Świat

Kłamstwa za darmo, prawda za paywallem

Teorie spiskowe o „plandemii” i chipach w szczepionkach przeczytasz wszędzie za darmo, tak samo jak pochwały rządów Putina i raporty think tanków negujące katastrofę klimatyczną. Ale jeśli chcesz skonfrontować foliarstwo i fejki z faktami, zwykle musisz zapłacić. Czyje poglądy wygrają na tak ustawionym rynku?

Paywalle, choć irytujące, mają swoje uzasadnienie. Dobre pisarstwo, prowadzenie strony internetowej, licencjonowanie zdjęć – kosztują. A jeśli treści mają być wysokiej jakości, kosztują dużo. Pobieranie opłat za dostęp do treści jest więc zasadne. Tradycyjnych gazet nie prenumeruje się za darmo, więc dlaczego ich elektroniczna wersja miałaby funkcjonować inaczej? Staram się nie narzekać na konieczność płacenia za treści w sieci, bo prowadzę czasopismo i wiem, jak trudno zapłacić autorom i autorkom tyle, na ile zasługują.

Warto jednak przy tym zauważyć pewną prawidłowość. Publikacje głównego nurtu, takie jak „The New York Times”, „The New Yorker”, „The Washington Post”, „The New Republic”, „New York Magazine”, „Harper’s Magazine”, „The New York Review of Books”, „The Financial Times” czy londyński „The Times” wszystkie są za paywallem. A prawicowo-populistyczne Breitbart, Fox News, „The Daily Wire”, „The Federalist”, „Washington Examiner” czy InfoWars Alexa Jonesa są bez wyjątku dostępne za darmo!

Alex Jones to Ameryka zaglądająca do lustra

Gówno prawda w gratisie

Chcesz przeczytać W Portland lewica pali Biblię i amerykańskie flagi, Moralne argumenty przeciwko maseczkom i innym covidowym obostrzeniom czy artykuł sugerujący, że Narodowe Instytuty Zdrowia przyznały, iż technologia 5G powoduje koronawirusa [tekst na portalu InfoWars, zamkniętym w atmosferze skandalu w lipcu 2022 roku – przyp. tłum.] – proszę bardzo, korzystaj do woli.

Potrzebujesz szczegółowych raportów „New York Timesa” o infiltracji niemieckich instytucji przez neonazistów, trudności w śledzeniu zakażeń covidem w niektórych stanach USA czy podcinaniu skrzydeł poczcie amerykańskiej przez administrację Trumpa – cóż, jeśli już trochę poklikałaś po stronie, w końcu natkniesz się na paywalla.

Nie kwestionuję tego, że ów paywall jest tam konieczny. Jednak pozostaje fakt, że za dostęp do dużej części rzetelnych i ważnych informacji trzeba zapłacić, podczas gdy gówno prawdę można konsumować zupełnie za darmo.

Nie twierdzę też, swoją drogą, że lektura „New York Timesa” daje jedyne słuszne pojęcie o rzeczywistości. Wielokrotnie dokumentowałem, jak „Times” wprowadza w błąd, na przykład powtarzając wątpliwe przekonania o tym, że „mamy kryzys uchodźczy na granicy”, „fala migrantów zalewa kraj” albo że Rosja próbuje „wykraść” wyniki badań nad ratującymi życie szczepionkami, które tak czy inaczej, powinny być za darmo.

Wojna z terrorem i władza, która tworzy własną rzeczywistość

Co istotne, problem z „NYT” nie polega na nagminnym publikowaniu fałszywych informacji – choć i to się czasem zdarza – ale na przedstawianiu faktów w sposób, który wprowadza w błąd. W przywołanych artykułach o migrantach czy Rosji nie ma żadnego „faktu”, który mógłbym zakwestionować – zastrzeżenia mam jedynie do wniosków. Na przykład treść pamiętnego nagłówka Zdaniem USA Saddam Husajn poszukuje części do budowy bomby atomowej, technicznie rzecz biorąc, była prawdziwa: rząd George’a Busha rzeczywiście tak powiedział. Tylko że to nie była prawda, a „New York Times” nie poddał tych twierdzeń weryfikacji.

Poza tym „New York Times” to publikacja bardzo wartościowa, o ile czyta się ją krytycznie, a nie tylko przegląda nagłówki. Najczęściej można się tam doszukać i prawdy, i porządnego dziennikarstwa. Z materiałów dostępnych w „NYT” można by prawie złożyć poważny dziennik. W latach 40. XX wieku na przykład „Times” pisał o Hitlerze i Holocauście. Choć o ponurych faktach redakcja nie milczała, napomykała o nich mimochodem, traktując jak wydarzenia mało istotne. Zawiodło rozłożenie akcentów, bo same fakty drukowano czarno na białym.

Słona cena faktów

Duża część najistotniejszych informacji kryje się więc za paywallem. Specjalnym fanem „New Yorkera” też nie jestem, ale martwi mnie na przykład fakt, że prawicowy think tank Hoover Institution za darmo publikuje niesławny artykuł Richarda Epsteina umniejszający groźbę koronawirusa, natomiast za lekturę wywiadu, w którym tezy Epsteina zostają gruntownie obalone, „New Yorker” życzy sobie prenumeraty. Kłamstwo jest dostępne o wiele łatwiej niż fakty, które to kłamstwo obnażają. Eric Levitz z „New York Magazine” to jeden z lepszych i bardziej płodnych komentatorów politycznych amerykańskiej lewicy. Bez subskrypcji nie dowiesz się jednak, co Levitz ma w tym miesiącu do powiedzenia.

Jeszcze gorsze konsekwencje może mieć fakt, że paywalle – i to znacznie bardziej kosztowne – strzegą też znacznej części wiedzy naukowej. Biały suprematysta z YouTube’a naopowiada ci o związku rasy z ilorazem inteligencji, ale jeśli szukasz rzetelnego, naukowego odparcia jego bredni, wydawca czasopisma zażąda od ciebie 14,95 dolara za plik PDF – chyba że masz dostęp wykupiony przez instytucję. Takiej ceny nikt rozsądny raczej nie zapłaci za pojedynczy artykuł. (Niedawno poddałem się przy poszukiwaniach artykułu naukowego, którego nie mogłem znaleźć w cenie niższej niż 39,95 dolara. Ostatecznie odkryłem, że gra i tak była niewarta świeczki).

Pieniądze za milczenie, czyli Rupert Murdoch zawsze wygrywa

Akademicka działalność wydawnicza to koszmarny patchwork: na jednej stronie reklamuje się mnóstwo artykułów za astronomiczne kwoty, a na drugiej te same są za darmo; jeszcze inne można przeczytać tylko przez dostęp do pewnych baz danych, wykupiony albo niewykupiony przez twoją uczelnię czy bibliotekę publiczną. Biblioteki muszą skrupulatnie wliczać to w budżet, bo ceny subskrypcji bywają zawrotne. Na przykład abonament „Journal of Coordination Chemistry” kosztuje bibliotekę 11 367 dolarów. rocznie [dziś prenumerata cyfrowa i papierowa kosztuje 21 352 dolary plus podatek – przyp. tłum.].

Oczywiście ludzie potrafią obchodzić paywalle. Nielegalnym, ale bardzo wygodnym sposobem zdobywania treści naukowych za darmo jest SciHub. (Tylko o nim wspominam, nie zachęcam do korzystania). Darmową wersję artykułu obalającego mity o związkach rasy z IQ można znaleźć na stronie ResearchGate, która masowo łamie prawa własności intelektualnej, by dać czytelnikom dostęp do wyników badań naukowych.

Jako że wydawcy czasopism zaciekle bronią dostępu do treści objętych prawem autorskim, by móc pobierać te bajońskie sumy za PDF-y, zdobyte w ten czy inny sposób darmowe wersje artykułów to często szkice, które jeszcze nie przeszły procesu recenzyjnego, a więc nie zostały poddane surowej ocenie. Z tego wynika, że im bardziej wiarygodny artykuł, tym drożej trzeba za niego zapłacić.

Tymczasem bardzo łatwo jest znaleźć pseudonaukę. Prawicowe think tanki takie jak Cato Institute, Foundation for Economic Education, Hoover Institution, Mackinac Center, American Enterprise Institute czy Heritage Foundation bezustannie smażą estetycznie wyglądające raporty na każdy temat pod słońcem. A są całkowicie niegodne zaufania. Ich wniosek brzmi każdorazowo: „wolny rynek to załatwi” – niezależnie od tego, jak wyglądają fakty i z jakim rodzajem problemu mamy do czynienia. Ale raport zawsze wygląda na trzeźwo napisany i nieobciążony ideologią.

Bycie „niezależnym badaczem” nie jest ani łatwe, ani tanie. Kiedy pisałem swoją pierwszą książkę Superpredator, chciałem przejrzeć archiwa wszelkich dzienników, magazynów i czasopism naukowych, by dowiedzieć się wszystkiego, co napisano o stosunku Billa Clintona do rasowości. Szczęśliwie miałem uczelnianą afiliację, dzięki czemu mogłem korzystać z baz takich jak LexisNexis. W przeciwnym razie wiedza potrzebna do napisania książki kosztowałaby mnie tysiące dolarów.

Fejki fejkami, ale kasa musi się zgadzać

Poza ceną problemem jest wygoda. Nawet jeśli prowadzę badania przez bazy w bibliotece mojej uczelni, panuje tam absolutny bałagan: strony internetowe są toporne i w kółko żądają ponownego logowania. Czas zmarnowany na kombinowanie, jak zdobyć dany materiał, to kolejny koszt. Do tego na przykład federalna baza akt sądowych PACER liczy sobie 10 centów za przejrzaną stronę dokumentów.

Wydatki rosną błyskawicznie, bo przy kwestiach prawnych często trzeba przejrzeć tysiące stron. Badacze albo osoby o skromnych dochodach mogą zostać zwolnione z opłat, ale muszą wypełnić trzystronicowy formularz, wyjaśniając, dlaczego potrzebują poszczególnych dokumentów i dlaczego zasługują na ulgę. To kolejne ograniczenie nałożone na wydajność pracy i dostęp do wiedzy.

Utopia wiedzy naprawdę dostępnej

Aby dostrzec, ile ludzkiego potencjału marnuje się przez to, że wiedzą zarządza „wolny rynek”, pomyślmy przez chwilę, jak wyglądałaby „całkowicie demokratyczna i dostępna wiedza”.

Wyobraźmy sobie, że zamiast z konieczności korzystać z prywatnych serwisów takich jak Google Scholar czy EBSCO mielibyśmy do dyspozycji jedną, publiczną bazę, a w niej każdą wiadomość z dziennika, każdy tekst z magazynu, każdy artykuł naukowy, każdy dokument sądowy i państwowy, każdą stronę internetową, każdy program komputerowy, każdy film, piosenkę, zdjęcie, program telewizyjny, wideo i książkę, jakie istnieją. Wszelka treść z archiwum stron internetowych Wayback Machine, archiwów gazet, Google Books, Getty Images, Project Gutenberg, Spotify, Biblioteki Kongresu, WestLaw i LexisNexis – wszystko, każdziuteńki fragment, dostępny natychmiast w całości, a do tego funkcja wyszukiwania, jak najprościej zaprojektowana i pozwalająca szybko zawęzić zakres poszukiwań (np. „Pokaż wszystkie artykuły prasowe ze stanu Massachusetts, książki wydane w Bostonie i dokumenty państwowe z lat 1860–1865 zawierające nazwisko William Lloyd Garrison”). Prawdziwie uniwersalna wyszukiwarka, nieskażona płatną reklamą. Po sekundzie można otworzyć PDF każdej książki. Po dwóch sekundach można przeszukać całą jej treść.

Insulina za darmo, czyli na Twitterze bez zmian. Ściema goni ściemę

Teraz wyobraźmy sobie, ile czasu byśmy oszczędzali w takiej utopii informacyjnej. Potrzebuję piętnastej minuty czechosłowackiego filmu Człowiek z pierwszego stulecia z 1962 roku? Po czterech sekundach od tego kaprysu już ją oglądam. Widzi mi się strona siedemnasta któregoś wydania „Daily Mirror” z 1985 roku? To wyświetli się jeszcze szybciej. Każdy dotyczący Wietnamu nietajny dokument Departamentu Obrony z epoki Eisenhowera? Strona 150. autobiografii Franka Capry? Strona 400. wybranego podręcznika do ekonomii z 1995 roku? Wszystko to mogę mieć przed oczami, w całości, w czasie krótszym, niż spędziłem na pisaniu tego zdania.

O ile szybsze byłyby wtedy badania naukowe? O ile więcej moglibyśmy osiągnąć, gdyby wiedza nie była tak pokawałkowana i trzymana w rękach tysięcy prywatnych stróży?

Chodzi oczywiście o pieniądze

Zdumiewające jest to, że niemożność stworzenia środowiska „w pełni zdemokratyzowanej informacji” wynika wyłącznie ze względów ekonomicznych, a nie technicznych. Opisywana przeze mnie obsługa książek przypomina to, czym już dysponują Google Books i Amazon. Jednak powszechny, darmowy dostęp do treści przeraża wydawców, więc wykorzystanie pełnego potencjału tych systemów pozostaje zakazane.

Problemem jest własność: nikomu nie wolno zbudować olbrzymiej darmowej bazy danych obejmującej wszystko, co istoty ludzkie kiedykolwiek wytworzyły. Getty Images puści cię z torbami, jeśli weźmiesz sobie jakieś stare zdjęcie z ich archiwów, łamiąc umowę licencyjną. Tak samo postąpi Walt Disney Company, jeśli stworzysz darmowego konkurenta Disney+ z wszystkimi ich filmami. Portal SciHub powstał w Kazachstanie. Gdyby coś takiego próbowano założyć w Stanach Zjednoczonych, twórcy już by siedzieli w federalnym więzieniu. Gdy się nad tym zastanowić, prawo chroniące własność intelektualną to niewiarygodnie silne ograniczenie wolności słowa, jasno określające, którymi informacjami można, a którymi nie można dzielić się z ludźmi.

Nie tylko żerujące na prawach autorskich firmy będą walczyć do ostatniej kropli krwi, by treści nie krążyły swobodnie. Piractwo przeraża również twórców. Jak piszą moje koleżanki Lyta Gold i Brianna Rennix, pisarze i pisarki, artyści i artystki oraz twórcy i twórczynie filmów słusznie obawiają się, że będą głodować, gdyby ich pomysły, teksty i obrazy przestano uznawać za „własność”:

„Czy istnieje jakiś racjonalny argument przemawiający za tym, że idee – a zwłaszcza opowiedziane historie – powinno się traktować jako formę »własności«? Oczywistym powodem, by tak było, jest zapewnienie utrzymania twórcom i twórczyniom. W kapitalistycznej utopii naszych czasów, jeśli inni będą mogli bez skrupułów kopiować czyjąś twórczość i czerpać z niej korzyści, autorzy i autorki zostaną pozbawieni jakiejkolwiek znaczącej możliwości czerpania zarobku ze swojej pracy – zwłaszcza jeśli są niezależni, pozbawieni powiązań z dużymi instytucjami i nie mają zgromadzonego wcześniej majątku”.

Warufakis: Google – a co my z tego mamy?

Lyta i Brianna dodają, że w rzeczywistości takie uzasadnienie to często manipulacja, choćby dlatego, że prawa autorskie pozostają w mocy długo po śmierci faktycznej twórczyni. Niemniej obawa pozostaje: nie istnieje na przykład powszechny, bezwarunkowy dochód podstawowy, na którym mogłaby się oprzeć pisarka, gdyby jej dzieła za darmo przekazywano z rąk do rąk. Przyznaję, że trochę się wzdragam, gdy widzę, że ludzie wysyłają sobie PDF-y z całymi numerami „Current Affairs” – magazynu, który redaguję. Gdyby to było nagminne, koniec końców sprzedawalibyśmy dokładnie jedną prenumeratę, bez końca później kopiowaną.

Niewykorzystany potencjał biblioteki

Pod koniec 2019 roku wydałem książkę o socjalizmie. Odezwało się do mnie paru konserwatystów z przezabawnym pytaniem: „skoro taki z ciebie socjalista, to czy mogę ją dostać za darmo?”. Zamilkli, kiedy przypomniałem im, że tak, oczywiście mogą ją mieć za darmo. Wystarczy, żeby udali się do uspołecznionego magazynu informacji zwanego biblioteką publiczną, gdzie dostaną do przeczytania egzemplarz książki, nie wydając nawet grosika. Każdy, kto chce przeczytać moją książkę, ale nie chce lub nie może za nią płacić, może skorzystać z tego prostego rozwiązania.

Guy Standing: Dochód podstawowy pozwala mówić „nie”

Uświadomiłem sobie jednak, że skoro polecam wszystkim wypożyczenie książki zamiast kupienia jej w księgarni, mój wydawca zapewne nie będzie zadowolony. Mówiąc szczerze, sam się trochę zestresowałem: utrzymuję się z pisania, więc gdyby każdy skorzystał z książki w bibliotece, wydrukowany nakład mógłby się nie sprzedać, a wydawca nigdy więcej nie zapłaciłby mi za następną książkę. Dopóki autorzy i autorki pozostają zależni od kapitalistycznej branży wydawniczej, masowe korzystanie z uspołecznionych skarbnic informacji też okazuje się problemem.

Co dziwniejsze, w działalność bibliotek wpisana jest zupełnie zbędna dziś niewydolność, celowo podtrzymywana tylko po to, by nie naruszyć obecnego modelu finansowego. Biblioteka mogłaby po prostu rozdawać za darmo PDF-y moich książek bez żadnych zabezpieczeń przed kopiowaniem, a do tego dorzucać każdy numer „Current Affairs”. Ale tak nie jest: musisz udać się osobiście do czytelni czasopism albo wypożyczać jeden z zaledwie kilku fizycznych egzemplarzy danej książki. Bo choć chcemy udostępniać książki i gazety bezpłatnie, musimy to udostępnianie surowo ograniczyć, by nie zaszkodzić branży wydawniczej.

Dlatego biblioteki kultywują fikcję posiadania określonej liczby „egzemplarzy” również w przypadku książek cyfrowej. To oczywiście absurd, ale jego porzucenie pokrzywdziłoby wydawców. W każdej chwili można dziś dostarczyć każdemu każdą książkę – tylko w myśl prawa nie wolno nam tego zrobić.

Uzmysłowiłem sobie jednak, że nie przejmowałbym się, ile osób czyta moją książkę za darmo, gdyby mechanizm wynagradzania autorów działał inaczej: gdyby na przykład, gdyby płacono mi od liczby osób, które przeczytały książkę, a nie od liczby sprzedanych egzemplarzy. „To niemożliwe” – ktoś odpowie, „skąd brać na to pieniądze?”.

Tam, gdzie książki nie płoną

W gruncie rzeczy łatwo sobie wyobrazić taki system. Mamy powszechnie dostępną bazę wiedzy, a każdy, kto chce, może wpisać tytuł dowolnej z moich książek i przeczytać ją za darmo*. Prowadzi się statystyki liczby osób czytających te książki. Jako autor dostaję po dwa dolary od osoby (grosze, ale odpowiada to w przybliżeniu tantiemom ze sprzedaży). Czasopismo „Current Affairs” otrzymuje zaś budżet odpowiedni do poczytności. Dostaję? Otrzymuje? Ale od kogo? Oczywiście od tejże powszechnie dostępnej bazy wiedzy. A ona skąd? Oczywiście z podatków.

Świadczenia darmowe w punkcie dostępu to nie jest żaden wymysł. Na przykład brytyjskie NHS [i polskie NFZ – przyp. tłum.] płaci lekarzom za pracę, a nie pobiera opłat od pacjentów. Wynagrodzenie dla twórców i twórczyń byłoby jeszcze mniejszym problemem w społeczeństwie z powszechnym dochodem podstawowym i zagwarantowanym zaspokojeniem podstawowych potrzeb. Nie troszczyłbym się o jakiekolwiek zarobki z publikacji, gdybym bez tego mógł żyć na przyzwoitym poziomie.

Wolny dostęp do wiedzy sprzyja twórczości

Na pewno znajdzie się ktoś, kto będzie przekonywał, że wszelki system powszechnego dostępu do wiedzy zahamuje tworzenie nowych dzieł, ponieważ pozbawi twórców istotnej zachęty finansowej. Przywołajmy jednak kilka faktów. Po pierwsze, osoby zmarłej żadna motywacja nie pobudzi do kreatywności – więc przynajmniej cała twórczość osób nieżyjących powinna być udostępniana wszystkim za darmo. Stróże broniący dostępu do wytworów intelektu osób już zmarłych to pasożyty. Można ich porównać do kogoś, kto sam z siebie stawia rogatkę pośrodku drogi dawno wybudowanej przez kogoś innego i zaczyna pobierać prywatne myto od podróżnych. A właściwie, skoro pasożyty czepiają się raczej istot żywych, lepiej będzie porównać ich do robaków ścierwojadów.

Po drugie, twórcy są wyzyskiwani już teraz. Na przykład Spotify jak najbardziej jest uniwersalną bazą utworów muzycznych wyposażoną w wyszukiwarkę. Działa jednak dla własnego zysku, a nie dla dobra artystów. Właściciele praw do muzyki otrzymują ułamek centa za każde odtworzenie ich utworu, a ten ułamek trzeba jeszcze podzielić między wytwórnię, producentkę, wykonawczynię, kompozytorkę i autorkę tekstu. Prezes Spotify twierdzi, że jeśli artyści chcą zarabiać więcej pieniędzy, powinni robić więcej muzyki. (On sam zdążył się dorobić 4 miliardów dolarów).

Muzyczna bańka spekulacyjna

czytaj także

A jeśli chcesz rozśmieszyć profesora, zapytaj, ile zarabia z tantiem od artykułów naukowych. Jak wyjaśnia Adam Habib, wicerektor do spraw badawczych Uniwersytetu w Johannesburgu, wydawnictwa akademickie działają w „systemie całkowicie feudalnym”:

Koszt prowadzenia badań ponoszą uniwersytety, czyli w większości przypadków – podatnicy. Następnie prywatne firmy publikują wyniki badań i pobierają od uniwersytetów i innych instytucji publicznych opłaty za zapoznawanie się z tekstami, których właśnie one im dostarczyły. W praktyce jest to więc subsydiowanie sektora prywatnego z pieniędzy publicznych. Pokutuje mit, że mamy do czynienia z przykładem przedsiębiorczości. Moim zdaniem system taki sprzyja jedynie bogaceniu się kosztem publicznym, z ogromnymi konsekwencjami dla osób najmniej uprzywilejowanych.

Nie rozwiązało tego problemu rozpowszechnienie się badań w „wolnym dostępie”, ponieważ nie zniknął motyw zysku, a w obecnym modelu wydawniczym biedniejsze kraje wciąż stoją na straconej pozycji.

Po trzecie, rozważając skutki istnienia wolnodostępnego magazynu wiedzy dla tworzenia treści, nie wolno patrzeć tylko na jedną stronę równania. Pytanie, jaką część twórczości ograniczy nieegzekwowanie przez państwo praw własności intelektualnej należących do wydawców akademickich czy do Getty Images, musi zrównoważyć fakt, że powszechny wolny dostęp do całej wiedzy przyniesie fenomenalne oswobodzenie twórczego potencjału ludzi.

Trzeba podsumować, ile naukowcy mogliby zrobić w czasie, który dziś spędzają na próbach dotarcia do źródeł i uzyskania dostępu do nich. Skończyłyby się czasy, w których jakaś pozycja dostępna jest tylko w jednej bibliotece i trzeba zdobywać ją przez system wypożyczeń międzybibliotecznych. Skończyłyby się czasy, gdy bibliotekarki poświęcają czas na zarządzanie prenumeratami, zamiast pomagać czytelniczkom w poszukiwaniach. Badacze i badaczki w krajach globalnego Południa przestaliby być całkowicie niezdolni do rywalizacji z amerykańskimi bibliotekami, które stać na gigantyczne opłaty.

Z osobistego punktu widzenia mogę stwierdzić, że jako ktoś, kto często poszukuje mało znanych książek do badań, zamawia je i czeka na nie nawet tygodniami, pisałbym znacznie szybciej, gdybym mógł wyświetlić całą treść książki w dziesięć sekund. Skąpe wycinki prezentowane w Google Books doprowadzają mnie do szewskiej pasji).

Pora na informacyjną rewolucję

Trzeba ponadto wziąć pod uwagę, co działoby się w społeczeństwie, w którym skorygowano by względną dostępność i koszt prawdy w stosunku do kłamstwa. Co by było, gdyby każdy kurs online był za darmo? Gdyby podręczniki kosztowały zero dolarów zamiast 200? Gdybyśmy kierowali się nie względami finansowymi, ale pragnieniem stworzenia jak najłatwiejszego dostępu do wiedzy, by dowiadywanie się nowych rzeczy było możliwie najłatwiejsze i najtańsze? Nie wiem. Ale mam cichą nadzieję, że jakieś państwo zbójeckie (albo mikropaństwo, albo państwo-wysepka), któremu niestraszne wkurzanie najpotężniejszych korporacji i rządów świata, spróbuje zdobyć tę Bastylię informacji i uwolni każdy bit i bajt ze sztucznego więzienia. Dziś powstrzymuje je przed tym wyłącznie szantaż prawa.

Dobra wiadomość jest taka, że w naszych czasach możliwości demokratyzacji wiedzy są większe niż kiedykolwiek wcześniej. Gdybyśmy chcieli założyć takie pismo jak „Current Affairs” w 1990 roku, musielibyśmy wyłożyć około dziesięciu razy więcej pieniędzy, niż faktycznie mieliśmy. Lewicowi youtuberzy i youtuberki zaciekle walczą dziś z propagandą i obalają złe argumenty. Istnieją tony świetnych podcastów, nawet Twitter na coś się czasem przydaje. (Gdzie indziej można nakrzyczeć na ludzi potężnych i wpływowych i osobiście ich wkurzyć?) Z drugiej strony Fox News, PragerU czy American Enterprise Institute wciąż mają diablo wielkie budżety na szerokie roztrąbienie swojego przekazu. Na lewicy nie ma niczego o porównywalnym rozmiarze i wpływie.

Być jak Elon Musk. Mesjasz czy patoinfluencer kapitalizmu?

Pracujemy nad tym. Daleko nam jeszcze do świata, w którym cała wiedza jest równie dostępna. Mam nadzieję, że pewnego dnia nasz patchwork celowo nieudolnych bibliotek zamieni się w wolnodostępną skarbnicę całej zapisanej ludzkiej wiedzy i twórczości. Tymczasem skupmy się na tym, aby dobre i przemyślane materiały dostarczać do rąk jak największej liczby ludzi i by przełamywać jak najwięcej barier. Current Affairs [tak samo jak, oczywiście, Krytykę Polityczną – red.] można czytać bez paywalla, nawet jeśli nas to kosztuje, ponieważ chcemy maksymalnie ułatwić wszystkim dostęp do naszych wypowiedzi. Tak samo robi prawica. Mówi ludziom, co myśleć, proponują im książki, broszury i zgrabne, pięciominutowe filmiki na YouTubie. Na lewicy mamy się czego od nich nauczyć.

Nie stać nas na ograniczanie zasięgu do tych, którzy cenią nas tak bardzo, że chętnie za nasze treści zapłacą. Wtedy wygrałaby darmowa gówno prawda.

Małym redakcjom trudno znaleźć równowagę pomiędzy utrzymywaniem się z reklam, paywalli i darowizn. A pieniądze przecież muszą skądś napływać. Często oznacza to silną zależność od reklam – tradycyjny model biznesowy papierowych czasopism też opiera się na dochodach z reklam, a nie prenumeratach.

W tym świetle paywalle to w rzeczywistości model mniej zepsuty. Podcasterka, która sprzedaje swój kurs wideo na Patreonie, zamiast dawać go za darmo, ale w towarzystwie reklam materacy i miesięcznych subskrypcji pudełek z dziadostwem, cieszy się ważnym rodzajem wolności. Musi zadowolić swą publiczność, ale nie musi zadowalać sponsorów. Choć w Current Affairs sprzedajemy też prenumeraty, by zapłacić rachunki, nawet jedna osoba, która przeczytałaby artykuł, ale zrezygnuje, to strata. (Chciałbym móc wszystkim rozdać swoją książkę, ale wydawca mi nie pozwala. Za darmo udostępniłem jednak inną).

„Guardian” i Intercept udostępniają na swoich stronach wiele cennych materiałów za darmo, nie mają paywalla. Jednak finansowanie „Guardiana” pochodzi ze specjalnego trustu, a magazyn Intercept założył i utrzymuje życzliwy miliarder. (Uwaga, życzliwi miliarderzy: na Current Affairs, gdzie ukazuje się ten artykuł, też można przekazać darowiznę).

Demokracja przegrywa internetowy wyścig zbrojeń

czytaj także

Możliwe, że paywall „New York Timesa” czy „New Statesmena” chroni te publikacje przed koniecznością wchodzenia w partnerstwo z dostawcami „treści sponsorowanych”, takimi jak koncern naftowy Shell czy ubezpieczyciel medyczny Cigna – ale dzieje się to kosztem ograniczenia zasięgu. To tym bardziej powód, aby pieniądze na działalność wydawniczą pochodziły ze scentralizowanej, wolnodostępnej biblioteki, a nie z subskrypcji czy od biznesowych sponsorów.

Twórców należy dobrze wynagradzać. Jednocześnie jednak musimy dbać o to, by rzeczy ważnych i głębokich nie chować w zamknięciu, tam, gdzie dotrą tylko nieliczni. Prawda powinna być wolna i dostępna dla wszystkich.

* Można oczywiście ogrodzić powszechną bazę danych paywallem, czego – zakładam – zechciałoby wielu ludzi. Wtedy trzeba by przyznać wszystkim pewną miesięczną „rację” darmowych treści (np. 5 książek, 100 artykułów prasowych, 50 artykułów naukowych, 20 filmów, a dokumentów sądowych – do woli). Za treści ponad ten przydział odbiorcy musieliby płacić, jednak z opłaty byłyby zwolnione osoby poniżej pewnego progu dochodowego. Tu pojawiłby się problem kwalifikacji osób uprawnionych, co zawsze komplikuje procedury i powoduje niesprawiedliwe odmowy. Nie zaglądamy nikomu do portfela, by przyznać prawo do korzystania z bibliotek publicznych – i tak samo nie powinniśmy reglamentować prawa do korzystania z powszechnej bazy wiedzy.

**
Nathan J. Robinson jest amerykańskim dziennikarzem, publicystą i redaktorem naczelnym lewicowego magazynu Current Affairs, założonego w 2015 roku. Napisał 10 książek, w tym wydaną w lutym 2023 roku Responding to the Right: Brief Replies to 25 Conservative Arguments (W kontrze do prawicy: krótkie repliki na 25 konserwatywnych argumentów).

Artykuł opublikowany w magazynie Current Affairs. Dziękujemy autorowi za zgodę na przedruk. Z angielskiego przełożyła Aleksandra Paszkowska. Śródtytuły od redakcji.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij