Dostaliśmy możliwość refleksji, zatrzymania się, podważenia dotychczasowego sposobu myślenia, który stał za marazmem w kwestii polityki klimatycznej, ignorowaniem degradacji planety, ale także za przyzwoleniem na nierówności globalne i kapitalizm oparty na paliwach kopalnych. Stawką jest utrata życia, jakie znamy.
Michał Sutowski: COVID-19 nie jest pierwszą epidemią, jaka dotknęła świat − tylko w ostatnich latach zdarzało się kilka: ebola, Zika, SARS, ptasia grypa, świńska grypa. Nie trzeba sięgać do średniowiecznej dżumy ani hiszpanki sprzed stu lat. Czy jest to więc wydarzenie nowe, przełomowe, stwarzające jakąś nową jakość? A może po prostu kryzys jakich wiele, tylko że tym razem dotarł do Europy?
Ewa Bińczyk: Na pewno jest to wydarzenie typowe dla antropocenu, czyli epoki człowieka, ponieważ boleśnie pokazuje nam współzależność ludzi i aktorów pozaludzkich, jak w tym wypadku wirusy. Antropocen zmusza nas, by − po pierwsze − patrzeć przez pryzmat planetarnego „my” na problemy, z którymi mierzy się cywilizacja. Doświadczamy obecnie czegoś ponad podziałami, w skali światowej, i tu zresztą upatruję nadziei, że poczucie wspólnoty planetarnej jakoś wykuje się w tym doświadczeniu. Po drugie − definiuje się antropocen jako epokę, w której ludzie są hipersprawczy…
Czyli?
Wywierają tak wielki wpływ na otoczenie, że modyfikują systemy planetarne. Tutaj hipersprawczość człowieka odegrała wielką rolę, bo gdyby nie procesy globalizacji i wielkiego przyspieszenia, gdyby nie intensywność przepływów ludzi – wirus by się tak szybko i szeroko nie rozprzestrzenił, nie stałby się problemem planetarnym. Po trzecie wreszcie te odzwierzęce choroby zakaźne, na które nie jesteśmy odporni, powstają między innymi za sprawą niszczenia bioróżnorodności.
Popkiewicz: Pandemia – katastrofa zdrowotna, społeczna i gospodarcza z apokalipsą zombie w tle
czytaj także
W jakim sensie?
Badacze podają, że już około 3/4 biosfery zostało przekształcone przez człowieka, a zarazem nasz kontakt z bioróżnorodnością słabnie – żyjemy, mówią niektórzy, w homogocenie, czyli jednorodnym środowisku przetworzonym przez człowieka. W efekcie, kiedy mamy kontakt z patogenami odzwierzęcymi, nie jesteśmy na nie przygotowani. WHO od ponad dwóch lat ostrzegała, że na świecie może wystąpić pandemia, której źródłem będzie patogen odzwierzęcy X, a którego efektem może być śmierć milionów ludzi.
Mówisz o wymiarze planetarnym, o hipersprawczości czlowieka – ale czy tego typu epidemie to na pewno zjawiska wyłączne dla antropocenu? Plaga Justyniańska miała chyba miejsce dużo wcześniej, zanim nastała „epoka człowieka” w sensie, o którym mówisz. Średniowieczna dżuma podobnie.
Warunkiem zaistnienia epidemii globalnej jest kontakt, mobilność, wyprawy wojenne i handel – jedna z hipotez mówi, że antropocen zaczął się wraz z wymianą kolumbijską pod koniec XV wieku, kiedy nastąpiło przemieszczanie się gatunków roślin, patogenów, ludzi i zwierząt na inne kontynenty na nieznaną wcześniej skalę. Krótko mówiąc, warunki do powstania epidemii panowały już wcześniej, ale w antropocenie dramatycznie zwiększa się skala i tempo. W największym stopniu jednak epokę człowieka określa zwiększone ryzyko katastrof oraz aberracji związanych z przetworzeniem biosfery, atmosfery, gleb i oceanów.
Katastrof, w sensie: klęsk żywiołowych?
Wszelakich, które wymykają się naszej kontroli i które prowadzą do rozrywania tkanki społecznej i burzenia podstaw naszej cywilizacji. Badacze antropocenu cały czas podkreślają, przede wszystkim w kontekście zmiany klimatycznej, że jeżeli teraz mocno nie zmienimy sposobu naszego życia, to za kilka dekad, albo i wcześniej, nawet najzamożniejsze społeczeństwa nie poradzą sobie z czekającymi nas aberracjami: powodziami, suszami, wymieraniem gatunków – no i epidemiami.
Bińczyk: Ludzkość jest dziś jednocześnie supersprawcza i bezradna!
czytaj także
No to słabo.
Mam jednak, powtórzę drugi raz to słowo, nadzieję, że może ta epidemia otworzy nam oczy na skalę i jakość wyzwań, przed którymi ludzkość stoi w XXI wieku. Dotychczas bowiem tkwiliśmy w stanie marazmu, którego elementem był jawny negacjonizm katastrofy klimatycznej i odwracanie się plecami do naukowców.
Ale skąd ta nadzieja?
Bo niesłuchanie ostrzeżeń epidemiologów, tak jak wcześniej klimatologów, w oczywisty już sposób odbija się czkawką całej ludzkości. Coraz częściej widzimy, że nie mamy lepszych narzędzi niż autorytet nauki, sygnalizującej tego typu zdarzenia.
Jeżeli teraz nie zmienimy sposobu naszego życia, to za kilka dekad, albo i wcześniej, nawet najzamożniejsze społeczeństwa nie poradzą sobie z powodziami, suszami, wymieraniem gatunków i epidemiami.
Zgoda, w Niemczech dyrektor Instytutu Kocha został wyniesiony do rangi wyroczni, Światowa Organizacja Zdrowia to chyba najbardziej ceniona ostatnio organizacja międzynarodowa, w Wielkiej Brytanii rząd – abstrahując od tego, czy prowadził słuszną politykę – posługiwał się ekspertyzą ludzi z londyńskiego Imperial College. Ale autorytet nauki ma jednak swój przykry rewers, czyli solucjonizm – wiarę, że sama technologia może nas zbawić, że będzie panaceum na problem, który ma przecież źródła w naszym sposobie życia. Po co zmieniać style życie i system gospodarczy, skoro można zastosować panaceum. Czy my teraz aby znów nie wyczekujemy „powrotu do normalności”, czyli życia jak przedtem, kiedy tylko znajdziemy właściwą szczepionkę?
Znowu, to jest droga na skróty. Wielu komentatorom, ale i decydentom wydaje się, że szczepionka rozwiąże wszystkie problemy, a przecież możemy przewidywać, że z uwagi na ryzyko mutacji wirusów, no i kolejne patogeny wcale tak się nie stanie. Mówienie o szczepionce jako medycznym panaceum, które zamyka sprawę i dzięki któremu nazajutrz obudzimy się, jakby wszystko było po staremu – to naiwny i obcy mi sposób myślenia.
A jaki byłby nienaiwny, realistyczny?
I na poziomie globalnym, i w poszczególnych krajach to doświadczenie hibernacji gospodarki, ale też fizycznego dystansowania – paradoksalnie – łączy wiele różnych osób i grup społecznych, nawet jeśli przeżywamy je na różne sposoby i nie do końca jedziemy na tym samym wózku. Sytuacja zamrożenia w wyczekiwaniu i utraty najbliższej przyszłości może być w pewnym sensie zbawienna, bo zatrzymuje nasz pęd chomików na kołowrotku, pęd do kontynuacji postawy business as usual.
Zbawienna?!
Na naszych oczach zatrzymała się hiperkonsumpcyjna gospodarka wzrostu PKB, która ciągle musi być w ruchu, przemieszczać się i pędzić nie wiadomo dokąd, choć raczej w złym kierunku, przynajmniej wedle badaczy systemów Ziemi. Dostaliśmy możliwość refleksji, zatrzymania się, podważenia dotychczasowego „zdrowego rozsądku”. Tego samego, który stał za marazmem w kwestii polityki klimatycznej, ignorowaniem degradacji planety, ale także za przyzwoleniem na nierówności globalne i kapitalizm oparty na paliwach kopalnych.
Tylko że nie wszyscy mamy teraz czas na refleksję.
A jednak widać symptomy przemyślania naszego położenia na nowo. „Financial Times” publikuje edytorial o tym, że dość już panowania reguł neoliberalnych, zamiast wolnego rynku potrzebujemy sprawnego państwa, redystrybucji i osłon socjalnych. Hiszpania wzięła w zarząd komisaryczny szpitale prywatne, kolejne państwa decydują się na wielomiliardową pomoc nie tylko dla korporacji, ale i zwykłych obywateli.
A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys
czytaj także
I to wszystko czyni wiosnę?
Toruje sobie w ten sposób drogę przekonanie, że adaptacja do aberracji XXI wieku wynikających z degradacji środowiska będzie wymagała silnych osłon socjalnych dla najuboższych, sprawnego państwa, zdolnego do regulacji emisji czy gospodarowania odpadami, a może nawet odejścia od wzrostu. Widać już całe stado jaskółek, które mogą pozwolić wybudzić się z tej pandemii z nadwyrężonym „zdrowym rozsądkiem”. I budować nowe status quo.
Mówienie o szczepionce jako medycznym panaceum, które zamyka sprawę i dzięki któremu nazajutrz obudzimy się, jakby wszystko było po staremu – to naiwny sposób myślenia.
Ale w sytuacjach kryzysu ludzie często wracają raczej do tradycyjnych rozwiązań, zwłaszcza gdy literalnie nie mają czasu na refleksję. Bo martwią się, za co przeżyją kolejne tygodnie i co zrobić z dziećmi, które wariują w tej kwarantannie.
Tym bardziej musimy wzmacniać dyskurs o potrzebie sprawnego państwa interweniującego, chroniącego życie i zdrowie obywateli – i że ci, którzy tak nienawidzą podatków, a roszczą dziś sobie pretensje do władzy o ochronę i opiekę dla najbliższych, muszą się solidarnie na to składać. Że potrzebujemy państwa dobrze sfinansowanego o wielu sektorach, które będzie czule i troskliwie interweniować w sytuacjach, kiedy ludzie tracą pracę lub nie mają zapewnionej opieki dla dzieci, kiedy firmy upadają w wyniku zerwania różnych łańcuchów powiązań czy po prostu za sprawą wymuszonego zamknięcia.
Dlaczego wszyscy ekonomiści powinni być ekonomistami feministycznymi
czytaj także
No to taka porządna socjaldemokracja, w sumie Keynes lubi to.
To jest również czas na przypomnienie tez o świecie postpracy i czasu wolnego, czyli takim, w którym pogoń za zyskiem możemy zamienić na walkę o wysoką jakość naszego życia. Kompulsywne przemieszczanie się nie musi być normą, podobnie jak spędzanie w trzech pracach 10 godzin dziennie, by zarobić na śmieciowe gadżety.
Ale to już jest wizja na przyszłość, a teraz…
Oczywiście, wiem, że ponad jedna czwarta Polaków boi się dziś utraty pracy i rozumiem, że nikt nie chce słuchać, że możemy teraz zbudować lepszy świat, kiedy właśnie trafił na bezrobocie czy nie ma z kim zostawić dzieci. A w krajach rozwijających się, bez osłon socjalnych, z gęsto zaludnionymi miastami…
Potrzebujemy państwa dobrze sfinansowanego o wielu sektorach, które będzie czule i troskliwie interweniować w sytuacjach, kiedy ludzie tracą pracę lub nie mają zapewnionej opieki dla dzieci.
Bez dobrej ochrony zdrowia.
… koronawirus tym bardziej spowoduje ogromne tragedie – nie przyszłoby mi do głowy się z pandemii cieszyć. Twierdzę tylko, że to rozszczelnienie „zdrowego rozsądku” to dobry moment na rozpoczęcie debaty publicznej z nowymi motywami i na innych zasadach. To jasne, że w pierwszej kolejności rządy muszą zająć się bezpieczeństwem swoich obywateli.
Maciej Gdula w niedawnym wywiadzie dla Krytyki Politycznej wskazywał, że w związku z pandemią podziały społeczne bardzo się dziś skomplikowały. Ważne jest, czy ktoś ma dzieci czy nie, czy jego praca może być wykonywana zdalnie czy nie, czy traci pracę czy raczej musi być w pracy, a wolałby nie być. Czy dzięki koronawirusowi dowiadujemy się czegoś nowego o tym, co nas różni i łączy?
Ja dodam jeszcze jedną kategorię uprzywilejowanych – posiadanie psa było przez jakiś czas przepustką do spaceru. A zupełnie serio, to w czasach kwarantanny widzimy wyraźnie problem czegoś, co określa się „elityzmem środowiskowym”, to znaczy, jak bardzo uprzywilejowani są ci, którzy mają choćby skrawek ogródka na własność. Dostęp do urokliwej przyrody staje się coraz bardziej klasowy, a ubodzy naszego świata – może poza wsią europejską – mają kontakt raczej ze zdegradowaną częścią planety. A jeśli ktoś ma domek w lesie za miastem i możliwość pracy zdalnej, w niezagrożonej branży, to w takich warunkach staje się członkiem klasy uprzywilejowanej.
czytaj także
Odwrotnie niż ci, którzy zamknięci są w blokach z trójką dzieci bez możliwości zapewnienia im jakiegoś relaksu, nie mówiąc o warunkach do nauki.
Oczywiście, do tego mamy grupy tych, których branże notują wzrost dochodów ze względu na sytuację pandemii, a tuż obok tych – nieraz ich sąsiadów − którzy boją się o kredyty do spłacenia i są kilka rat od bezdomności. Tak, pandemia wytyczyła nowe linie podziałów, ale dopiero za parę tygodni będziemy wiedzieli, czy dystanse społeczne, nomen omen, staną się trwalsze niż dotąd, czy raczej zanikną. I bardzo wiele zależy od tego, czy rząd będzie potrafił ochronić najsłabszych.
Czy odpowiedzią na koronawirusa ma być akcja „zabierz babci klucze”?
czytaj także
A od tego jak my się zachowamy wobec innych?
Na pewno mogę podać przykłady takiej zorganizowanej oddolnie solidarności. Podoba mi się np. inicjatywa Empatyczne Innowacje, z hasłem „Niech odrodzi się wiara w nas, ludzi”. To strona, przez którą można wykupić z wyprzedzeniem „vouchery przyszłości” – usługi drobnych przedsiębiorców – fryzjerek, kosmetyczek czy masażystów, a skorzystać z nich po zakończeniu przymusowej izolacji.
czytaj także
Chodzi o to, żeby stan hibernacji nie spowodował końca działalności ich zakładów. Takich inicjatyw, budujących tkankę wzajemnej solidarności między tymi, którzy nie mają dochodów a tymi, którzy jeszcze je mają – musi być więcej.
Mówiłaś sporo o przemyśleniu naszego modelu życia na przyszłość. Ale ja mam wrażenie, że po okresie przymusowego postu, różnych ograniczeń wolności ludzie chcieliby raczej wrócić do tego, co było. I zrealizować tę odłożoną konsumpcję, o ile będzie ich oczywiście stać.
Wiele zależy od tego, jak ludzie faktycznie przeżywają sytuację w małych grupach, w rodzinach. Ci najbardziej uprzywilejowani liczyli pewnie, że to będzie szansa na quality time, że będą oglądać opery online, nadrobią zaległego Prousta, rozwiną niesamowite hobby, zaczną się uczyć japońskiego i w ogóle staną się doskonalsi. Ale zdaje się, że jesteśmy raczej chomikami wypuszczonymi z klatek w stanie pewnej dezorientacji…
Znowu, nawet takie fantazje są raczej luksusowe.
W trudniejszych okolicznościach, na mniejszej powierzchni, najbliższe relacje intymne faktycznie często nam ciążą, statystyki pokazują nasilenie przemocy domowej. Ale dla cywilizacji, dla której głównym problemem jest brak czasu, przemęczenie i przesycenie bodźcami, to jest mimo wszystko bardzo ciekawa sytuacja, choć niełatwa psychologicznie.
Jak nie pracować zdalnie w domu z dziećmi – potwierdzone info
czytaj także
Nawet jeśli nie zawsze jest szansą na wyciszenie, to choć na poukładanie wszystkiego w sposób świadomy – od planu dnia, podziału obowiązków, po kolejność korzystania z komputera, w miarę możliwości przez negocjacje.
Ale ta szansa na ułożenie relacji i na owocne negocjacje w sprawie podziału dnia i obowiązków jest chyba odwrotnie proporcjonalna do gęstości zaludnienia na metr kwadrantowy mieszkania i wprost proporcjonalna do posiadanych w rodzinie tabletów per capita i megabajtów na sekundę łącza.
Zgoda, na pewno jest w tym dużo cierpienia choćby przez to, że wymuszono na narodzie posiadającym dzieci natychmiastowe przestawienie się na tryb zdalny, którego rodzice nie chcieli w takim tempie przyswajać, a często po prostu nie mogli. W tym sensie takie katastrofy intensyfikują ryzyka, które tkwiły gdzieś uśpione w tle.
A czy w takim razie argumentacja, która głosi, że przedłużenie powszechnej kwarantanny zabije nam gospodarkę, a pośrednio przyniesie ogromne straty społeczne, choćby poprzez brak środków w ochronie zdrowia; i że w związku z tym powinniśmy izolować głównie grupy ryzyka, czyli starszych – to dla ciebie wyraz darwinizmu społecznego? Czy troski o tę resztę, która nie ma ogródków przydomowych i lasu dookoła?
Może najpierw trzeba zapytać o to grupy najbardziej zainteresowane? Podjęcie takiej decyzji odgórnie byłoby katastrofą moralną i polityczną, zwłaszcza, że mamy dobre narzędzia – sondaże, panele itp. żeby zasięgnąć opinii, rozpoznać postawy. Ważenie krzywd i kosztów jest zawsze jakoś arbitralne, więc rozstrzygnięcia na temat takich narzędzi, a więc też wolności osobistych, muszą zakładać partycypację.
Nie ma jakichś ogólnych reguł dobra publicznego? Sposobu, żeby wyliczyć obiektywnie najmniej uciążliwe rozwiązania?
W takich sytuacjach niezmiernie łatwo jest nam poświęcać interes kogoś innego, argumentując, że to dla publicznego dobra. Ale trzeba przypomnieć też, że pokoleniowy wymiar mają również i inne spory polityczne w Polsce. Kiedy położymy na tapecie problem nieodwracalnej zmiany klimatycznej, to przecież obecnie rządzący – średnio wyraźnie po pięćdziesiątce – bez zmrużenia oka poświęcają przyszłość i dobrobyt, a nawet życie obecnych dwudziestolatków, którzy zmagać się będą z drastycznymi suszami, dusić się będą w smogu i nie będą mieli dostępu do odnawialnych źródeł energii.
Młodzież wyraża swój wspólny interes: chce przeżyć [rozmowa z Edwinem Bendykiem]
czytaj także
Co więc z tym zrobić?
To samo, co w przypadku decydowania o środkach zaradczych przeciw pandemii – pytać zainteresowanych. Tych, którzy mieliby spędzić miesiące w izolacji, tak samo jak tych, którzy będą żyć z konsekwencjami polityki węglowej kolejnych rządów. Prowadzenie polityki bez choćby zapytania, jakie są priorytety poszczególnych grup, podejmowanie decyzji ponad ich głowami, w obydwu przypadkach jest moralnie oburzające.
Obecnie rządzący bez zmrużenia oka poświęcają przyszłość i dobrobyt, a nawet życie obecnych dwudziestolatków.
A abstrahując od procedury decyzyjnej i braku konsultacji – czy wprowadzone przez rząd ograniczenia przemieszczania się i działalności gospodarczej traktujesz jako przejaw zarządzania biopolitycznego, wbrew interesom obywateli, jako metodę zaprowadzenia trwałego stanu wyjątkowego, jak by powiedział Giorgio Agamben? A może jednak te środki są co do kierunku słuszne?
Niepokoi mnie groźba syndromu gotowanej żaby, czyli ślepe akceptowanie drobnych zmian, po których można się obudzić w kraju już nie demokratycznym. I taki przełom dostrzega się często po fakcie, albo w ogóle się go nie zauważa na poziomie ogólnospołecznym i przyjmuje jako „nową normalność”. Wciąż nie wiemy, jak ludzie będą reagować na ograniczenia wolności – po wprowadzeniu zakazu wstępu do lasów i parków moi studenci pisali mi, że chyba wyjdą na ulicę i zrobią jakąś zadymę, bo zabiera się im wiosnę.
Ale na razie chyba nie wyszli.
Polacy wciąż akceptują ogólny kierunek ograniczeń, choć dokuczają im różne małe represje, zwłaszcza różne absurdalne decyzje policjantów – nigdy nie wiadomo, jakie wydarzenie przeleje czarę goryczy. I czy będzie chodziło o poczucie ogólnego odbierania wolności, czy niemożność zaspokojenia bardziej konkretnych potrzeb.
czytaj także
Powiedzmy więcej o mechanizmach zmiany i tych tabu, które zostały dotychczas przełamane. Nie ma podręcznika przebudowy świata po pandemii, więc jesteśmy skazani na spekulację i obserwację tego, co się już dzieje. Mówiliśmy o ogólnej zmianie stosunku do państwa i jego interwencji, ale gdzie ten przełom faktycznie może się dokonać?
Podstawowy dochód gwarantowany jest coraz częściej na agendzie, w cząstkowej wersji jest wprowadzany właśnie ze względu na pandemię, choć kilka miesięcy temu wydawał się mrzonką. Oczywiście to na razie rozwiązania przejściowe, raczej nie dla wszystkich, tylko bezrobotnych, ale pewne lody – w USA, w Hiszpanii, w Wielkiej Brytanii – zostały już przełamane. Państwo wspomaga też firmy po to, żeby nie zwalniały pracowników.
Z książek akademickich idee przechodzą do realu?
Niedawno czytałam głośną książkę Doughnut Economics Kate Raworth opowiadającą o potrzebie „zmieszczenia się” gospodarki między dwiema granicami – dobrobytu człowieka z jednej oraz ograniczeń planetarnych z drugiej strony. Raworth ostro krytykuje bogacenie się rentierów, sektor finansowy, nierówności. O wolnym rynku pisze, że chciałaby, aby ktoś ją tam zabrał, bo takie miejsce na Ziemi nie istnieje.
czytaj także
Co w zamian?
Zamiast tego koncentruje się na prosperowaniu w równowadze. I kilka dni temu dowiadujemy się z prasy, że Amsterdam będzie kształtować swą strategię rozwoju miasta według reguł tam wyłożonych, czyli z poszanowaniem zasad odporności przyrody i sprawiedliwej tkanki społecznej. To niesamowita szansa nie tylko na laboratorium dobrych rozwiązań i przykład dla innych, ale też okazja do potwierdzenia w praktyce tez Raworth dowodzącej w książce, że modele neoklasycznej ekonomii XX-wiecznej można włożyć między bajki.
Amsterdam będzie kształtować swą strategię rozwoju miasta z poszanowaniem zasad odporności przyrody i sprawiedliwej tkanki społecznej.
Ale to jeszcze są pomysły sprzed pandemii.
Tak, ale ten sposób myślenia pasuje do świata, w którym uwzględniamy czynniki pozaludzkie w sieci życia, które ustawiają na nowo cały układ współrzędnych. Takie jak np. wirusy. Bo także one pokazują, że nie można myśleć o gospodarce poza świadomością, że przyroda musi się regenerować, że nie wolno podcinać gałęzi, na której siedzimy, i podważać fundamentów własnej egzystencji, która ma przecież zakorzenienie w przyrodzie.
Przywołujesz Amsterdam i bardzo postępowe strategie gospodarcze, ale jednocześnie Holandia bardzo silnie blokuje rozwiązania solidarnościowe dla południa Europy, czyli tzw. koronaobligacje. Niemcy tak samo, choć u siebie, w kraju, gotowi są przełamywać tabu równowagi budżetowej – czarnego zera – i pompować w gospodarkę ciężkie miliardy euro. Czy nie jest aby tak, że pandemia wyzwala solidarność, odwagę i innowacyjne myślenie, ale raczej na użytek własnych wspólnot narodowych?
To kolejny sygnał, że uprzywilejowane gospodarki tworzą wyspy lepszego świata, które pływają po oceanie globalnego wyzysku. Organizowanego, dodajmy, przez instytucje tworzone przez te same bogate kraje. Jestem ostatnio pod wielkim wrażeniem pracy niemieckiego socjologa Stephana Lessenicha Living Well at Other’s Expence – „Żyjąc dobrze cudzym kosztem” – pokazuje ona świat jako system naczyń połączonych. I na druzgoczących empirycznych przykładach przekonuje, że np. gospodarka niemiecka opiera się na zagranicznym rolnictwie o areale wielkości Słowenii, w którym ktoś inny degraduje swoją ziemię nawozami, a czyjaś tania praca umożliwia nabycie różnych fajnych produktów za pół darmo.
Standing: Usługi podstawowe czy dochód podstawowy? Jedno nie wyklucza drugiego
czytaj także
Wiele z tych powiązań pandemia może zerwać.
Tak, ale to oznacza też, że nie ma wewnętrznych relacji gospodarek narodowych, należą one bowiem do spektrum relacji globalnych. I niemal zawsze drugą stroną uprzywilejowania w tych bogatych krajach jest wyzysk gdzie indziej, daleko od nas. Mamy te swoje wysepki-raje, nieraz prezentujące się jako bardzo ekologiczne i szalenie z siebie zadowolone, wyznaczające światu priorytety i normy. I tolerujące to, że w innej części świata pracuje się za pół darmo i bez zabezpieczenia. Rzecz jasna sprowadzenie surowców i towarów z odległych rejonów świata również zostawia swój ślad węglowy.
Rozumiem, ale może teraz to będzie trudniejsze? W sensie, że zaczniemy na przykład lokalizować produkcję, choćby dla własnego bezpieczeństwa, jeśli fair trade i ekologia nas nie wzruszają.
Dobre pytanie, bo dotąd celem wielkich koncernów zachodnich działających na Południu było raczej zamiatanie katastrof ekologicznych i degradacji tamtejszego środowiska pod dywan, a także jak najszybszy powrót robotników do pracy, najlepiej bez żadnych rekompensat. Badacze pokazują, że lepszą kontrolę społeczną działalności gospodarczej można też stymulować regionalnie, nie tylko czekając na zerwanie powiązań wskutek pandemii.
Na przykład jak?
Alf Hornborg ze szwedzkiego Uniwersytetu w Lund w książce z 2019 roku proponuje np. ideę upowszechnienia dodatkowych walut regionalnych, które służyłyby do kupowania wyłącznie miejscowych produktów i usług – w tej sposób można zrobić w sposób planowy i zorganizowany to, co koronawirus robi chaotycznie i gwałtownie, czyli ograniczyć handel globalny, wpływ transnarodowych korporacji na politykę i skrócić łańcuchy dostaw odpowiadające za degradację środowiska. Zresztą pisze o tym także wspominana wyżej Raworth.
A sam wirus może doprowadzić do jakichś pozytywnych reorganizacji?
Ciekawe będzie to, jak zareaguje na pandemię sektor ubezpieczeń. Już w kontekście katastrofy klimatycznej widać było trend do sekurytyzacji ryzyka od katastrof klimatycznych, poprzez które sektor finansowy już dziś zarabia na tych katastrofach. Socjolog Razmig Keucheyan nazywa to kapitalizowaniem chaosu i oczywiście musimy się bardzo czujnie przyglądać, w jakim kierunku pójdą zmiany w kontekście pandemii.
Przykładowo?
Jeśli państwo sceduje swoje obowiązki na prywatnych ubezpieczycieli, którzy mieliby zabezpieczać firmy w kontekście zagrożenia kaskadowymi katastrofami, to skończy się na kolejnej fali sprzedaży derywatów drugiego i wyższych rzędów. I znowu, jak przed 2008 rokiem, a także później, w obszarze klęsk żywiołowych, spekulując derywatami firmy zarabiać będą na nieszczęściach.
czytaj także
A może świat będzie po pandemii po prostu „taki sam, tylko bardziej”?
Nie chcę spekulować. Jako akademiczka myślę o pandemii z punktu widzenia literatury poświęconej postwzrostowi, gospodarce cyrkularnej i korygowaniu kapitalizmu w obliczu nadchodzącej katastrofy środowiskowej. I widzę, że naszą bolączką w XXI wieku i główną przyczyną marazmu jest zaskorupienie, uwiąd naszej wyobraźni.
A konkretnie?
Nie umiemy pomyśleć innej przyszłości. I dlatego dla mnie to, co się teraz dzieje w sferze intelektualnej, jest szansą na wybicie nas z dotychczasowych torów, na otwarcie przestrzeni publicznej debaty na nowe wątki. Zanim ona przełoży się na praktyki, potrwa to długo, bo i też nie ma uniwersalnych recept przekładania idei na politykę uprawianą przez decydentów.
Uwiąd wyobraźni to jedno, ale w kontekście pandemii bardzo długo wypierano bardzo konkretną wiedzę na ten temat – raporty WHO czy nawet doniesienia wywiadów. Czy tu działał ten sam mechanizm co przy negacjonizmie zmiany klimatycznej?
Według mnie trochę inny, który dobrze opisali psycholodzy społeczni. Chodzi o to, że my zawsze uważamy, że gorzej jest gdzieś indziej. To świetnie działa zwłaszcza u Polaków – niby rozumiemy, że jest jakiś problem ze zmianą klimatu, ale nie wierzymy, że nas dotknie, np. zapowiadana susza, największa od 50 lat.
Skąd to się bierze?
Z uprzedzeń: że to gdzieś w Azji czy w Afryce mogą być katastrofalne epidemie, ale u nas zawsze sobie w trudnej sytuacji poradzimy. Panuje tu swoisty nadoptymizm. Pokutuje w tym też trochę neokolonialne myślenie, że tu jest jednak biały, bogaty, europejski, zachodni świat, a jakieś odzwierzęce choroby szerzą się tylko gdzieś na peryferiach, którymi nie musimy się przejmować. Bo jesteśmy za bogaci, zbyt cywilizowani, żeby to zaburzyło nasze życie. W kontekście negacjonizmu klimatycznego ten mechanizm też odgrywa swoją rolę.
Czyli?
Niektórzy ekonomiści głównego nurtu wyliczają według linearnych, XIX-wiecznych modeli, że optymalne dla gospodarek będzie ocieplenie rzędu 3 stopni Celsjusza, bo mniej będziemy wydawać na ogrzewanie i lepiej zorganizuje się rolnictwo… Z punktu widzenia nauki o systemie Ziemi, która mówi o możliwości zapaści, zupełnego kolapsu przewidywalności w strukturze sprzężeń zwrotnych systemów planetarnych – dodatkowe 3 stopnie to całkowita katastrofa, która nie pozwoli zaadaptować się nawet najbogatszym społeczeństwom. A jednak profesorom na amerykańskich uczelniach wychodzi, że to będzie dla PKB optymalne, nawet jeśli zginą miliony ludzi w jakimś tam Bangladeszu.
Bendyk: Koronawirus obnażył słabości nowoczesnych państw. Oddajemy więc wolność Lewiatanowi
czytaj także
Ofiar koronawirusa jest wciąż dużo mniej niż malarii czy innych chorób zakaźnych, w oczywisty sposób pandemia jest też mniej groźna niż katastrofa klimatyczna. A jednak pozwalała nam wiele różnych tabu przełamać, otworzyć się na nowe rozwiązania, po prostu zacząć działać. Z czego to wynika?
Kluczowa jest krótsza relacja przyczynowo-skutkowa i bardziej dookreślone naukowo źródła. Koronawirus to w pewnym sensie prosta sprawa, wiadomo – z grubsza – co to jest, można to obejrzeć pod mikroskopem. Wiemy, co robić, żeby się nie zarazić, i jak pracować nad szczepionką, nawet jeśli spieramy się co do szczegółów czy różnie szacujemy koszty.
czytaj także
Z klimatem nie wiemy co robić?
Wiemy, ale zmiana klimatyczna niesie kaskadę rozmaitych problemów, mnóstwo niepewności, no i trzeba bardzo wiele zmienić w całym systemie, a i tak jest ryzyko, że w ogóle jest już za późno. Jak przestawić gospodarki na tory niskoemisyjne na skalę globalną – tego żaden uczony czy intelektualista na 100 procent nie powie, raporty IPCC piszą setki badaczy, a i tak nie mamy prostych strategii, jak działać.
Zmiana klimatyczna niesie kaskadę rozmaitych problemów, mnóstwo niepewności, no i trzeba bardzo wiele zmienić w całym systemie, a i tak jest ryzyko, że w ogóle jest już za późno.
A czy podział człowiek – natura, od lat raczej kwestionowany w naukach społecznych, wskutek pandemii się wzmocni czy wręcz przeciwnie?
Koncepcje posthumanistyczne, krytyczne wobec dualizmu człowiek – natura znane z pism Bruno Latoura czy Donny Haraway ja rozumiem w ten sposób, że trzeba myśleć w kategoriach współzależności. Nie chodzi o to, że wszystko jest jednością, że w świecie panuje jakiś ogólny monizm, lecz że sprawczość i sterowność możemy uzyskać, jedynie śledząc łańcuchy powiązań między aktorami, także nieludzkimi, jak wirusy. I to zawsze będzie współzależność, ludzi, zwierząt, infrastruktury technicznej, klimatu…
Ale co nam to mówi o warunkach pandemii?
Pandemia pokazuje w bolesny sposób, że zignorowaliśmy tę współzależność, i w tym sensie jest nauczką dla cywilizacji, która buduje bogactwo, mając gdzieś przyrodę i traktując ją jako „zasoby naturalne”, z których można tylko czerpać. I teraz czkawką nam się odbija to, żeśmy arogancko wylecieli poza przestrzeń tych ograniczeń. Wierzyliśmy, że kapitalizm wytworzy własny klimat, że można stworzyć własny planetarny ogród z termostatem, którym uregulujemy sobie warunki pogodowe.
czytaj także
Chyba tylko w jedną stronę, znaczy, że ją ocieplamy?
Ale wierzymy, że jeśli się ociepli ją za bardzo, to stworzymy narzędziami geoinżynierii prostą maszynę do schładzania.
A może ten cały koronawirus to reakcja obronna Ziemi na działalność człowieka? Zemsta Gai, jak by powiedział James Lovelock?
W debatach o antropocenie motyw zemsty przyrody czy klimatu jako dzikiej bestii, która się odgrywa na człowieku za to, że ignorował jej uwarunkowania – jest bardzo wyraźny. To jest jedna z wielu interpretacji stosunków człowiek – przyroda, jakimi obrodziło w XXI wieku. Retorycznie na pewno bardzo płodna.
To nauczka dla cywilizacji, która buduje bogactwo, mając gdzieś przyrodę i traktując ją jako „zasoby naturalne”, z których można tylko czerpać.
A naukowo?
Z naukowego punktu widzenia tzw. mocna hipoteza Gai Jamesa Lovelocka jest zdecydowanie krytykowana. On twierdził początkowo, że na Ziemi zachodzą procesy samooptymalizacji, tzn. że planeta sama będzie wracała do równowagi, bo przecież systemy planetarne nieustannie koewoluowały i nawzajem się regulują. Dziś dominuje raczej kategoria zwrotów i zerwań planetarnych.
I na czym polega różnica?
To znaczy, że równoważenie się i koewolucja między atmosferą, hydrosferą, lądem i całym życiem na Ziemi – ma swoje granice. I jeśli degradacja wywołana działaniami homo sapiens przekroczy pewne progi krytyczne – nie będzie już powrotu do żadnego stanu równowagi, a już na pewno nie do świata, w jakim żyliśmy od tysięcy lat. Stawką w grze jest utrata znanego nam życia i stabilnych warunków holocenu. To dużo więcej niż jakikolwiek spadek PKB.
**
Dr hab. Ewa Bińczyk – kieruje Zakładem Filozofii Nauki w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Zajmuje się współczesną filozofią nauki i techniki, studiami nad nauką i technologią, a także socjologią wiedzy naukowej. Jest autorką monografii: Socjologia wiedzy w Biblii (2003), Obraz, który nas zniewala (2007), Technonauka w społeczeństwie ryzyka (2012) i Epoka człowieka. Retoryka i marazm antropocenu (2018). Stypendystka Fundacji na rzecz Nauki Polskiej (2005), Fundacji Fulbrighta (2006-2007), laureatka stypendium tygodnika „Polityka” „Zostańcie z nami” (2010). W roku 2016 visiting scholar na Uniwersytecie Harvarda (Departament History of Science).