Świat, Weekend

Dunn: Jedząc mięso, sprawiasz cierpienie ludziom

Produkcja mięsa to przemoc, strach, krew i śmierć. Nie chcemy tego widzieć – udajemy, że mięso od samego początku jest ładnie pokrojone i zapakowane. Ale ludzie i tak chętniej przejmują się cierpieniem zwierząt niż cierpieniem ludzi o innym kolorze skóry – Jan Smoleński rozmawia z Elizabeth Dunn.

Jan Smoleński: Kiedy zamawiam steka w Stanach, co dostaję na talerzu? Wiele osób powiedziałoby, że cierpienie zwierząt.

Elizabeth Cullen Dunn: To jedno. Drugie to ogromny negatywny wpływ na środowisko. Na przykład w dorzeczu rzeki Kolorado aż 73 proc. wody wykorzystywane jest do przemysłowej hodowli zwierząt i rolnictwa. To woda, której potrzebujemy do życia.

Te dwie kwestie – cierpienie zwierząt i ekologia – wydają się jednak dla bardzo wielu osób łatwiejsze do strawienia niż skonfrontowanie się z faktem, że produkcja wołowiny skutkuje ogromem cierpienia ludzi. Ta branża rujnuje zdrowie pracowników, a gdy już nie można z nich więcej wycisnąć, pozbywa się ich i zostawia na pastwę losu.

Dopóki nie postanowimy w Stanach zaprzestać produkcji taniej wołowiny w mocno skonsolidowanych przemysłowych rzeźniach, dopóty będziemy produkować cierpienie tysięcy ludzi, których nie chcemy widzieć i o których nie chcemy myśleć. Tym zajmuję się teraz w moich badaniach.

Co cię popchnęło w tym kierunku?

Razem z postdoktorantką Sheah Frydenlund od roku pracujemy przy rzeźni w Greeley w Kolorado. W tym czasie zdarzyła się w zakładzie seria naprawdę makabrycznych wypadków. Jeden z pracowników wpadł do kadzi ze żrącymi chemikaliami. Zmarł od poparzeń. Innemu z kolei rękaw wplątał się w maszynę, a maszyna zmiażdżyła mu rękę. Trzeba było mu ją amputować nad łokciem. JBS, korporacja będąca właścicielem rzeźni, zapłaciła za te wypadki raptem 175 tys. dolarów kary.

Czy ludzie krzywdzą zwierzęta mniej niż w 1975 roku?

To niewiele.

Zważywszy na to, że rzeźnia przynosi dziesiątki tysięcy dolarów zysku na godzinę – bardzo mało. Ale i tak więcej niż to, co JBS zapłaciło za zakażenia koronawirusem w tej samej rzeźni. W sumie za śmierć sześciu osób na COVID-19 zapłacili około 15,5 tys. dolarów. To 2,5 tys. dolarów z niewielkim haczykiem za śmierć pracownika.

Fot. Tom Kelly/Flickr.com

Ale wracając do twojego pytania – rozmawiałyśmy między innymi z pracownikiem, który stracił rękę. Starałyśmy się zrozumieć, jak dochodzi do tego rodzaju wypadków i jak wygląda przedzieranie się przez system odszkodowań dla pracowników. Nie zdradzę tajemnicy, jeśli powiem, że system ten przede wszystkim ma chronić pracodawcę, pracownikom nie ma za wiele do zaoferowania.

Zainteresowało nas to, jak i dlaczego ludzie tracą części ciała przy pracy w tych fabrykach. Prawda jest taka, że według Occupational Health and Safety Administration praca przy obrabianiu tusz jest najniebezpieczniejszym zajęciem w przemyśle. Tempo, w jakim ludzie tracą kończyny, jest zdumiewające. Wtedy zaczęłam się zastanawiać, od czego jeszcze muszą zostać odcięci, żeby być w tej rzeźni. I jedną z tych rzeczy są społeczności, z których pochodzą.

Odcięcie to metafora?

Nie. To całkiem dosłowne odcięcia – i jest ich kilka. Zacznijmy od tego, że w szeroko rozumianym rolnictwie pracują w zasadzie tylko uchodźcy, migranci bez dokumentów i osoby o niejasnym statusie prawnym. To Rohingjowie z Azji Południowo-Wschodniej, Somalijczycy z Afryki i osoby z krajów Ameryki Środkowej.

Niezależnie od tego, czy otrzymują status uchodźcy, czy nie, wszystkie te osoby przemoc wyrzuca z ich domów. Gdyby nie byli przymusowymi migrantami, nie staliby się siłą roboczą dla rzeźni.

Jak tam trafiają?

Rohingjowie, z którymi pracowałyśmy, akurat mieli status uchodźców, bo znaleźli się w USA dzięki rządowemu programowi relokacji uchodźców. Jeśli mężczyźni decydują się na taki krok, to zostawiają dzieci i żony w obozach dla uchodźców. W tym momencie dochodzi do drugiego odcięcia – w tym wypadku od rodzin.

Nie mogą sprowadzić rodzin do USA?

Mogą, ale to procedura długotrwała, bardzo skomplikowana i bardzo kosztowna. I pamiętajmy, że to niejedyne koszty, które muszą ponieść, bo relokacja nie jest darmowa: transport organizowany jest przez rząd USA, ale zapłacić za niego musi osoba relokowana. Tak więc przesiedlani uchodźcy rozpoczynają życie w Stanach z długami.

Jaki ma to związek z pracą w rzeźni?

Pieniądze za bilet trzeba zwrócić w ciągu pięciu lat. Czasami te długi sięgają 9 tys. dolarów, więc uchodźcy są zmuszeni do pracy w relatywnie dobrze płatnych zawodach, w których zarazem nie jest konieczna znajomość angielskiego. Pozostają im w zasadzie tylko rzeźnie, gdzie otrzymują względnie wyższe zarobki, ale za to mają obowiązkowe nadgodziny, śmiertelne wypadki grożą im tam częściej niż w innych branżach.

Próbował przelicytować Trumpa, ale po prostu przegiął

Opowiadasz o tym, jakby rząd USA był współodpowiedzialny za tę sytuację. Wyjaśnij.

Przyzwyczailiśmy się do prostego podziału na obywateli, którym przysługują prawa, i tych, którzy obywatelstwa i wszelkich praw są pozbawieni. Prawda jest taka, że status to szerokie spektrum. Jest wielu ludzi, którym przysługują pewne prawa, ale nie na tyle, by chronić ich przed wyzyskiem.

Status uchodźcy oznacza, że wjechało się do USA legalnie i ma się prawo do pracy, ale powiązany jest z nim wymóg uzyskania pełnej finansowej samodzielności w ciągu 90 dni od przyjazdu do całkiem obcego miejsca. To w zasadzie niemożliwe w przypadku osób, które nie mówią po angielsku, chyba że znajdą pracę w takiej branży jak przetwórstwo mięsa. Lepszą, łatwiejszą pracę można znaleźć tylko, jeśli mówi się po angielsku, ale praca w trudnych warunkach, po 12 godzin na dobę – a nadgodziny są obowiązkowe – w zasadzie uniemożliwia naukę angielskiego. Koło się zamyka.

Przydrożne reklamy w stanie Waszyngton. Fot. Wonderlane/Flickr.com

Te osoby po roku otrzymują zieloną kartę, a po pięciu mogą ubiegać się o obywatelstwo, ale muszą zdać egzamin, który oczywiście jest po angielsku. Pytania nie są łatwe – nawet dla obywateli urodzonych w Stanach. Któregoś razu po kilku piwach nagabywałam ludzi w barze, czytałam im pytania i prosiłam o odpowiedź. Większość taki egzamin by oblała – ale to na marginesie. Tak więc te osoby mogą legalnie pracować, ale droga do obywatelstwa i pełni praw jest dla nich w zasadzie zamknięta.

Kolejna kategoria to osoby objęte ochroną tymczasową. Ten status jest coraz częściej przyznawany osobom, które powinny otrzymywać status uchodźcy. Na przykład 100 tys. Afgańczyków, którzy uciekli z Kabulu po amerykańskim odwrocie, od ponad dwóch lat przebywa w Stanach i czeka, aż ich podania o azyl zostaną jedno po drugim rozpatrzone. To proces, który trwa dekadę. Ochrona tymczasowa również wiąże się z prawem do pracy, ale już nie ze ścieżką do obywatelstwa. No i może zostać cofnięta w każdej chwili, pod jakimkolwiek pretekstem.

Jak niebezpieczna to sytuacja, najlepiej pokazuje los Salwadorczyków, którzy przyjechali do USA po trzęsieniu ziemi w 2001 roku. Te osoby żyły w USA ponad 20 lat, ale gdy nagle Donald Trump uznał, że cofnie im ochronę tymczasową, wszystkim groziła deportacja. Ochrona tymczasowa to faktycznie ciągłe życie w zagrożeniu i na łasce rządu.

Są też osoby bez odpowiednich dokumentów. Powszechnym mitem jest to, że przedostają się przez południową granicę z Meksykiem, jakimś cudem pokonując pustynię Sonora. To bzdura. Oczywiście są tacy, którzy próbują się tamtędy przedostać, ale większość trafia do USA samolotem. Mają wizy, wjeżdżają legalnie, ale nie wyjeżdżają, gdy wiza im się kończy. Rząd USA doskonale o tym wie.

Pamiętasz, jak za Donalda Trumpa liczba przyznawanych statusów uchodźców spadła o 90 proc., a sam prezydent obiecywał ukrócić nielegalną imigrację przez południową granicę? W tym samym czasie wzrosła liczba wydawanych wiz H-2A, czyli czasowych wiz dla niewykwalifikowanych pracowników rolnych. Te wizy są powiązane z konkretnym miejscem pracy. Większość ludzi na H-2A trafia do USA przez agencje pośrednictwa pracy. Wiemy jednak, że znakomita większość tych pracowników prędzej czy później opuszcza agencję. Wraz z opuszczeniem agencji wiza traci ważność, ale te osoby nie opuszczają Stanów i pozostają na miejscu bez odpowiednich dokumentów. Administracja Trumpa doskonale wiedziała, że tak to się skończy.

Opisywać krzywdę, dopóki starczy sił. Rozmowa z Bartkiem Sabelą

Ale Trump mógł mówić, że spełnił obietnicę.

Problem w tym, że amerykańskie rolnictwo stoi tanią siłą roboczą. Bez osób zmuszonych do opuszczenia swoich domów przez przemoc, biedę lub – coraz częściej – klęski żywiołowe produkcja żywności w USA by się załamała. To ci migranci uprawiają warzywa i owoce, pracują przy uboju i przetwórstwie mięsa – oni wykonują te wszystkie prace, których Amerykanie nie wykonają.

Wybacz naiwne pytanie: nie wykonają, bo…?

To akurat ciekawe pytanie, bo praca w rzeźni i przy obróbce mięsa to relatywnie dobrze płatne zajęcie. Kiedy prowadziłam badania, a było to pod koniec 2021 i w 2022 roku, pensja na start w Kolorado wynosiła 15 dolarów za godzinę. Tyle płacił Target czy Walmart. Tyle zarabiał mój syn, pracując w piekarni. Ale przy obróbce mięsa początkowa płaca wynosiła aż 25 dolarów za godzinę a ci, którzy decydowali się na zostanie w rzeźni dłużej, mogli liczyć na 32 dolary.

To bardzo duża różnica, powinna zachęcić niewykwalifikowanych białych pracowników fizycznych.

Tylko jeśli patrzy się na same zarobki. Praca przy obróbce mięsa to zajęcie brudne, niebezpieczne i uznawane za upokarzające. To się zresztą tyczy całego sektora rolniczego. Na Florydzie stworzono pilotażowy program prac rolniczych skierowany właśnie do niewykwalifikowanych białych. Zatrudniono 50 osób. Po miesiącu – jednym miesiącu! – ostała się jedna osoba, i to pomimo nie najgorszych płac.

Jest jeszcze jeden powód, dla którego w rzeźniach i przy obróbce mięsa w zasadzie nie pracują biali. To epidemia uzależnień od opioidów, która dotyka białych biednych w sposób, w jaki nie dotyka imigrantów. Większość Rohingjów i Somalijczyków to muzułmanie, którzy zazwyczaj nie piją alkoholu ani nie biorą narkotyków. Biednych białych z kolei opioidy zniszczyły. Czemu – to temat na inną rozmowę, ale główni winni to firmy farmaceutyczne. Jeden z przedstawicieli branży powiedział mi kiedyś, że opioidy i noże rzeźnickie to kiepskie połączenie. Nie można się z nim nie zgodzić.

Farmaceutyczny gigant oskarżony o wywołanie fali śmiertelnych przedawkowań

Skoro Rohingjowie nie piją i nie biorą narkotyków, to czemu zdarza się tak wiele wypadków?

To natura tej branży. Ludzie w rzeźniach przemysłowych używają narzędzi, które służą do cięcia mięsa, a ludzkie ciała, jakkolwiek by patrzeć, to również mięso.

Główną odpowiedzialność ponosi jednak wysokie tempo pracy, narzucane przez prędkość, z jaką tusze przesuwają się z jednego stanowiska na kolejne. To tempo dramatycznie wzrosło w ostatnim czasie, zwłaszcza w czasie pandemii.

Czy przypadkiem producenci mięsa nie twierdzili, że z powodu epidemii produkcja mięsa spadła?

Twierdzili, ale było to kłamstwo. Ilość produkowanego mięsa zdecydowanie wzrosła w czasie pandemii, a zyski branży były rekordowo wysokie. Ustaliła to Congressional Research Service, a Izba Reprezentantów nawet stworzyła raport na ten temat. Ale to wszystko ujawniono już po tym, jak tempo pracy wzrosło. I ten wzrost tempa pracy jest odpowiedzialny za wypadki, bo im szybciej pracujesz, tym mniej uważasz i tym szybciej się męczysz. A nieuważni i zmęczeni ludzie popełniają błędy. W rzeźni przemysłowej nawet niewielki błąd może skutkować śmiertelnym wypadkiem.

Czy amerykańskie korporacje stoją ponad prawem?

Do tego dochodzi fakt, że praca w rzeźni przemysłowej to praca na taśmie. Tusze przemieszczają się na łańcuchu, który bez zatrzymania prowadzi je między stanowiskami. Każdy pracownik ma swoje stanowisko i wykonuje w zasadzie jeden i ten sam ruch. To monotonne zajęcie, a ciągłe powtarzanie tych samych ruchów może prowadzić do urazów stawów, nerwów czy mięśni.

Kolejna rzecz to że wyposażenie ochronne jest na tyle niewygodne i tak utrudnia pracę, że zdaniem pracowników tylko zwiększa prawdopodobieństwo urazu. Dobry przykład to rękawice ochronne, które zrobione są z kolczugi. W temperaturze bliskiej zeru te rękawice dodatkowo wyziębiają i tak już zgrabiałe, zesztywniałe dłonie. Dlatego część pracowników je zdejmowała…

…narażając się na urazy.

Raczej zwiększając szanse na to, że uraz, kiedy się przytrafi, będzie poważniejszy. Pamiętajmy, że ci pracownicy muszą wykonywać swoje obowiązki coraz szybciej. W takiej sytuacji wszystko, co utrudnia szybką pracę, staje się zawadą, której najlepiej się pozbyć. Tak też się stało z maskami ochronnymi, które pracownicy otrzymali w czasie pandemii. W niskiej temperaturze para wodna z oddechu skrapla się na masce, podczas obróbki tusz tryska krew, czasami też tryskają odchody, jeśli przez przypadek naruszy się jelita. To wszystko lądowało na masce i utrudniało oddychanie. Pracownicy te maski zwyczajnie zdejmowali. Przemysłowe rzeźnie i zakłady obróbki mięsa w czasie pandemii stały się głównymi ogniskami transmisji koronawirusa. Kiedy odkrywano jakieś ognisko, to było niemal pewne, że gdzieś w okolicy jest rzeźnia.

USA: Strajkują, bo wysłano ich na wojnę bez broni

Przez to, że pracownicy nie chcieli nosić masek?

Ze względu na naturę tej pracy. W rzeźni ludzie pracują bardzo blisko siebie. W czasie pandemii firmy w końcu zawiesiły foliowe kotary między stanowiskami, ale żeby wykonać zadanie, trzeba się wychylić niemal pod sam łańcuch, do którego przyczepione są tusze. Tam kurtyny już nie sięgały, więc to wszystko było raczej na pokaz.

Druga rzecz: rzeźnie to wielkie lodówki, a schładzanie dużej lodówki tak samo jak małej polega na cyrkulacji tego samego chłodnego powietrza. Więc jeśli ktoś wydychał wirusa, którego przyniósł nawet spoza rzeźni, to system chłodzenia rozprowadzał go po całym zakładzie. Zakład w Greeley zamknięto na 14 dni, bo 277 osób zachorowało, a osiem osób pracujących przy taśmie zmarło na koronawirusa.

To chyba słusznie, że fabrykę mięsa zamknięto.

Tak, ale to z punktu widzenia producenta kosztuje i to są straty idące w dziesiątki milionów dolarów. Bo nie dość, że fabryka nie zarabia, to cały czas trzeba choćby karmić bydło. Każda godzina przestoju to ogromne straty, bo to bardzo skonsolidowany biznes operujący na bardzo niewielkiej marży zysku. Zarobić można, jedynie produkując ogromne ilości mięsa wystarczająco szybko.

Witryna restauracji McDonald’s. Fot. Thomas Hawk/Flickr.com

Co zrobili producenci, gdy zamknięto fabryki?

Poszli do Trumpa i powiedzieli, że jeśli rzeźnie pozostaną zamknięte, to mięsa zabraknie. I faktycznie w pewnym momencie na półkach sklepowych zaczęło go brakować.

Mięso się skończyło?

Właśnie nie! Producenci mieli zapas, ale przestali dostarczać mięso do sklepów.

Nie zniknęło chyba na długo, inaczej byśmy o tym usłyszeli wszędzie. „W USA brakuje mięsa w sklepach” – taki nagłówek nie przeszedłby niezauważony.

Producenci przekonali Trumpa, żeby powołał się na Defense Production Act – ustawę o produkcji na cele obronności kraju.

To nie brzmi jak prawo regulujące standardy produkcji żywności.

Defense Production Act to ustawa z czasów drugiej wojny światowej. Daje rządowi federalnemu de facto kontrolę nad gałęziami przemysłu krytycznymi w sytuacji wojennej, od których zależy powodzenie wojny i bezpieczeństwo państwa. No i Trump powołał się na to prawo, nakazując fabrykom mięsa, by mimo pandemii pozostały otwarte, bo kraj bez stałej produkcji mięsa nie przetrwa.

Nie kupuję tego…

I całkiem słusznie. Później się okazało, że była to taktyka negocjacji ze związkami, które domagały się wprowadzenia środków ostrożności ograniczających transmisję koronawirusa. Jednym z tych środków było ograniczenie liczby osób pracujących jednocześnie w zakładzie, co zmusiłoby producentów do zwolnienia tempa pracy. A zwolnienie tempa pracy to mniejsze zyski, czyli z perspektywy właścicieli – straty. Po decyzji Trumpa mogli wrócić do stołu negocjacyjnego ze związkami i stwierdzić, że muszą utrzymać obecne tempo. Prawda jest taka, że je zwiększyli. Zyski branży w czasie koronawirusa były rekordowe. Według raportu Kongresu, o którym mówiłam, wzrosły o 300 proc., a dochód netto o 500 proc. To były 4 miliardy dolarów.

Hodowla zwierząt to tykająca bomba. Czas ją rozbroić [rozmowa]

Mówiąc wprost: producenci mięsa zbili kokosy na tym, że praca w ich fabrykach stała się jeszcze cięższa i trudniejsza?

Producenci mięsa zobaczyli szansę na rekordowe zyski i ją wykorzystali, choć wiedzieli, że zwiększenie tempa pracy oznacza zwiększenie liczby wypadków i urazów. Ale ich to nie obchodziło. Skoro masz okazję zarobić 4 miliardy dolarów więcej, to czymże jest te 275 tys. w karach?

Znowu pozwolę sobie na odrobinę naiwności: mówimy przecież o ludzkim życiu i zdrowiu.

Życie i zdrowie niektórych jest wyjątkowo tanie. Do czasu pandemii rozporządzano nim całkiem swobodnie. To się zmieniło.

Na lepsze?

Gdy Trump zaczął ograniczać imigrację, producenci mięsa zorientowali się, że nie mogą liczyć na nieograniczoną podaż taniej siły roboczej chętnej do pracy w każdych warunkach. Do tej pory tak właśnie było, a rotacja pracowników w rzeźniach przemysłowych wynosiła 85 proc.! Ukrócenie imigracji spowodowało, że producenci musieli zacząć się starać o utrzymanie pracowników.

Najłatwiejszym sposobem byłaby poprawa warunków pracy.

Poprawa warunków pracy to niższe tempo pracy, a niższe tempo pracy to niższe zyski. Tego jako producent mięsa nie chcesz. Znaleziono więc inny sposób: przywiązanie pracowników do fabryki i miejscowości, w których mieszkają, poprzez długi. JBS ma program o nazwie Hometown Strong. Polega on na tym, że fabryki przejmują od władz miejskich odpowiedzialność za dostarczanie usług publicznych. W mieście Cactus w Teksasie to mieszkalnictwo. JBS buduje tam całe przedmieście. W Worthington w Minnesocie też budują domy i dodatkowo pomagają w zdobyciu kredytu. Haczyk jest taki, że te kredyty można spłacić tylko pod warunkiem, że zarabia się względnie dobrze.

W teorii to nie brzmi tak źle.

Pamiętaj, że ci ludzie w zdecydowanej większości nie mówią po angielsku. Nawet jeśli mają umiejętności pozwalające im na pracę w innym, podobnie płatnym sektorze, to bariera językowa jest nie do przekroczenia. W chwili, gdy pracownicy decydują się na wzięcie kredytu, stają się uwiązani do zakładu. To znaczy na przykład, że nie mogą sobie pozwolić na krótki okres pracy w gorzej płatnych, ale mniej obciążających zawodach, po to, żeby wyleczyć urazy.

Osoby wynajmujące mieszkanie lub dom są dużo bardziej mobilne. Mogą sobie pozwolić na zmianę miejsca pracy lub zamieszkania. Ze spłacania kredytu nie można zrezygnować.

Reklama restauracji z hamburgerami. Fot. Thomas Hawk/Flickr.com

Przypomina mi to służebność kontraktową albo niewolę za długi – toutes proportions gardées.

Mechanizm jest podobny. Chodzi o wykorzystanie zadłużenia jako przymusu wykonywania pewnej pracy. W tym wypadku dzieje się to za przyzwoleniem, a niekiedy i zachętą władz lokalnych.

Kolejnym sposobem przywiązywania pracowników jest zastępowanie władz lokalnych w dostarczaniu usług publicznych czy różnych udogodnień. Mówimy tu o sponsorowaniu szkół, placów zabaw, klinik i przychodni, meczetów, kościołów – wszystkich tych rzeczy, które powodują, że miejsce staje się atrakcyjne.

Znowu – nie brzmi to bardzo źle.

Prawda? Gorzej, jak zdamy sobie sprawę, co to tak naprawdę oznacza. Gdy władze miejskie stają się zależne od producentów mięsa w kwestii dostarczania usług, takich jak edukacja, zupełnie tracą możliwość egzekwowania regulacji środowiskowych czy standardów zatrudnienia. W Greeley JBS oberwało za zatrudnianie do sprzątania po nocach dwunasto- i trzynastolatków. Sprawa wyszła na jaw tylko dlatego, że dzieci zasypiały w szkole.

Nikomu się nie chce pracować? Zatrudnij dzieci, prawica właśnie to ułatwiła

W Greeley JBS inwestował głównie w meczety, ale gdyby szkoła była zależna finansowo od JBS, byłaby bardzo silna pokusa, by nie informować urzędów federalnych o takich naruszeniach prawa. Innymi słowy, bliska współpraca między rzeźniami a władzami lokalnymi na dłuższą metę skutkuje tym, że władze tracą niezależność, a pracownicy cierpią, bo nie ma komu chronić ich praw. I tu wracamy do tematu, od którego zaczęliśmy rozmowę: ludzkiego cierpienia generowanego przez tę branżę, a w zasadzie jednej z jego wielu twarzy.

Na początku rozmowy powiedziałaś, że ludzie niechętnie się z tym konfrontują. Dlaczego?

Produkcja mięsa to przemoc, strach, krew i śmierć. Większość ludzi nie chce tego widzieć – udajemy, że mięso od samego początku jest tak ładnie pokrojone i zapakowane. Ale myślę, że ludzie chętniej przejmują się cierpieniem zwierząt, a dużo mniej chętnie konfrontują się z cierpieniem ludzi o innym kolorze skóry. Stworzyliśmy sobie stereotypy na temat tego, kim ci odmienni ludzie są. Latynosi? To szmuglerzy narkotyków i gwałciciele. Muzułmanie? Terroryści i religijni fundamentaliści. I jedni, i drudzy oczywiście są leniwi i chcą tylko żyć z socjalu, ale zarazem kradną białym pracę – tacy imigranci Schrödingera.

Konfrontacja z rzeczywistością produkcji mięsa wymagałaby więc skonfrontowania się z naszymi rasistowskimi stereotypami, z faktem, że czerpiemy korzyści z systemu, w którym osoby poszkodowane przez los stają się na dodatek ofiarami wyzysku, dzięki któremu mamy tanie mięso w sklepach. Musielibyśmy spojrzeć prawdzie w oczy: za każdym razem, kiedy na twoim talerzu ląduje hamburger, jesteś współwinny.

Zajrzeć w paszczę chrześcijan [o raporcie „Katolicy i boże zwierzęta”]

I nie, nie chodzi mi tu o prywatyzację odpowiedzialności. Sytuacja się nie zmieni, dopóki nie wprowadzimy odpowiednich regulacji prawnych. Natomiast to nie zmienia faktu, że każda osoba jedząca mięso ponosi odpowiedzialność za uczestnictwo w tym systemie i czerpie korzyści z cierpienia ludzi. To ogromne moralne brzemię. Często łatwiej jest patrzeć w inną stronę.

**
Elizabeth Dunn – amerykańska antropolożka, profesorka na uniwersytecie Indiana-Bloomington. Zajmuje się problemami socjologii pracy i zarządzania w przemyśle, a także problemem społeczno-ekonomicznych źródeł i konsekwencji chorób związanych z odżywianiem. W semestrze wiosennym 2023 była profesorką wizytującą w Ośrodku Studiów Amerykańskich. Nakładem Krytyki Politycznej ukazała się jej książka Prywatyzując Polskę. O bobofrutach, wielkim biznesie i restrukturyzacji pracy.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jan Smoleński
Jan Smoleński
Politolog, wykładowca w Ośrodku Studiów Amerykańskich UW
Politolog, pisze doktorat z nauk politycznych na nowojorskiej New School for Social Research. Wykładowca w Ośrodku Studiów Amerykańskich UW. Absolwent Instytutu Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego i Nauk Politycznych na Uniwersytecie Środkowoeuropejskim w Budapeszcie. Stypendysta Fulbrighta. Autor książki „Odczarowanie. Z artystami o narkotykach rozmawia Jan Smoleński”.
Zamknij