonizm Holokaustu trafił do głównego nurtu

Nie tylko na ekranie problem współudziału Polaków w Zagładzie przybrał chłopską twarz, a w zasadzie prymitywną gębę. Został umiejscowiony na polskiej wsi i w zapadłych kątach, z dala od bielonych dworków, uniwersytetów, redakcji poczytnych gazet, ludzi łagodnych i dobrych.

Od czasu debaty jedwabieńskiej w Polsce zaczęła wzbierać fala negacjonizmu Holokaustu, która od kilku lat rozlewa się w samym centrum dyskursu publicznego. Nie gdzieś na peryferiach, marginesach, stronach faszystowskich pisemek, w ukrytych samizdatach, lecz właśnie w tak zwanym mainstreamie. Negacjonizm ten nie polega jednak na twierdzeniu, że zagłada Żydów w ogóle się nie wydarzyła, komory gazowe nie istniały lub służyły do czegoś innego. Taki jego radykalny wariant w Polsce się nie przyjął. Nie zyskał racji bytu, gdyż na przeszkodzie stała martyrologiczna wizja lat wojny, o której pamięć jest podstawą narodowej tożsamości.

Praktykowany obecnie negacjonizm Zagłady, przez Michaela Shafira nazwany defensywnym (ang. deflective negationism), polega na zaprzeczaniu różnym formom udziału w niej Polaków. Jego silna obecność szczególnie wyraźna jest w tych krajach, których obywatele wspierali Niemców w mordowaniu Żydów, co na różne sposoby próbuje się kwestionować. W Polsce dowodów świadczących o skali tego współudziału wyłącznie przybywa, a wraz z nimi postępuje negacjonizm dyktowany chęcią powrotu do czasów sprzed Jana Tomasza Grossa. Do niewinnego Soplicowa, którego granice naruszyli Sąsiedzi. Do ojczyzny Żegoty, Jana Karskiego, Ireny Sendlerowej, rodziny Ulmów i ewentualnie biednych chrześcijan patrzących na getto.

Po Jedwabnem nastąpił backlash. Takim terminem, niemającym dobrego odpowiednika w języku polskim, można nazwać wszystkie defensywne, a jednocześnie konfrontacyjne reakcje na problem udziału Polaków w Zagładzie. Znakiem rozpoznawczym tej kampanii obronnej stała się tak zwana nowa polityka historyczna, którą od kilkunastu lat prowadzi się w naszym kraju, choć jej adresatem jest również światowa opinia publiczna. Polityka ta nie jest bynajmniej przypisana jakiejś jednej partii. Aplikowana była stopniowo bez względu na to, która z nich akurat znajdowała się u sterów władzy, lecz do jej szczególnego wzmożenia doszło wraz z nastaniem kolejnych rządów Prawa i Sprawiedliwości.

Hej, kolęda, kolęda, czyli niezbędny komentarz do antysemickiej maski

Partia ta uczyniła bowiem z polityki historycznej fundament swojego programu politycznego. Wyznaczyła jej zadania w kraju i za granicą, a przede wszystkim ją zinstytucjonalizowała, powołując do życia lub wspierając rozmaite instytuty, muzea, reduty zaangażowane w obronę dobrego imienia Polski. Poza tym, Prawo i Sprawiedliwość uparcie próbuje sobie podporządkować istniejące już podmioty mające wpływ na kształt pamięci o Zagładzie, obsadzając je wiernymi wykonawcami nowej polityki historycznej.

Dość wspomnieć o powołaniu byłej premier Beaty Szydło do Rady Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau, Moniki Krawczyk na stanowisko dyrektorki Żydowskiego Instytutu Historycznego, a i Muzeum POLIN znajduje się przecież w spektrum prowadzonej polityki kadrowej. Kilkanaście lat wcześniej, wespół z intelektualistami z krakowskiego Ośrodka Myśli Politycznej, partyjni aktywiści stworzyli natomiast podręczny leksykon tego negacjonizmu, który trafił do publicznego obiegu. „Wstawanie z kolan”, „pedagogika wstydu”, „patriotyzm afirmatywny”, „patriotyzm jutra”, „koniec samobiczowania” – to kluczowe sformułowania z nowego słownika pojęć po Jedwabnem.

Przykłady defensywnego negacjonizmu można mnożyć, posiłkując się cytatami czerpanymi z wypowiedzi czołowych polskich polityków, historyków, dziennikarzy, publicystów i duchownych. Dość wspomnieć o kolejnych ministrach edukacji narodowej. To nie kto inny, tylko Anna Zalewska, goszcząc w czerwcu 2016 roku w popularnym programie Moniki Olejnik Kropka nad i, pytana przez dziennikarkę, kto dokonał zbrodni w Jedwabnem, kluczyła i najwyraźniej nie chciała przytoczyć oficjalnych ustaleń śledztwa. Stwierdziła, że „Jedwabne to jest fakt historyczny, w którym to doszło do wielu nieporozumień, do wielu bardzo tendencyjnych opinii”.

Korygowana przez Olejnik, że w Jedwabnem Polacy spalili Żydów w stodole, odpowiedziała, iż jest to tylko opinia dziennikarki „powtarzana za panem Grossem”. Oznajmiła również, że „dogłębna analiza książek pana Grossa” dokonana przez innych historyków pokazuje, jak bardzo ich treść jest „tendencyjna, pełna kłamstw, mieszania faktów”.

„Orlęta. Grodno ’39”: Antysemici niegroźni, momentami sympatyczni

Następca minister Zalewskiej, Dariusz Piontkowski, opowiadał się natomiast za ekshumacją ofiar pogromu, by „raz na zawsze wszystko wyjaśnić”. Aktualny minister Przemysław Czarnek „antypolskim skandalem” nazwał instalację artystyczną Doroty Nieznalskiej przedstawiającą nazwy miejscowości, gdzie Polacy mordowali Żydów. „Antypolskim szmatławcem” określił natomiast monumentalną publikację Dalej jest noc. Losy Żydów w wybranych powiatach okupowanej Polski, będącą efektem długich i mozolnych badań zespołu ekspertów i ekspertek.

Pytania o Jedwabne, stosunek do Sąsiadów i samego Grossa stały się zresztą sprawdzianem z „patriotyzmu”, a w istocie gotowości do negacjonizmu w służbie publicznej. Tak było między innymi w toku kampanii prezydenckiej w 2015 roku. Podczas debaty kandydatów zorganizowanej przez TVP 1 urzędujący prezydent Bronisław Komorowski, wywołany do odpowiedzi przez Andrzeja Dudę, zmuszony został do wyjaśnienia, dlaczego w 2011 roku, w 70. rocznicę mordu w Jedwabnem, napisał w swoim liście, że „naród ofiar musiał uznać tę niełatwą prawdę, że bywał także sprawcą”.

„Panie prezydencie – pytał Duda – proszę mi powiedzieć, jak w takim razie wygląda pana polityka obrony dobrego imienia Polski, jeżeli pan w swoich wystąpieniach używa określenia, które niszczy rzeczywistą pamięć historyczną, zadaje kłam temu, co jest tak niezwykle dla nas ważne, żebyśmy nie byli kłamliwie oskarżani przez innych, że to my uczestniczyliśmy w Holokauście. Pan dobrze wie, że naród polski w Holokauście nie uczestniczył”.

Latem 2016 roku – na krótko przed 75. rocznicą zbrodni w Jedwabnem – wybierani przez Senat Rzeczypospolitej Polskiej kandydaci do nowego składu Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej również zostali poddani osobliwemu egzaminowi z gotowości do obrony dobrego imienia Polski przed oskarżeniami o współudział Polaków w Zagładzie Żydów. Sprawdzające ich pytanie o stosunek do Jana Tomasza Grossa postawił wówczas senator Prawa i Sprawiedliwości i historyk Jan Żaryn. Nie był to jednak koniec poruszania kwestii Jedwabnego.

Engelking i Grabowski muszą przeprosić, Markusz tłumaczy się na policji. „To kolejna próba zduszenia wolnych badań”

Gdy kandydata na prezesa Instytutu wybierało Kolegium IPN, wśród ubiegających się o to stanowisko był Marek Chrzanowski, nauczyciel historii i dyrektor szkoły w Puławach. Za ważne zadanie IPN uznał ponowne zbadanie okoliczności zbrodni w Jedwabnem i przeprowadzenie ekshumacji. „Jako nauczyciel historii nie wiem, co mam mówić dzieciom, co się tam wydarzyło” – twierdził kandydat. Dodawał także, że książka Grossa to „zarzuty, które szkalują dobre imię Polski”, natomiast publikacja IPN Wokół Jedwabnego jest „niepowodzeniem”, dlatego należy „dojść do prawdy, bo ta sprawa szkodzi wizerunkowi Polski”.

Rekomendację Kolegium IPN uzyskał wówczas dr Jarosław Szarek. Podczas przesłuchania w sejmowej komisji sprawiedliwości 19 lipca 2016 roku jednoznacznie przyznał, że w sprawie Grossa oraz Jedwabnego ma wyrobione zdanie. Na proste pytanie posła Platformy Obywatelskiej Michała Szczerby: „Co się stało 10 lipca 1941 roku w Jedwabnem i kto był wykonawcą tej zbrodni, która się wówczas wydarzyła?”, Jarosław Szarek odpowiedział: „Wykonawcami tej zbrodni byli Niemcy, którzy wykorzystali w machinie własnego terroru pod przymusem grupkę Polaków. I tutaj odpowiedzialność w pełni pada na niemiecki totalitaryzm”.

Tę retorykę kontynuuje Karol Nawrocki, były dyrektor gdańskiego Muzeum II Wojny Światowej, a obecnie prezes IPN. O tym, co ma do powiedzenia na temat Jedwabnego, można się dowiedzieć z wywiadu, którego udzielił dla Radia Gdańsk w maju 2021 roku. Sprawców tamtejszej zbrodni uznał za zdrajców państwa polskiego, ponieważ dopuścili się tego czynu wbrew stanowisku legalnych władz i w taki oto sposób wypisani zostali z polskiej wspólnoty narodowej.

Karol Nawrocki powiedział jednak coś więcej. Mianem „fantastów, nienawistników i naukowych hochsztaplerów” określił badaczy oraz badaczki z Centrum Badań nad Zagładą Żydów przy Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, których IPN pod jego kierownictwem nie zaprosiłby do rozmowy. Najwyraźniej stosunek do Centrum i jego publikacji stał się, obok testów z Jedwabnego, kolejnym sprawdzianem kwalifikacji do pełnienia w Polsce urzędów państwowych.

W ostatnich latach podobnych wypowiedzi wyłącznie przybywa, a wszystkie składają się na osobliwy leksykon defensywnego negacjonizmu Zagłady, który ktoś może jeszcze kiedyś napisze. Albo przynajmniej wykorzysta ten przyrastający materiał dowodowy w pozwie sądowym przeciwko „zabójcom pamięci”, bo tak właśnie negacjonistów Holokaustu nazwał Yosef Hayim Yerushalmi.

Tymczasem przed sądem postawieni zostali badacze Zagłady, Barbara Engelking i Jan Grabowski, których zdezawuować i publicznie napiętnować postanowiła bliska partii rządzącej Reduta Dobrego Imienia – Polska Liga przeciw Zniesławieniom. Nie ona pierwsza zresztą. Od czasu publikacji Dalej jest noc warszawskie Centrum Badań nad Zagładą Żydów znalazło się pod obstrzałem władzy korzystającej ze wsparcia IPN, Instytutu Pileckiego, Radia Maryja oraz innych życzliwych sobie mediów.

O roli tych ostatnich można było się przekonać choćby w lutym 2019 roku, kiedy to na konferencji w Paryżu prezentowano najnowsze wyniki badań między innymi nad udziałem Polaków w Zagładzie. W głównym wydaniu Wiadomości TVP pokazano wówczas zdjęcia Jana Tomasza Grossa, Jana Grabowskiego, Barbary Engelking i Jacka Leociaka, wyglądające niczym listy gończe, opatrzone podpisem „festiwal antypolskich kłamstw”. Twarze badaczy i badaczek z Centrum wielokrotnie zresztą trafiały na okładki rozmaitych czasopism i krążą w internecie jako uosobienie kalających własne gniazdo anty-Polaków. To również w Wiadomościach TVP Bronisław Wildstein nazwał ich po prostu „wrogami Polski”.

Jednocześnie, gdy ktoś z daleka nazwie po imieniu to, co widać z bliska i o czym wiadomo już od dawna, natychmiast podnosi się fala oburzenia. Stało się tak między innymi po wystąpieniu dyrektora FBI Jamesa B. Comeya w waszyngtońskim Muzeum Pamięci Holokaustu w kwietniu 2015 roku. Zwrócił on uwagę na to, że nie tylko Niemcy, ale również „dobrzy ludzie” z Polski, Węgier i wielu innych krajów „pomogli w wymordowaniu milionów” Żydów. Przez polskie media przetoczyła się wówczas zdumiewająca lawina krytyki amerykańskiego urzędnika połączona z żądaniami sprostowań i przeprosin. Zdumiewająca, ale nie zaskakująca. Tak naprawdę przecież James B. Comey niczego bulwersującego i niezgodnego z prawdą nie powiedział, jednak z uwagi na polską nadwrażliwość na tym punkcie reakcja była przewidywalna. Nadwrażliwość dość powszechną, charakterystyczną nie tylko dla partii rządzącej i jej zwolenników.

Można się było o niej przekonać, śledząc na przykład reakcje na felieton Mashy Gessen opublikowany 26 marca 2021 roku przez „The New Yorkera”. Poszło o jedno niezbyt fortunne zdanie z wprowadzenia do tekstu, w którym komentowano proces wytoczony Janowi Grabowskiemu i Barbarze Engelking: „Żeby rozgrzeszyć naród z zamordowania 3 milionów Żydów, rząd polski posunie się nawet do oskarżenia badaczy o obrazę czci”. Na nic zdały się tłumaczenia Mashy Gessen, co autor miał na myśli, jak zdanie to można odczytać w języku angielskim, w porządku logicznym, w kontekście całości felietonu. Bez echa pozostawały zapewnienia, że tekst bynajmniej nie przypisuje Polakom odpowiedzialności za śmierć 3 milionów Żydów, bo to przecież niedorzeczność.

„Powrót do Jedwabnego”. Obejrzeliśmy, żebyście wy już nie musieli

W polskich mediach zawrzało, działania podjęła ambasada w Waszyngtonie, a wiceminister spraw zagranicznych Szymon Szynkowski vel Sęk zapowiedział zdecydowaną reakcję służb dyplomatycznych. Własne oświadczenia w tej sprawie wydało Centrum Badań nad Zagładą Żydów, a w imieniu Muzeum Auschwitz głos zabrał jego dyrektor Piotr Cywiński. Do Mashy Gessen słano również nienawistne listy z pogróżkami. W oświadczeniu autora opublikowanym na łamach „Gazety Wyborczej” stwierdzono, że cała ta sytuacja dała raptem „posmak intelektualnego klimatu, w jakim żyją dziś polscy historycy Holokaustu”.

Cała ta histeria pokazała skutki uprawianej od kilkunastu lat w Polsce polityki historycznej i defensywnego negacjonizmu Zagłady. Gdyby nie ta właśnie polityka, która siłą rzeczy karmi narodowy narcyzm, to prawdopodobne owo jedno zdanie z felietonu Gessen nie zwróciłoby uwagi czytelników i czytelniczek „The New Yorkera” za oceanem. Wskutek polskiego moralnego wzburzenia stało się jednak inaczej, a nasi rodzimi patrioci kolejny raz mogli przeliczyć swoje szeregi.

Równie powszechnej dezaprobaty nie wywołały natomiast słowa Piotra Cywińskiego, który w specjalnie wydanym oświadczeniu zarzucił Mashy Gessen negacjonizm (sic!) i brak kompetencji, a w rzeczonym felietonie znalazł „tak wiele kłamstw i zniekształceń”, że trudno mu było uwierzyć w „taki zbieg okoliczności”. Przede wszystkim jednak dyrektor Muzeum Auschwitz najwyraźniej zlekceważył wszystkie najnowsze badania, na przykład nad trzecią fazą Zagłady, skoro słowem „przypadki” nazwał w swoim oświadczeniu denuncjowanie i mordowanie Żydów przez Polaków podczas wojny.

To jednak felieton Mashy Gessen poddany został drobiazgowej analizie językowej, a nie oficjalne oświadczenie Piotra Cywińskiego. Wystarczyło sięgnąć do Słownika języka polskiego, by zorientować się, że „przypadki” to zdarzenia, których nie da się przewidzieć, zbiegi okoliczności, zrządzenia losu, pojedyncze incydenty, odosobnione zajścia. Przy użyciu tego słowa nie da się zatem adekwatnie opisać udziału Polaków w Zagładzie, ponieważ nie był on „przypadkowy”, lecz układał się w powtarzalne wzory działania i tendencje na szerszą skalę. Posługiwanie się określeniem „przypadki” w kontekście wszystkiego, co dotychczas napisano o tym, jak Polacy pomagali Niemcom w mordowaniu Żydów, jest pomniejszaniem dokonanych zbrodni. Jest po prostu defensywnym negacjonizmem, który Piotr Cywiński wsparł mocą autorytetu kierowanego przez siebie Muzeum Auschwitz.

Słowo „przypadki” przynależy zresztą do bardziej złożonego podręcznego słownika polskich elit, które na różne sposoby próbują neutralizować problem współudziału Polaków w Zagładzie, a już z pewnością pragną go od siebie oddalić. Otóż w efekcie rozmaitych działań dyskursywnych odpowiedzialność za mordowanie Żydów została w ostatnich latach scedowana na polskich chłopów przedstawianych zwykle jako ludzie prymitywni i zdemoralizowani, kierujący się najniższymi instynktami. Jako „ciemny lud” gotów w warunkach wojennej nędzy grabić i barbarzyńsko mordować Żydów. Głodny, biedny, chciwy, występny motłoch, którego zbrodnie można wyjaśnić chłopską mentalnością i zaistniałymi okolicznościami. Tego rodzaju interpretacje wyszły spod pióra historyków, socjologów i publicystów już w toku debaty jedwabieńskiej, a później było ich tylko więcej.

„Moją raną jest Kalisz bez Żydów”

czytaj także

Temat ludowych zbrodni na Żydach i równie ludowego antysemityzmu z całą mocą wkroczył także do polskiego kina. Na swój sposób, posługując się różnymi konwencjami, podjęli go Anna i Wilhelm Sasnalowie (Z daleka widok jest piękny), Władysław Pasikowski (Pokłosie), Przemysław Wojcieszek (Sekret), Marcin Wrona (Demon), Piotr Chrzan (Klezmer), Paweł Pawlikowski (Ida) czy Michał Rogalski (Letnie przesilenie). Lista tytułów świadcząca o tym swoistym zwrocie ludowym w poszukiwaniu żydowskich trupów i antysemityzmu jest doprawdy długa.

O gettach ławkowych na uniwersytetach, endeckich rasistach z inteligenckich domów, zastępach duchownych szczujących na Żydów nikt filmu dotychczas nie nakręcił. No może z wyjątkiem Wojciecha Smarzowskiego, który w Weselu jako pierwszy w historii polskiego kina zwrócił uwagę na rolę Kościoła katolickiego w szerzeniu nienawiści prowadzącej do przemocy fizycznej.

Dobre i to, ale jedna jaskółka wiosny nie czyni. Nie tylko na ekranie problem współudziału Polaków w Zagładzie przybrał chłopską twarz, a w zasadzie prymitywną gębę. Został umiejscowiony na polskiej wsi i w zapadłych kątach, z dala od bielonych dworków, uniwersytetów, redakcji poczytnych gazet, ludzi łagodnych i dobrych. Tam też go endemicznie zlokalizowano i zarazem zamknięto, otaczając póki co szczelnym murem klasowej dystynkcji, dystansu oraz częstokroć nieskrywanej pogardy. Trudno bowiem inaczej niż właśnie pogardą nazywać utożsamianie ubóstwa z demoralizacją, a tym samym nędzy z predylekcją do zbrodni.

„Wieś to Jedwabne, miasto to Żegota” – jakże celnie ten szczególny wariant klasizmu w kontekście polskich rozrachunków z przeszłością uchwyciła Sylwia Chutnik. W jej ironicznej formule Jedwabne to symbol symbol współudzialu nie tyle Polaków w Zagładzie, ile chłopów Polaków w Zagładzie, ile chłopów: demonizowanych, egzotyzowanych i jednoznacznie obarczonych odpowiedzialnością za mordowanie Żydów. To użyteczny fortel przeniesienia odpowiedzialności, gwarantujący polskim elitom bezpieczne miejsce w imię zachowania dobrego samopoczucia i nieskalanej tożsamości. Rozłożony w czasie proces eksternalizacji „banalnego zła”, z dala od ludzi wykształconych i kulturalnych, nie unieważnia przecież pytania, skąd się wzięli ci chłopi z Jedwabnego i wszyscy inni mordujący Żydów na prowincji podczas tak zwanej trzeciej fazy Holokaustu.

To ciało klasowe zostało wcześniej ukształtowane przez duchowieństwo, nauczycieli, ziemian i miejscowych urzędników. Właśnie prowincję obrali sobie za obszar indoktrynacji radykalni studenci z obozu narodowego, którzy w latach trzydziestych krzewili tam antysemityzm. Nieprzypadkowo do wsi i małych miasteczek płynęła wartkim strumieniem antysemicka prasa dla ludu, choćby ta z Niepokalanowa.

Oburzamy się na „Mein Kampf”, ale czcimy własnych antysemitów

Innymi słowy, nie byłoby tego ciała klasowego, gdyby nie jego wcześniejsza socjalizacja, za którą odpowiedzialność ponoszą i pan, i pleban. Jeśli dzisiaj blisko 40 proc. Polaków opowiada się za karaniem historyków, którzy ujawniają mroczne karty w polskich dziejach, to też nie dzieje się bez przyczyny. Defensywny negacjonizm sączony przez przedstawicieli polskich elit wpływa przecież na świadomość społeczną, kształtuje opinie. Tak jak kilkadziesiąt lat wcześniej.

Przytoczone w tekście wypowiedzi polityków i polityczek pochodzą z programów telewizyjnych, radiowych i wypowiedzi dla mediów (TVN24, Onet.pl, Polskie Radio 24, TVP, Gazeta.pl, PAP, Gazeta Wyborcza), a także z zapisów sejmowych i archiwalnej strony Prezydenta RP.

**

Esej Piotra Foreckiego pochodzi z książki „Wilhelm Sasnal. Tytuł niepodany [Taki pejzaż]”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Forecki
Piotr Forecki
Politolog, pracownik Wydziału Nauk Politycznych i Dziennikarstwa UAM
Politolog, profesor Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Pracuje w Zakładzie Kultury Politycznej na Wydziale Nauk Politycznych i Dziennikarstwa UAM. Zajmuje się polską pamięcią Zagłady, antysemityzmem oraz reprezentacjami Zagłady w kulturze popularnej. Autor monografii „Od Shoah do Strachu. Spory o polsko-żydowską przeszłość i pamięć w debatach publicznych” (2010), „Reconstructing Memory. The Holocaust in Polish Public Debates” (2013) oraz „Po Jedwabnem. Anatomia pamięci funkcjonalnej” (2018).
Zamknij