Świat

Hodowla zwierząt to tykająca bomba. Czas ją rozbroić [rozmowa]

Nie mam żadnego problemu z tym, że dotykam takich „dóbr narodowych” jak Robert Makłowicz czy Magda Gessler, którzy niestety promują śmierć i katastrofę klimatyczną na talerzu. Dziwię się, że inni tego nie robią – mówi nam europosłanka, która niedawno razem z zespołem i grupą ekspertów i ekspertek wydała książkę „Smród, krew i łzy. Włącz myślenie, bądź zmianą”, dra Sylwia Spurek.

Paulina Januszewska: To nie konsumenci są największymi hamulcowymi w odsyłaniu hodowli zwierząt na śmietnik historii, lecz politycy i polityczki. Ci ze szczebli narodowych i unijnych, konserwatywni i progresywni. „Od lewa do prawa można spotkać posłów i posłanki, którzy i które z różnych powodów pełnią funkcję strażników i strażniczek status quo, tworząc swoistą Meat Party” – pisze pani w swojej książce Smród, krew i łzy. Włącz myślenie, bądź zmianą, która – jak sądzę – adresowana jest w pierwszej kolejności właśnie do decydentów.

Włącz myślenie, bądź zmianą

Sylwia Spurek: Dokładnie. Razem z grupą ekspertów i ekspertek stworzyliśmy ją przede wszystkim dla polityków i polityczek. Pokazujemy w niej wynikające z badań fakty i dane dotyczące skutków działania sektora hodowlanego, skutków, które partie polityczne ignorują od lat. Dzieje się tak pomimo protestujących przeciwko zabijaniu zwierząt aktywistów i aktywistek, i ludzi nauki sygnalizujących zagrożenia związane z sektorem hodowlanym. To nie jest nic nowego, ponieważ z problemem obecnego systemu żywnościowego partie polityczne obchodzą się dokładnie tak, jak jeszcze do niedawna obchodziły się z problemem gospodarki opartej na węglu i innych paliwach kopalnych.

W sumie w Polsce nadal węgiel jest złotem albo przynajmniej koniecznością.

Zgoda, ale w Europejskim Zielonym Ładzie, w wypowiedziach mainstreamowych polityków i polityczek nie ma już śladu denializmu klimatycznego czy sprzeciwu wobec dekarbonizacji.

Z sektorem hodowlanym jest inaczej. Niektórzy myślą, że przestarzałe, nastawione na eksploatację zwierząt podejście dominuje wyłącznie wśród konserwatywnych i populistycznych rządów. Ale przecież unijna Wspólna Polityka Rolna w ramach powszechnie uważanej za otwartą i myślącą przyszłościowo Wspólnoty też zamiata konieczność transformacji systemu produkcji żywności pod dywan. Obecnej WPR broni nie tylko europejska prawica i liberałowie, ale też lewica. Dla polityków problem nie istnieje, a spożywanie mięsa czy mleka podnoszą do rangi tradycji, której podtrzymywanie jest ważniejsze niż zdrowie ludzi czy ochrona środowiska.

Do tej pory większość polityków śmiała się, gdy mówiłam, że sektor hodowlany, eksploatacja i zabijanie zwierząt równa się katastrofie na talerzu. Ciekawe, czy będzie im wciąż tak wesoło, gdy zapoznają się z naszą książką albo wtedy, gdy kolejna wywołana przez gospodarkę opartą na eksploatacji i zabijaniu zwierząt pandemia zapuka do naszych drzwi i ponownie wszyscy będziemy ponosić jej skutki społeczne, polityczne i gospodarcze.

Pisze pani, że nie ma większego wyzwania politycznego niż uporanie się z patologiami rolnictwa przemysłowego. Obawiam się jednak, że większość decydentów nie tylko nie odda się lekturze i niechętnie sięgnie po sam temat sektora hodowlanego, ale też łatwością wskaże ważniejsze niż prawa zwierząt i wszystko, co z nimi związane, sprawy do rozwiązania. W końcu mamy wojnę za wschodnią granicą, kryzys energetyczny i galopującą inflację. Konsumentom też chyba nie w głowie weganizm, gdy ceny rosną. Czy potencjalna dyskusja o odejściu od mięsa nie znajdzie się raczej w odwrocie?

Wszystkie kryzysy, z którymi obecnie mamy do czynienia, mogą stanowić – i to obserwuję również w Brukseli – doskonałą wymówkę do unikania reformy Wspólnej Polityki Rolnej, ale mogą też być trampoliną do zmian. To, w jaki sposób działają dziś rolnictwo i sektor hodowlany, stanowi przecież główną przyczynę problemów, z którymi się zmagamy, w tym problemu bezpieczeństwa żywnościowego. Wspomniała pani o Ukrainie, którą często nazywa się spichlerzem Europy. Jak doprowadziliśmy do tego, że ten spichlerz ostrzeliwują obecnie Rosjanie i tworzą ryzyka na skalę całego świata? Co z budowanym przez całe lata systemem bezpieczeństwa żywności? Dlaczego nie mamy tych spichlerzy więcej, regionalnie i lokalnie? Może już czas na debatę o zmianie? Prawdziwego bezpieczeństwa żywności, w każdym wymiarze, możemy szukać w tylko rolnictwie lokalnym, zrównoważonym i etycznym.

Ginące ryby i przemoc wędkarstwa

To jest cel, nad którym powinny się głowić dzisiaj elity polityczne, zamiast zajmować się utrzymywaniem status quo, czyli de facto wspieraniem interesów branży hodowlanej. Ludzie zrobili z planety jedną wielką stołówkę, jedną wielką halę produkcyjną, w której większości ssaków nie stanowią ludzie ani nawet dzikie zwierzęta, lecz, o czym często partie polityczne krytykujące moje działania nie chcą wiedzieć, te tzw. hodowlane. I oczywiście, że politycy i polityczki powiedzą, że przesadzamy albo że na jakieś działania – choć nie na zakaz hodowli, bo to dla nich zbyt radykalne – „przyjdzie czas, ale jeszcze nie teraz, musimy zaczekać”. Powołam się na historię – Polki, które 100 lat temu domagały się praw wyborczych dla kobiet, słyszały dokładnie to samo.

Że teraz wyemancypować musi się ojczyzna, a nie kobiety?

Tak, wówczas Polki wzięły sprawy, a właściwie parasolki w swoje ręce i wywalczyły sobie coś, co chwilę wcześniej było nie do pomyślenia. Polityka, żeby była skuteczna, musi przestać skupiać się wyłącznie na wyborach, i to jeszcze na najbliższych. Czas zacząć realizację działań obejmujących zasięgiem i wpływem co najmniej kilka kolejnych kadencji. Do tego potrzebna jest świadomość, którą – jak sądzę – wielu polityków nawet ma, ale z różnych przyczyn, w tym krótkowzrocznego patrzenia właśnie, nie chce przyznać, że reforma systemu żywnościowego jest jedną z podstawowych spraw politycznych do załatwienia w najbliższym czasie.

Nie chcą też stracić poparcia.

Problem w tym, że sektor hodowlany to tykająca bomba. Przecież każdy z prawie 38 milionów Polaków i Polek jest albo za chwilę stanie się ofiarą ferm. Chodzi o skutki funkcjonowania tego sektora i jego przełożenie na katastrofę klimatyczną, zanieczyszczenie środowiska naturalnego, utratę bioróżnorodności i wymieranie gatunków, ubóstwo żywnościowe czy choroby związane z produkcją i jedzeniem mięsa. Nie ma w tej chwili poważniejszego problemu. Jeżeli ktoś twierdzi inaczej, to znaczy, że nie zna faktów albo je cynicznie ignoruje.

Albo powołując się na tradycję i rzekome przywiązanie mieszkańców obszarów wiejskich do hodowli zwierząt, powtarza, by nie dotykać tego tematu.

Mam stały kontakt z osobami, które już mieszkają w sąsiedztwie ferm lub właśnie protestują przeciwko ich budowie, przy czym to sąsiedztwo oznacza nawet miejsca oddalone o wiele kilometrów, a nie fermę za płotem. Ci ludzie nie mogą otworzyć okna, nie mogą wyjść z dzieckiem na spacer. Ale to nie tylko trudny do wytrzymania smród. Zanieczyszczona może być woda i gleba. To także pyły zawieszone, niewyczuwalne, bezwonne, ale szkodliwe.

A przecież nie możemy wymagać od tych ludzi, żeby się po prostu przeprowadzili, zwłaszcza że wartość ich nieruchomości w warunkach stworzonych przez sektor hodowlany może znacząco spadać. To także osoby starsze, które spędzają w takich warunkach ostatnie lata swojego życia, oraz ludzie, którzy chcą na swojej wsi prowadzić gospodarstwa agroturystyczne, ekologiczną uprawę warzyw i owoców. I nie mogą. Ich prawa człowieka, ich konstytucyjne wolności, prawo do zdrowia, życia prywatnego i rodzinnego, swoboda działalności gospodarczej, są łamane.

O tym w mainstreamie się nie mówi. Tymczasem do mojego biura ciągle napływają rozpaczliwe prośby od osób, które pytają, co mogą zrobić, żeby fermy zamknąć albo zatrzymać ich budowę.

I nic nie można z tym zrobić?

Bardzo ważne jest to, by sytuacją tych ludzi interesowały się lokalne i krajowe media. Gdy nagłaśniają sprawę planów budowy czy rozbudowy ferm, władze lokalne przynajmniej czują, że ktoś w postępowaniu administracyjnym patrzy im na ręce.

Brakuje jednak kompleksowych przepisów, które chroniłyby mieszkańców wsi przed powstawaniem i funkcjonowaniem takich „inwestycji”. Ludzie często dowiadują się o nich w ostatniej chwili, nie mają prawnych możliwości działania w procedurze administracyjnej lub te możliwości są ograniczone. W dodatku nikt nie reprezentuje politycznie interesów lokalnych społeczności. PSL nie jest przecież partią mieszkańców wsi, nawet nie rolników, lecz raczej sektora hodowlanego.

Singer: Nieludzkie badania. Jak uniknąć zbędnego cierpienia?

W proponowanej przez panią piątce dla zwierząt znajduje się wprowadzenie całkowitego zakazu hodowli zwierząt. W książce podkreśla pani, że trzeba wygaszać również niewielkie gospodarstwa, w których zabija się zwierzęta. Etycznie się z tym zgadzam, ale chyba problemem jest rolnictwo przemysłowe, a nie pojedynczy rolnicy, którzy mają jedną krowę? Pytam, bo jakiś czas temu rozmawiałam z aktywistką Klimatu dla Rolnictwa, weganką, która mówiła mi, że chce otworzyć rzeźnię na wsi po to, by właściciele małych gospodarstw mieli pracę. Co by im pani powiedziała? Jak bronić argumentu, nie uderzając w najmniej uprzywilejowane osoby?

Jako weganka abolicjonistka uważam, że nie mamy prawa eksploatować zwierząt ani ich zabijać. W idealnej rzeczywistości chciałabym więc, żeby oczywiste dla ludzi stało się przekonanie, że zwierzęta nie istnieją po to, by nam służyć, że nie są surowcami, produktami, żywnością. Musimy zrobić wszystko, żeby na nowo zaprojektować ten system – nie tylko w obszarze żywienia, ale także testowania leków, chemii, kosmetyków, w systemie edukacji, w ramach produkcji ubrań (zwłaszcza ze skóry i jedwabiu), rozrywki (cyrki, delfinaria, polowania, w tym wędkarstwo). Wszystkie te formy wykorzystywania zwierząt muszą odejść do historii. Jeżeli jednak spojrzymy na strukturę sektora hodowlanego, to tak naprawdę nie ma czegoś takiego jak małe gospodarstwa, które mogłyby stanowić alternatywę.

Jak to?

Przecież cały ten system jest oparty na wielkopowierzchniowych fermach. Te naprawdę małe istnieją, ale stanowią promil całości. Bezprzedmiotowe jest zatem dyskutowanie o nich w ramach rozważań systemowych. Zresztą to właśnie te miejsca, w których ktoś hodował kilka kur czy świń, przez lata ewoluowały do tych przemysłowych. A biorąc pod uwagę olbrzymi apetyt na mięso, jajka i nabiał, nie możemy oszukiwać się, że stworzymy system oparty na małych hodowcach zdolny wykarmić ludzi takimi produktami.

Jednocześnie jedzenie z roślin jest w stanie dostarczyć nam praktycznie wszystkiego, czego potrzebujemy. Po co zatem eksploatować i zabijać zwierzęta, skoro cały system możemy oprzeć na roślinach i zreformować go w taki sposób, by nasze wykorzystanie planety Ziemia i jej zasobów, gruntów rolnych, wody, energii, było dużo bardziej zrównoważone? Poza tym naprawdę powinniśmy sobie odpowiedzieć na pytanie, czy zabijanie jest sprawiedliwe, czy teraz, kiedy wiemy, że mówimy o czujących i myślących istotach, możemy projektować nowy system, oparty znowu na zabijaniu? No i co dzieje się ze zwierzętami w tych małych gospodarstwach?

Co dokładnie ma pani na myśli? Bo chyba nie przemoc. Moja rozmówczyni z Klimatu dla Rolnictwa przekonuje, że mitem jest rolnik smagający batem konie i krowy, że to ludzie, którzy kochają zwierzęta.

To dlaczego je eksploatują i zabijają? I czy można humanitarnie zabić kogoś, kto chce żyć? Czy można eksploatować i zabić kogoś, kogo szanujemy? Albo szacunek i troska, albo śmierć.

Zadawajmy też pytania – co dzieje się ze zwierzętami, jeśli zachorują, jeśli przestają spełniać wyznaczoną im przez ludzi funkcję – „dawać” mleko czy jaja? Ktoś je leczy czy trafiają do rzeźni? Musimy mówić też o tym, co sektor stara się ukrywać przed naszymi oczami, np. o tym, co dzieje się w wylęgarniach. Tzw. nioski – kurczaki rodzaju żeńskiego są oddzielane zaraz po wykluciu się od tych płci męskiej. Pierwsze trafiają do rolników, żeby „dawać” jajka, a kurczaki rodzaju męskiego są mielone żywcem. 37 mln kurcząt rocznie, czyli prawie tyle, ile jest Polek i Polaków. Zresztą ludzie od zawsze tłumaczyli sobie zjawiska takie jak np. niewolnictwo, by je racjonalizować. Tak samo było z węglem. Dziś już nikt oprócz totalnych populistów nie mówi: używajmy go trochę mniej i będzie w porządku. Dyskutujemy o całkowitej dekarbonizacji, bo spalanie węgla szkodzi.

Krew, smród i łzy [Prawo Spurek]

Tyle tylko, że bardzo nie lubimy restrykcji, a nawet gdy są słuszne, boimy się o nich mówić, by nie zabrzmieć zbyt radykalnie. Ten przymiotnik zresztą często pojawia się obok pani nazwiska, nie tylko w prawicowej prasie. Część osób ze społeczności prozwierzęcych mówi na przykład, że Sylwia Spurek szkodzi ruchowi, że zamiast włączającej narracji, stosuje odstraszającą potencjalnych sojuszników strategię zakazywania wszystkiego. Co pani na to?

To przede wszystkim sektor hodowli przemysłowej wykorzystuje tę narrację, by bronić stworzonej przez siebie i od lat wszędzie sprzedawanej ideologii eksploatacji zwierząt. Wykorzystuje to, że ludzie uwierzyli w jego bajki, ale też wie, że jego koniec nadchodzi, i robi wszystko, by go odsunąć w czasie. Wykorzystuje zakazofobię, a ludzie to kupują, choć na co dzień akceptują zakazy i ograniczenia dotyczące praktycznie wszystkich obszarów życia. Zdaję sobie sprawę, że nie wszystkich do likwidacji hodowli przekonują argumenty dotyczące praw zwierząt, ale i tak uważam, że przyszłość jest wegańska.

Naprawdę pani w to wierzy?

Raczej wiem, bo po prostu nie będziemy w stanie dłużej wyżywić rosnącej populacji inaczej niż roślinami, niż odzyskując wszystkie zasoby obecnie wykorzystywane przez sektor hodowlany. Znak zapytania nad dalszym funkcjonowaniem sektora hodowlanego stawia również zjawisko antybiotykooporności. Za chwilę nie będziemy mieli czym leczyć ludzi, bo antybiotyki przeznaczone dla ludzi stosujemy masowo i regularnie u tzw. zwierząt hodowlanych. Kolejna sprawa to zoonozy. Ostatnia pandemia pokazała wyraźnie, jak bardzo nasze życie może się zmienić, jeżeli nie zaczniemy zapobiegać chorobom odzwierzęcym.

Ochrona praw i wolności człowieka czasami wymaga zakazów i ograniczeń. Jeśli chodzi zaś o mięso i inne produkty odzwierzęce, to powiem tak: tworzę masę krytyczną, która sprawi, że będziemy w końcu mogli merytorycznie rozmawiać o problemie sektora hodowlanego. Nie walczę dzisiaj o większość, ale o kilka procent, które już zaczyna rozumieć, czym grozi dalsze brnięcie w mięsoholizm, i które będzie wywierać presję na decydentów, mam nadzieję już w trakcie najbliższych wyborów. Większość partii nie chce ryzykować, stawia na utrzymanie status quo. To dla mnie politycy i polityczki przeszłości. Ja chcę być polityczką z przyszłości i tworzyć politykę przyszłości.

Ale na przykład wprowadzanie podatku od mięsa to może jednak nie najlepszy pomysł, bo uderzy w najbiedniejszych, a niekoniecznie rozwiąże problemy systemowe? Taki zarzut stawiają pani również obrońcy praw zwierząt i weganie.

Moim marzeniem i celem jest to, żeby każda osoba bez względu na zawartość portfela, bez względu na to, gdzie mieszka, mogła sobie pozwolić na zdrowe i etyczne jedzenie. Teraz najgorzej sytuowani, z mniejszych miast, mniej wykształceni, są skazani przez system na szkodliwą, ale tanią żywność. Tanią dlatego, że do niej dopłacamy z naszych podatków. Czy wrażliwi lewicowi politycy o tym mówią, jakoś się tym zajmują? Podatek od mięsa lub analogiczny mechanizm fiskalny, który proponuję, to jedynie część zmian systemowych. Musi zostać wprowadzony jednocześnie z innymi, kompleksowymi rozwiązaniami. Trzeba cenę tego, co szkodzi, urealnić, bo obecnie ceny mięsa, mleka, jaj nie uwzględniają kosztów rzeczywistych. Ile dopłacamy do tego systemu? Jakie są koszty środowiskowe i klimatyczne? Jakie są koszty związane z opieką zdrowotną?

W efekcie wiele osób odżywia się niezdrowo, choruje na tzw. choroby cywilizacyjne, dietozależne, otyłość, choroby krążenia czy nowotwory. Picie mleka powoduje przecież zwiększone ryzyko rozwoju raka piersi i wystąpienia raka prostaty. Obecny system prowadzi do wykluczenia, pogłębienia nierówności i wydatków finansowych. To nie Spurek tworzy ubóstwo żywieniowe, ale partie, które nic z tym systemem nie robią.

Alicja Rokicka, Wegan Nerd: Pokazuję, że kuchnia wegańska jest prosta, smaczna, kolorowa

Dlatego musimy urealnić cenę tego, co szkodzi, a jednocześnie poprzez instrumenty państwa spowodować, by zdrowa, zrównoważona żywność była tania, pozyskiwana lokalnie, sezonowo i łatwo dostępna w każdym sklepie, a nie tylko w internecie czy w dużych miastach. W ten sposób damy ludziom prawdziwy wybór, możliwość podejmowania decyzji żywieniowych i sposoby zmiany swoich nawyków. I tutaj też potrzebne jest wiele działań.

Jakich konkretnie?

Walka musi być prowadzona na wielu frontach. Nie tylko politycznie. Na rządzących i korporacje muszą naciskać aktywiści i aktywistki, potrzebne są blogerki i blogerzy kulinarni pokazujący ludziom, jak smaczne i tanie może być wegańskie jedzenie, kluczowe są organizacje obnażające white lies, greenwashing i inne bajki lobby mięsnego czy mleczarskiego, organizacje przepychające zmiany w Sejmie czy Parlamencie Europejskim, osoby działające w sądzie czy na ulicy.

Przede wszystkim potrzebujemy jednak polityków i polityczek, którzy wreszcie zaczną reprezentować ludzi i zwierzęta pozaludzkie, a nie sektor hodowlany. Takich, którzy nie wspierają go nawet pośrednio, lecz tworzą mechanizmy i regulacje pozwalające przynajmniej zdrowo konkurować branży roślinnej z sektorem hodowlanym, a potem go wyprzeć. Na razie te proporcje są zaburzone nie tylko na poziomie ekonomiczno-gospodarczo-legislacyjnym, ale także w obszarze edukacji czy reklamy.

Czyli – tak jak w holenderskim Harlemie – należy zakazać plakatów z mięsem w przestrzeni publicznej?

Koniecznie. Do tego skończmy z quasi-propagandą w szkole. Jeżeli mówimy o tym, że praktycznie w każdej placówce obowiązuje tzw. program „szklanka mleka”, który obejmuje wyłącznie mleko krowie, to dziecko nie ma wyboru. Mamy wykluczanie i jedyną słuszną ideologię. Dzieciaki, które nie chcą pić mleka krowiego, są uczulone na laktozę albo ze względów światopoglądowych nie chcą uczestniczyć w procederze eksploatacji zwierząt, nie mogą dostać mleka roślinnego, np. owsianego. Skoro domagamy się świeckiej szkoły, to walczmy też o taką, która jest wolna od ideologii afirmującej zabijanie zwierząt. Przy czym od razu zaznaczę, że nie obwiniam o szerzenie ideologii eksploatacji zwierząt nauczycieli i nauczycielek, tylko partie polityczne i rządzących tworzących systemowe narzędzia, takie jak podstawy programowe i podręczniki oraz konkretne faworyzujące tę branżę polityki publiczne. Właśnie to chcę zmieniać, a nie obwiniać ludzi, którzy, jeśli nie są uprzywilejowani, nie mają żadnego wyboru co do tego, jak wygląda ich talerz i wszystko, co z nim związane.

Jak by pani zatem określiła granice i znalazła złoty środek pomiędzy krytyką twierdzenia „mój talerz, moja sprawa” a prywatyzacją winy za spożywanie mięsa? Czy on może się realizować w pokazywaniu drogi pomiędzy zagrodą a stołem, biorąc pod uwagę fakt, że sektor hodowlany skutecznie odciął nas od empatii wobec zwierząt poprzez ukrywanie tego, jak wygląda proces produkcji mięsa?

Talerz jest sprawą polityczną i myślę, że pokazywanie faktów i świadectw wszystkich ofiar sektora hodowlanego pozwala ludziom włączyć myślenie i otworzyć oczy. Jesteśmy wychowani, a właściwie rodzimy się w kulturze uznającej za normę wykorzystywanie i zabijanie zwierząt. Nie zastanawiamy się w ogóle, skąd bierze się nasze jedzenie. Ludzie jedzą mięso, piją mleko, jedzą jajka i nie zdają sobie sprawy ze skali i rodzajów wykorzystywania zwierząt oraz z tego, że dla ich kawy z mlekiem i kanapki z serem zwierzęta skończą w rzeźni.

Sadura: Stosunek do mięsa to pole walki

Talerz jest kwestią polityczną i publiczną także dlatego, że lądujące na nim mięso, nabiał, jajka finansowane są ze środków publicznych, że generują publiczne wydatki na leczenie chorób powodowanych spożywaniem produktów zwierzęcych i publiczne wydatki związane z ograniczaniem skutków katastrofy klimatycznej: burz, powodzi i innych ekstremalnych zjawisk pogodowych. Nic, co dotyczy dobra wspólnego, jakim jest środowisko naturalne, nic, co dotyczy zdrowia publicznego i jakości życia ludzi, nie może być uznawane za sprawę prywatną. Ale właściwie, gdy pani zadała mi to pytanie, w pierwszej kolejności pomyślałam o czymś innym.

To znaczy?

Moja droga do weganizmu miała początek w walce o prawa kobiet. A to feministki powiedziały przecież „prywatne jest polityczne”. Dlatego osoby uważające się za feministki powinny zrozumieć, że współcześnie powyższe hasło odnosi się do wszystkich innych obszarów, gdzie dochodzi do niesprawiedliwości i przemocy. Czas przestać myśleć, że to, co jedzą, jest wyłącznie ich prywatnym wyborem. Mówię to zwłaszcza do uprzywilejowanych kobiet, które żyją w dużych miastach, są profesorkami na uczelniach, prezeskami firm, dobrze zarabiają i dysponują szerokim dostępem do informacji. Chciałabym im powiedzieć, że sama byłam w tym miejscu. Zostałam weganką bardzo późno i bardzo się tego wstydzę. Pytam więc: dlaczego empatia oraz sprzeciw wobec niesprawiedliwości, jaką jest seksizm i przemoc, mają być wybiórcze i nie działać międzygatunkowo?

Niemęski weganizm, seksowny mięsoholizm?

Słowem: nie ma feminizmu bez weganizmu. Musimy jednak pamiętać, że spożywanie mięsa jest ugenderowione, kobiety jedzą go mniej. Zaś sektor hodowlany przekonuje (bardzo skutecznie), że „prawdziwy facet nie może być weganinem”. Z tym naprawdę trudno się walczy. Mężczyźni wolą chorować i umierać niż przejść na dietę roślinną. Widzi pani jakieś szanse na zmianę tej narracji?

Znów odniosę się do niesprawiedliwości wobec innych grup. Nadal wielu mężczyzn ma problem z działaniami na rzecz praw kobiet, osób LGBT+, na rzecz praw człowieka niezwiązanych z wąsko rozumianą praworządnością czy prawami obywatelskimi. Te kwestie wciąż są stereotypowo postrzegane jako mniej ważne, gorsze, mniej męskie.

Panuje też przekonanie, że prawami kobiet powinny zajmować się kobiety, prawami osób LGBT+ – geje i lesbijki, prawami osób z niepełnosprawnościami – ich opiekunowie i opiekunki. Zdaję sobie sprawę, że mięso jest postrzegane jako atrybut męskości. Na szczęście w sieci działa wiele osób, które ten stereotyp obalają i robią to w stylu typowo uznawanym za męski.

Na przykład kto?

Wśród blogerów kulinarnych np. Paweł Ochman, promujący kuchnię wegańską, w tym polską roślinną kuchnię regionalną. Jest wielu mężczyzn uprawiających zawodowo sport, którzy pokazują, że można być na diecie roślinnej, nie dokładać ręki do zabijania zwierząt i mieć siłę pozwalającą wygrywać. Ogromną rolę odgrywa tu także film The Gamechangers, który świetnie obala mity o tym, co niby daje, a jak w rzeczywistości szkodzi – w szczególności mężczyznom – picie mleka czy jedzenie mięsa. Oczywiście fakt, że stereotyp męskiego mięsożercy mimo wszystko wciąż świetnie sobie radzi, jest zasługą lobby mięsnego. Zresztą sektor hodowlany musi to robić, bo przecież zyski płynące z zabijania zwierząt są gigantyczne.

Jedno wiem na pewno. Potrzebujemy zaangażowanych mężczyzn, którzy będą pokazywać, co jest naprawdę męskie. Nie wiem, czy pani pamięta, ale z moim obecnym mężem, wcześniej konkubentem, Marcinem Anaszewiczem, dwa lata temu wzięliśmy udział w kampanii społecznej przeciwko przemocy wobec kobiet. Chcieliśmy pokazać, że mężczyźni też mogą, a wręcz powinni włączyć się w działania antyprzemocowe, bo to leży w naszym wspólnym interesie.

Makłowicz: Polacy jedzą tak dużo mięsa, bo pragną zaspokoić tęsknoty swoich chłopskich przodków

A może w takim razie powinniśmy jednak naciskać w kwestii praw zwierząt nie tylko na swojego męża czy brata, nie tylko na polityków, ale także innych uprzywilejowanych, wpływowych i rozpoznawalnych mężczyzn? Czy dlatego w wywiadzie dla „Wyborczej” wypomniała pani Robertowi Makłowiczowi, traktowanemu w Polsce jak dobro narodowe, że promuje śmierć na talerzu?

Bardzo żałuję, że takie osoby jak Robert Makłowicz czy Magda Gessler nie wykorzystują swojej pozycji z pożytkiem dla klimatu i praw zwierząt, lecz promują to, co szkodzi. Tak naprawdę w ten sposób stoją po stronie i stają się częścią szeroko rozumianego sektora hodowlanego. I kropka. Najsmutniejsze jest to, że nie są wyjątkiem. Od dawna nie oglądam już programów kulinarnych w mainstreamowych telewizjach, bo tam nie ma minuty bez promocji ideologii eksploatacji zwierząt i jedzenia, które szkodzi ludziom, zabija zwierzęta i planetę. Pewnie nawet nikt im za to specjalnie nie płaci…

…ale?

Tym bardziej dziwi mnie, dlaczego promują złe nawyki żywieniowe, zamiast wykorzystać swoje zasoby do tego, żeby pokazywać alternatywy. Umiejętności gotowania ograniczone do usmażenia mięsa to żadne umiejętności. Poza tym planeta płonie, ludzie chorują i umierają, mieszkańcy wsi przechodzą przez fermowe piekło, zwierzęta umierają w miliardach na całym świecie tylko po to, by ktoś na wizji mógł podelektować się tzw. stekiem i mówić, że to jest ok? Nie, to nie jest ok.

Myślę więc, że Robert Makłowicz i wiele innych, uprzywilejowanych osób mogliby odegrać większą rolę w budowaniu świadomości na temat tego, co, a właściwie kogo jemy i o szkodliwości sektora hodowlanego. Musimy głośno mówić o tym, co robią telewizje, gazety lifestyle’owe, które bezpośrednio lub pośrednio wspierają sektor hodowlany i wpływają na nasze koszty zdrowotne i środowiskowe. Nie mam więc żadnego problemu z tym, że dotykam takich „dóbr narodowych” jak Robert Makłowicz czy Magda Gessler. Dziwię się, że inni tego nie robią, ale to wymaga wyjścia z politycznej strefy komfortu.

A co będzie robił nowy ruch społeczny, który pani tworzy? Czym właściwie jest Zielona Europa? Przyszłą partią?

Chcemy zrobić wszystko, aby sprawa sektora hodowlanego, bezpieczeństwa żywności, ubóstwa żywnościowego, były obecne w nadchodzących wyborach do Sejmu, Senatu, Parlamentu Europejskiego, ale i do samorządów. Jeżeli zgodzimy się, że nie ma spraw ważniejszych niż klimat, bioróżnorodność czy zdrowie publiczne, to musimy o tym debatować, właśnie w okresach kampanii wyborczych. Oczywiście dla nas działanie tego sektora ma jeszcze wymiar praw zwierząt i też chcemy, aby stały się one częścią kampanii politycznych. Dlatego tworzymy ruch społeczny, nie partię polityczną. Bo partie polityczne to przeszłość. To, gdzie dzisiaj jesteśmy – katastrofa klimatyczna, wojna w Ukrainie, słabnące instytucje demokratyczne i rosnący w siłę populizm, to tylko próbki tego, jak działają demokracje zdominowane przez systemy partyjne.

Czy świat bez mięsa jest możliwy?

czytaj także

Mówiąc o Zielonej Europie, mówię o próbie uspołecznienia polityki, mobilizacji na rzecz obrony zielonej, sprawiedliwej i etycznej transformacji. Liczymy się, rozmawiamy, dyskutujemy o celach. Jeżeli uda nam się zebrać wystarczająco dużą grupę osób, to spróbujemy zawalczyć o naszą reprezentację już w najbliższych wyborach.

Nie chcę tworzyć partii, bo nie chcę, aby fundamentem naszego działania była rywalizacja, ale zaufanie i wspólne wartości. To nie jest projekt dla tych, którzy mają tylko parcie na wygrywanie wyborów, bezproduktywne siedzenie w sejmie i senacie, ale dla ludzi, których interesuje zmiana. Nie dla siebie, ale dla innych.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Januszewska
Paulina Januszewska
Dziennikarka KP
Dziennikarka KP, absolwentka rusycystyki i dokumentalistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka konkursu Dziennikarze dla klimatu, w którym otrzymała nagrodę specjalną w kategorii „Miasto innowacji” za artykuł „A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys”. Nominowana za reportaż „Już żadnej z nas nie zawstydzicie!” w konkursie im. Zygmunta Moszkowicza „Człowiek z pasją” skierowanym do młodych, utalentowanych dziennikarzy. Pisze o kulturze, prawach kobiet i ekologii.
Zamknij