O tym, jak miliarderzy się zorganizowali, a reszta z nas to przespała – i kto wyszedł na swoje

W ostatnim półwieczu miliarderzy stali się bogatsi od faraonów, od cezarów, od każdego króla w historii Europy, Afryki czy Azji. Skutecznie się o to wystarali.
Thom Hartmann
Rys. Jared Rodriguez/Truthout/flickr.com

Dlaczego najbogatsi ludzie Zachodu od dziesięcioleci tworzą i finansują reakcyjne ruchy społeczne o skrajnie konserwatywnym, rasistowskim, a czasem wręcz faszystowskim charakterze? Dlaczego za wielkie pieniądze propagują dezinformację, od klimatycznej ściemy po płaskoziemstwo i fanatyzm religijny? Oto jedna z możliwych odpowiedzi.

Od redakcji: Mniej więcej pół wieku temu amerykańscy magnaci dostrzegli, że władza wymyka im się z rąk, bo zwykli ludzie zaczęli się głośno domagać swoich praw i udziału w rządzeniu krajem. Silne związki zawodowe, kolejne fale feminizmu, masowy ruch na rzecz praw obywatelskich, demonstracje antywojenne i wielkie protesty na uniwersytetach, a wreszcie narastający w społeczeństwie bunt przeciwko dewastowaniu środowiska naturalnego – bogaci uznali to wszystko za kryzys (czytaj: nadmiar) demokracji. Wtedy zaczęli działać. W tekście Thoma Hartmanna przeczytacie o tym, co było dalej.

* * *

Gdzie szukać korzeni faszyzujących ruchów w stylu MAGA na współczesnej amerykańskiej prawicy? Wiele osób doszukuje się ich w orzeczeniu Sądu Najwyższego z 1954 roku w sprawie znanej jako Brown przeciwko Komisji Edukacji: moment, w którym sąd uznał segregację rasową za niezgodną z konstytucją, dodał zarazem wiatru w żagle skrajnie rasistowskim ugrupowaniom w stylu Towarzystwa Johna Bircha. Istnieje jednak inna ciekawa teoria dotycząca genezy dzisiejszego elektoratu Partii Republikańskiej, związana z powstaniem amerykańskiej Agencji Ochrony Środowiska (EPA).

W latach bezpośrednio poprzedzających założenie EPA w 1970 roku zanieczyszczenie środowiska w Stanach było tak duże, że nie dało się już dłużej przymykać na nie oczu. Temat coraz szybciej nabierał wagi politycznej.

W 1962 roku Rachel Carson opublikowała książkę Silent Spring o tym, jak z powodu powszechnego stosowania pestycydu DDT na całym świecie giną ptaki. Książka wstrząsnęła Amerykanami i zapoczątkowała pierwszy prawdziwy ruch ekologiczny w USA. Rok później z powodu smogu zmarło 400 nowojorczyków, a wskutek zanieczyszczeń obumarła większa część jeziora Erie.

Między faszyzmem a załamaniem klimatu

czytaj także

W 1969 roku iskra z przejeżdżającego pociągu wznieciła pożar na rzece Cuyahoga. W tym samym roku gigantyczny wyciek u wybrzeży Kalifornii pokrył ropą ponad 100 tys. ha plaży i linii brzegowej, zabijając tysiące ptaków i innych dzikich zwierząt.

Według doniesień naukowców w 1969 roku stężenie spalin samochodowych było tak duże, że wywoływało wady okołoporodowe i nowotwory. Jak czytamy w jednym z numerów magazynu „TIME” z tamtego okresu, w dużych amerykańskich miastach, takich jak St. Louis, powietrze cuchnęło, jakby „płonęła stara apteka”.

Richard Nixon, szczwany polityk, który zawsze umiejętnie wyczuwał panujące w Ameryce nastroje, zakrzątnął się wokół tematu i w 1969 roku założył Environmental Quality Council – radę ds. jakości środowiska. Krok ten został przyjęty dobrze, jednak niespecjalnie przyczynił się do rozwiązania problemu. Dlatego Nixon zrobił coś, co do dziś pozostaje bodaj jedynym dobrym uczynkiem jego prezydentury dla Ameryki: w 1970 roku przyczynił się do powstania agencji EPA.

Zamożni oligarchowie amerykańskiego przemysłu, zwłaszcza z branży petrochemicznej, od początku nie darzyli EPA szczególną sympatią.

Przepisy o ochronie środowiska umniejszały ich zyski. Aż do tej pory tłuste koty przez pokolenia truły powietrze i wodę, nie wzbudzając żadnej reakcji ze strony władz. A teraz nagle paliwowi możnowładcy poczuli, że są pod ostrzałem. Oburzało ich to niemal równie głęboko jak 74-procentowy podatek dochodowy nałożony na wszystko, co zarobili powyżej swoich pierwszych trzech milionów dolarów (w przeliczeniu na dzisiejszego dolara).

Nastroje, które zapanowały wówczas wśród patologicznie bogatych, można by streścić następująco: „No i co z tego, że dzieci mają raka? Olać to! My nie mieszkamy w pobliżu naszych rafinerii i zakładów produkcyjnych. Zamiast pleść te zielone dyrdymały, niech się cieszą, że dajemy im pracę!”.

W latach 70. XX wieku działania zmierzające do uregulowania trucicielskich branż i ograniczania emisji ze spalania paliw kopalnych zyskały powszechną aprobatę opinii publicznej. Jednak stanowczo nie podobały się miliarderom. Jak czytamy w archiwach EPA, kiedy w 1973 roku stery w agencji przejął Russel Train [ten sam, który dekadę wcześniej założył organizację World Wildlife Fund – przyp. red.], bogacze zaczynali się już organizować i aktywizować.

Za kadencji Traina w EPA kwestie związane z czystością powietrza były potężną kością niezgody między środowiskiem ekoaktywistów a przedstawicielami przemysłu. „Branża energetyczna robiła wszystko, by cały program ochrony środowiska diabli wzięli. Dlatego to, że udało się utrzymać proekologiczny kurs, należy uznać za nie lada osiągnięcie” – przyznawał sam Train. Odparto wiele ataków podważających kompetencje EPA, takich jak próby uchylenia wymogów dotyczących budowania wysokich kominów fabrycznych, hamowanie wysiłków mających zapobiec znacznemu pogorszeniu się jakości powietrza czystszego, niż przewidują krajowe standardy, i tak dalej.

Mniej więcej w tym samym czasie, na początku lat 70., amerykańscy przemysłowcy wzięli sobie mocno do serca radę ze słynnego memorandum Lewisa Powella, prawnika branży tytoniowej: bogaci muszą się obudzić i zacząć przekupywać polityków i sędziów, przejąć kontrolę nad mediami i wykorzystać swoje wpływy do obsadzania uniwersytetów przez prawicowych wykładowców, którzy wyprą z uczelni starą gwardię lewicowców.

Socjaldemokracji już nie będzie. Ten gmach wali się na naszych oczach

W 1976 i 1978 roku amerykańscy krezusi chwycili jeszcze więcej wiatru w żagle, bowiem pięciu republikanów zasiadających w Sądzie Najwyższym orzekło w dwóch kolejnych sprawach, że podkupywanie polityków przez miliarderów i korporacje nie stanowi łapownictwa w rozumieniu prawa karnego. Od tego momentu była to bowiem „chroniona konstytucyjnie na gruncie pierwszej poprawki wolność słowa”, zaś korporacje przestały występować jako fikcja prawna, stając się pełnoprawnymi „osobami”, mogącymi domagać się ochrony przysługującej im z mocy Karty praw – która, jak się dotąd wydawało, wyliczała prawa należne ludziom.

Zresztą to właśnie sędzia Sądu Najwyższego Lewis Powell napisał orzeczenie w sprawie Bellotti z 1978 roku, przyznające „osobom” korporacyjnym, w tym korporacjom zagranicznym, prawo do pompowania nieograniczonego strumienia „ciemnych pieniędzy” (czyli środków z nieujawnionych źródeł) w kampanie polityczne. (Pięciu skorumpowanych republikanów w składzie Sądu Najwyższego dorzuciło tu jeszcze do pieca w wydanym w 2010 roku orzeczeniu w sprawie Citizens United).

Mimo to lament magnatów paliwowych nie ustawał w obliczu ofensywy regulacyjnej, która zdawała się nie mieć końca. Bo oto EPA zaczęła wymagać, by rafinerie wypluwające w powietrze tony rakotwórczego benzenu przestały truć, by do rzek nie trafiały odpady radioaktywne, odpady węglowe z arszenikiem i odpady wiertnicze, by ograniczyć narażenie pracowników na kontakt z niebezpiecznymi substancjami. Tego miliarderom było już za wiele.

Jak rozśmieszyć nafciarza? Łatwizna. Powiedz mu, że walczysz o klimat

Petrobogacze i ich kompani postanowili się zorganizować. W każdym stanie USA założyli i zaczęli finansować polityczne think tanki, a każda taka instytucja miała z namaszczenia miliarderów założycieli dwa główne cele: deregulację i obniżenie podatków.

Chodziło o to, by przekonać Amerykanów, że regulowanie czegokolwiek jest złe, 74-procentową stawkę podatku dla bogatych należy koniecznie obniżyć. Górna stawka podatkowa była bowiem główną przeszkodą uniemożliwiającą miliarderom położenie łapy na kasie, która szła na utrzymanie rodzin uzwiązkowionej klasy robotniczej.

Think tanki zakasały rękawy i przy każdej nadarzającej się okazji wspierały wysiłki republikanów. Pieniądze płynęły szerokim strumieniem do kieszeni republikańskich polityków na szczeblu stanowym i federalnym. Stworzono kieszonkową armię komentatorów, po części naukowców, po części – ekonomistów (też chętnych, by nabić sobie kabzę), aby przekonywali Amerykanów, że regulacje wcale nie służą ochronie zwykłych ludzi, tylko są jednym z narzędzi socjalizmu lub komunizmu.

Ich człowiek do wszystkiego, ekonomista i dziennikarz Jude Wanniski, wymyślił nawet nową, osobliwą teorię ekonomiczną, w której pojawiały się brzmiące fachowo zwroty typu „skapywanie” i „strona podażowa”, mające usprawiedliwiać gigantyczne cięcia podatkowe dla amerykańskich krezusów.

O agencjach pokroju EPA, wprowadzających kolejne regulacje, zaczęto odtąd mówić jako o „deep state”, głębokim państwie. Łatka ta okazała się odrażająca, że mało kto decydował się stawać w ich obronie.

Reagan zniósł w 1983 roku stosowanie prawa antymonopolowego, a w 1996 roku Clinton dokonał deregulacji mediów. Do eteru i na wizję wdarły się zastępy nowych prezenterów, powstało ponad 1,5 tys. lokalnych prawicowych rozgłośni radiowych, Telewizja Fox „News” zaczęła przebojem wchodzić na rynek. Już w 2000 roku republikanie otwarcie agitowali na rozmaitych platformach, obiecując deregulację i ogromne obniżki podatków dla miliarderów, którzy „tworzą miejsca pracy”.

I tak dzięki odpowiedniej indoktrynacji republikański elektorat dał się przekonać, że czarne jest białe, stając się pożytecznym idiotą bogaczy.

Republikańscy wyborcy dali wiarę think tankom, które twierdziły, że zmiana klimatyczna to ściema. Uwierzyli, kiedy Trump im mówił, że za jego prezydentury gospodarka „miała się najlepiej w dziejach świata” (przed wybuchem pandemii była zaledwie na średnim poziomie). Kiwali z aprobatą głową, kiedy twierdził, że podatki dla patologicznie bogatych trzeba obniżyć o kolejne 2 biliony dolarów.

Pięć perfidnych spisków, które naprawdę istnieją

Często cytowany Alexander Hamilton zauważył: „Kto w nic nie wierzy, uwierzy we wszystko”. Stało się to mottem republikańskiej wierchuszki, dla której najwyższą wartością jest zachłanność ich samych i ich zamożnych mecenasów.

Od jakichś 40 lat biały republikański elektorat jest okłamywany i wykorzystywany z taką intensywnością, że stał się łatwym łupem dla drapieżców zarówno ze świata wielkiego biznesu, jak i z Partii Republikańskiej.

Jedyne, w co jeszcze wierzy, to w ślepe posłuszeństwo wobec republikańskich polityków, którzy całkowicie bezkarnie plotą piramidalne brednie – dziennik „The Washington Post” zebrał na przykład ponad 30 tysięcy kłamstw wypowiedzianych przez Trumpa w trakcie jego prezydentury. Republikańscy wyborcy dają się nabijać w bambuko na oczach całego świata:

– Demokraci zawiadują pedofilską siatką z waszyngtońskiej pizzerii? Dobra, lecę po karabin!

– Nauczyciele nienawidzą uczniów i chcą za wszelką cenę spaprać im życie? Jak najbardziej! Bo po co studiowaliby tyle lat, żeby zarabiać marne grosze, gdyby było inaczej?

– Na nowego, śmiertelnego wirusa najlepiej działa środek na odrobaczanie koni albo lek, który zabija pasożyta malarii. Czemu nie? Lepsze to niż te okropne maseczki! To może szybki zastrzyk z wybielacza? Brzmi rozsądnie!

– Obserwujemy prawdziwy wysyp płaskoziemców i antysemickich rojeń o tym, że Żydzi rządzą światem i chcą „zastąpić” białych Amerykanów ludźmi o czarnej lub brązowej skórze.

– Choć niespotykane dotąd zjawiska atmosferyczne pustoszą zdominowane przez republikanów stany, ich mieszkańcy nadal głosują na republikanów, którzy odmawiają podejmowania jakichkolwiek działań dla złagodzenia skutków katastrofy klimatycznej.

– Republikanie odwołujący się do wartości chrześcijańskich wiążą swoje losy z człowiekiem, który zdradzał każdą ze swoich trzech żon, wielokrotnie dopuszczał się oszustw w biznesie i działalności charytatywnej, rzuca cytatami z Hitlera, odrywał niemowlęta od piersi matek i sprzedawał je organizacjom podszywającym się pod charytatywne agencje adopcyjne, które przemyciły i sprzedały ponad tysiąc dzieci w miejsca, których do dziś nie udało się ustalić.

Elektorat republikański jest tak mocno zindoktrynowany, że kiedy ówczesny prezydent Trump wyrzucił do kosza ponad 100 przepisów o ochronie środowiska, nikt nawet nie pisnął – choć przecież oznaczało to, że życie i praca w Ameryce stały się bardziej toksyczne i niebezpieczne, a maluchom grożą nowotwory wieku dziecięcego i wady okołoporodowe. Większość republikańskich wyborców nie ma nawet pojęcia, że coś takiego miało miejsce, choć przecież New York Times” prowadził listę uchylonych przez Trumpa przepisów, z którą można zapoznać się tutaj.

I tak dalej.

Anty woke, czyli bigoteria i fanatyzm prawicy

czytaj także

Przy tym wszystkim nic nie wskazuje na to, by najzamożniejsi amerykańscy oligarchowie mieli jakkolwiek wątpliwości co do obranego kursu. Kilka lat temu Fundacja Forda zamówiła w „Guardianie” artykuł śledczy mający zbadać finansowanie działań politycznych przez 100 najbogatszych amerykańskich miliarderów. Zgoda, większość z nas słyszała takie nazwiska jak Koch, Soros czy Gates, jednak reszta raczej nikomu nic nie mówi.

Większości nieprzyzwoicie bogatych Amerykanów jest z GOP bardzo po drodze. Jak czytamy w „Guardianie”:

„Z naszych nowych, systematycznych badań poświęconych setce najzamożniejszych wynika, że Buffett, Gates, Bloomberg i in. nie są typowymi reprezentantami tej grupy. Większości najzamożniejszych amerykańskich miliarderów, tych mniej znanych i rzadziej opisywanych, raczej bliżej do Charlesa Kocha.

Są niezmiernie konserwatywni w kwestiach gospodarczych. Mają obsesję na punkcie obniżania podatków, zwłaszcza podatku od spadków, obowiązującego wyłącznie najbogatszych Amerykanów. Sprzeciwiają się rządowym regulacjom w zakresie ochrony środowiska czy kontroli dużych banków. Są nieszczególnie zachwyceni rządowymi programami wspierania zatrudnienia, wzrostu płac, poprawy jakości opieki medycznej i podnoszenia emerytur, popieranych przez większość obywateli. Zawsze są za to chętni, by ograniczać deficyty i administrację publiczną przez obcinanie czy prywatyzację gwarantowanych świadczeń społecznych”.

Ken Loach: Jeśli nie rozumiemy walki klas, nie rozumiemy zupełnie nic

Czemu zatem Amerykanie zdają się nie zauważać, kto majstruje przy ich systemie politycznym i dlaczego? Zerknijmy ponownie do „Guardiana”:

„Odpowiedź jest prosta: miliarderzy, opowiadający się za niepopularnymi, ultrakonserwatywnymi rozwiązaniami gospodarczymi, aktywnie działający na rzecz ich wprowadzania (czyli większość aktywnych pod względem politycznym miliarderów) nie zająkną się publicznie na żaden z tych tematów. Robią to świadomie. Miliarderzy mają doskonały dostęp do mediów, jednak większość z nich woli unikać wypowiadania się na aktualne tematy o charakterze politycznym. Świadomie realizują strategię, którą nazywamy stealth politics, prowadzeniem polityki z ukrycia”.

I tak się właśnie sprawy mają.

Amerykańscy miliarderzy doczekali się swoich obniżek podatków. Zamiast płacić 74 proc., tak jak przed prezydenturą Reagana, albo chociaż 50 proc., które płaci większość miliarderów w Europie, przeciętny amerykański miliarder płaci obecnie podatek dochodowy na poziomie około 3 proc., czyli prawdopodobnie znacznie mniej niż przeciętny wyborca partii republikańskiej.

Biedni się nie buntują. Dlaczego kapitaliści muszą zwalczać demokrację

Magnaci paliwowi osiągnęli również wymarzony poziom deregulacji (choć Biden uchylił niektóre co gorsze wybryki Trumpa), zaś amerykański Sąd Najwyższy, zachęcony przez sponsorowane wakacje i domy rodzinne za miliony dolarów wkrótce rozpocznie obrady nad uchyleniem doktryny prawnej znanej jako „Chevron deference”, która dopuszcza interpretację prawa przez organy władzy wykonawczej. Jeśli sąd tę zasadę uchyli, pozbawi EPA zdolności do jakiegokolwiek regulowania branży paliw kopalnych.

W efekcie ponad 50 bilionów dolarów z płac i gospodarstw domowych klasy robotniczej przepłynęło na konta bankowe jednego procenta najbogatszych, a dewastacja środowiska trwa w najlepsze. Tymczasem republikanie w Kongresie, ufni w hojność paliwowej magnaterii, zaciekle sprzeciwiają się wszelkim działaniom podejmowanym przez tych, którym nie jest obojętna przyszłość klimatu i środowiska, w jakim będą żyć nasze dzieci.

Od 50 lat część najbogatszych ludzi w Ameryce (z paroma wyjątkami to niemal wyłącznie mężczyźni) knuje intrygę, która ma żywym ogniem wypalić z amerykańskiego ustawodawstwa przepisy regulujące podatek dochodowy i ochronę środowiska. Odnieśli imponujący sukces. Nieobciążeni podatkami dochodowymi osiągnęli poziom bogactwa niespotykany w dziejach naszego globu. Są bogatsi od faraonów, od cezarów, od każdego króla w historii Europy, Afryki czy Azji.

Koniec świata na życzenie miliarderów

czytaj także

Czy zaprzątają sobie głowę tym, że reszcie z nas zostawiają planetę w stanie agonalnym? Że z powodu ich działań powstały toksyczne opary paranoi i nieufności, co wraz z wykarmionym na ich piersi pomarańczowym monstrum grozi rychłym końcem amerykańskiego eksperymentu? Że Amerykanie codziennie umierają z powodu zanieczyszczeń i zmian klimatycznych spowodowanych przez ich produkty?

Raczej nie, przynajmniej dopóki trzymają w ryzach podatki i deregulację. Tymczasem z badań Oxfamu wynika, że „poziom emisji generowanych przez inwestycje i styl życia 125 miliarderów przekracza poziom emisji całej Francji”.

Drodzy prawicowi miliarderzy Ameryki! Możecie pogratulować sobie sprawnego wykonania waszej misji. A my – nie mamy wam za co dziękować.

**
Thom Hartmann jest komentatorem radiowym i telewizyjnym. Opublikował ponad 20 książek, w tym Unequal Protection: The Rise of Corporate Dominance and the Theft of Human Rights (nagroda Project Censored, 2004) oraz The Last Hours of Ancient Sunlight, na bazie której w 2016 roku powstał film dokumentalny Before the Flood. Na Twitterze: @thom_hartmann

Artykuł opublikowany w magazynie Common Dreams na licencji Creative Commons. Z angielskiego przełożyła Dorota Blabolil-Obrębska.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij