Świat

Warufakis: Google – a co my z tego mamy?

Internetowi giganci sprowadzili nas do roli towaru, którym do woli handlują. Ale to my tworzymy ich kapitał – więc część ich zysków należy się nam. W ten sposób sfinansujemy dochód podstawowy i odzyskamy nieco kontroli nad wielkim kapitałem.

ATENY – Nawet najzagorzalsi krytycy firmy Google korzystają z jej technologii, gdy w obcym mieście nawigują według wskazówek Google Maps. A także, gdy zbierają dane do ognistych tyrad wymierzonych w jej praktyki. Powiedzmy sobie szczerze: pod wieloma względami życie bez Google byłoby uciążliwe. To jednak nie powód, by zostawić Google i innych internetowych gigantów w spokoju. Przeciwnie: ich działalność jest tak szczególna i tak nieodzowna, że musi podlegać demokratycznej kontroli – i to nie tylko ze względu na nasze prawo do poszanowania prywatności.

Warufakis: Trzy zakony ojców (i sióstr) austerytów

W ostatnich latach zaczęliśmy się bardziej wnikliwie przyglądać korporacjom internetowym, ponieważ do perfekcji opanowały tajemną sztukę, której pionierami były gazety, radio i telewizja: sztukę przyciągania i przykuwania naszej uwagi po to, by sprzedać dostęp do niej reklamodawcom. O ile jednak czytelnicy, słuchacze i widzowie tradycyjnych mediów byli klientami kupującymi określone produkty, o tyle komercyjne media elektroniczne nauczyły się czerpać zyski wyłącznie z transakcji zawieranych bezpośrednio ze sprzedawcami towarów i usług, a nas samych i informacje o nas sprowadziły do roli biernego towaru – przedmiotu tych transakcji.

Firmy takie jak Google czy Facebook mogły udoskonalić ten specyficzny proces produkcji, w którym przedmiotem wymiany handlowej jest nasza uwaga, i uczynić z niego żyłę złota dlatego, że w bezprecedensowym stopniu decydują o tym, co pojawia się na naszych ekranach. Inaczej niż ich poprzednicy na tym polu, potrafią przykuć naszą uwagę komunikatami precyzyjnie dobranymi do konkretnej osoby, a nawet do jej nastroju w danej chwili po to, by natychmiast sprzedać tę uwagę temu, kto za dostęp do naszych zmysłów i naszych danych zapłaci najwięcej.

Bankowa rewolucja tuż za rogiem?

czytaj także

Za sprzeciwem wobec poczynań gigantów technologii cyfrowych kryje się zatem poczucie, że jako użytkownicy internetu stajemy się proletariatem. W latach 70. i 80. irytowało nas, gdy komercyjne kanały telewizyjne zastawiały na nas pułapki, przerywając reklamami filmy czy mecze piłkarskie w najbardziej pasjonujących momentach. Dziś nawet nie umiemy rozpoznać sztuczek, którymi z sekundy na sekundę przykuwa się, a potem sprzedaje naszą uwagę. Nic nie wiemy o rynku, na którym się nami handluje. Nie mamy nic do powiedzenia w procesie biznesowym, w którym jesteśmy tylko biernym produktem.

Przepisy o ochronie prywatności i danych osobowych mają nam zwrócić część utraconej w ten sposób autonomii; mają pozwolić nam świadomie wybierać, co chcemy oglądać, pod czyim wpływem dokonujemy tych wyborów i kto ma prawo o tym wszystkim wiedzieć. Jednak ustawowe regulacje działalności korporacji internetowych nie wystarczą, by ochronić nasze dane i „konsumencką suwerenność”. W świecie naznaczonym postępującą automatyzacją i uśmieciowieniem pracy zyski tych monopolistów powiększają nierówności, podsycają społeczne frustracje, osłabiają zagregowany popyt na towary i usługi, wreszcie przyczyniają się do dalszej destabilizacji kapitalizmu.

Przegalińska: Na Facebooku wszyscy jesteśmy darmowymi pracownikami

Problem polega na tym, że tradycyjne mechanizmy interwencji państwa okazują się w tym przypadku jałowe: nie ma przecież sensu opodatkowywać usług, które są darmowe. Opodatkowanie robotów na rzecz ludzi jest równie niewykonalne, jak precyzyjne zdefiniowanie, co właściwie jest robotem. A chociaż giganci technologii cyfrowych jak najbardziej powinni płacić podatki od swoich zysków, to zatrudniają tak doskonałych ekspertów od księgowości i dysponują tak wieloma możliwościami do przesuwania zysków między różnymi systemami prawnymi, że skuteczne ściąganie z nich podatków okazuje się trudne.

Jeśli jednak rozejrzymy się za mechanizmami innymi niż podatki, dostrzeżemy proste rozwiązanie. Wymaga ono tylko przyjęcia do wiadomości, że – przynajmniej w przypadku Google i podobnych firm – kapitał nie jest już wytwarzany wyłącznie przez podmioty prywatne.

Maszyna parowa zbudowana w warsztacie Jamesa Watta była jego dziełem, jego produktem. Nabywca robił z niej użytek na przykład w przędzalni i miał prawo sądzić, że zyski z produkcji tkanin są należną mu nagrodą za podjęcie ryzyka, jakim był zakup maszyny, oraz za nowatorski pomysł użycia tej maszyny do napędzania przędzarki czy mechanicznego krosna.

W przeciwieństwie do tamtego fabrykanta Google nie może natomiast twierdzić, że kapitał, z którego wypływa strumień przychodów firmy, został wytworzony całkowicie prywatnie. Kapitał Google powiększa się bowiem za każdym razem, gdy ktoś wpisuje w wyszukiwarce nazwę produktu, albo gdy kieruje się do celu za pomocą Google Maps. O ile więc fizycznie istniejące serwery i pracujące na nich oprogramowanie zostały wyprodukowane w porządku kapitalistycznym, o tyle dużą część kapitału Google wytworzyliśmy my wszyscy. Każdy, kto korzysta z usług Google, ma zatem prawo uważać się za jej faktycznego udziałowca.

Szarfenberg: Dochód obywatelski to nie utopia

Wytwórcą znacznej części kapitału firm wysokich technologii jest zatem społeczeństwo. Nie sposób jednak obliczyć osobistego wkładu każdej jednostki w pomnażanie tego bogactwa– nie wiemy więc, jaki udział w nim należy się każdemu i każdej z nas. Tę niemożność da się jednak przekuć w zaletę. Wystarczy, że utworzymy publiczny fundusz powierniczy, któremu Google i podobne korporacje przekażą, powiedzmy, 10 procent swoich udziałów. Nagle możemy zapewnić każdemu dziecku fundusz powierniczy, a zakumulowane dywidendy z niego mogą sfinansować powszechny, bezwarunkowy dochód podstawowy, który będzie rósł wraz z postępami automatyzacji, a jednocześnie będzie ograniczać nierówności i stabilizować gospodarkę na poziomie makroekonomicznym.

Na drodze do tego pociągającego rozwiązania stoją jednak dwie przeszkody. Pierwszą z nich jest przekonanie, że lekarstwem na każdą bolączkę są podatki. Tymczasem dochód podstawowy finansowany z podatków z pewnością wywoła silny opór tych, którzy pracując zarobkowo, z trudem wiążą koniec z końcem i nie zrozumieją, dlaczego mieliby dotować niepracujących – wszystko jedno, biednych czy bogatych. Druga przeszkoda bierze się stąd, że prawo do udziałów przyznaje się zwykle tylko pracownikom przedsiębiorstwa.

Warufakis: W pułapce liberalizmu

Jest oczywiście mnóstwo dobrych powodów, by opodatkowywać zyski przedsiębiorstw i w ten sposób finansować świadczenia dla biednych albo na przykład wspierać tworzenie spółdzielni pracowniczych. Tu jednak zajmujemy się zupełnie inną kwestią: jak ustabilizować społeczeństwo, nadając prawo współwłasności kapitału Google wszystkim ludziom, którzy pomogli ten kapitał wytworzyć – w tym także osobom wykonującym nieodpłatną pracę opiekuńczą, osobom zatrudnionym na umowach śmieciowych, a także tym, którzy w ogóle nie uczestniczą w typowych relacjach społeczno-ekonomicznych.

Tu, jak można się było spodziewać, obrońcy status quo we własnym interesie wciskają nam ciemnotę. Felietonista Financial Times próbował ostatnio utrącić pomysł przekazywania części udziałów w koncernach Big Tech do publicznego funduszu powierniczego twierdząc (i wypaczając przy okazji argumentację zwolenników tej koncepcji), że po prostu nie doceniają wszystkiego, co koncerny takie jak Google dla nas zrobiły. Nie chcąc dopuścić nas do udziału w zyskach z kapitału, jaki my, użytkownicy, wspólnie wytworzyliśmy, obrońcy cyfrowych gigantów przywołują jako argument „nadwyżkę konsumencką”, czyli kwotę, jaką musielibyśmy zapłacić, by korzystać z darmowych obecnie usług takich jak Gmail i Google Maps.

Hobsbawm: Postęp w erze kapitału [fragment]

czytaj także

To trochę tak, jak gdyby skonfiskować komuś akcje pewnej firmy i usprawiedliwić to faktem, że właściciel tych akcji sam przecież korzysta z jej usług. Tymczasem chodzi właśnie o to, że gdy korzystamy z usług cyfrowych gigantów, nieustannie wytwarzamy część ich kapitału. Ta część należy się zatem nam – nie każdemu i każdej z osobna, ale nam wszystkim. To nasza własność, mamy do niej prawo i musimy je wyegzekwować.

 

**
Copyright: Project Syndicate, 2018. www.project-syndicate.org. Z angielskiego przełożył Marek Jedliński.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Janis Warufakis
Janis Warufakis
Ekonomista, współzałożyciel DiEM25
Ekonomista, od stycznia od lipca 2015 roku minister finansów Grecji, współzałożyciel ruchu DiEM25 (Democracy in Europe Movement 2025). Autor książek „Globalny Minotaur” (2016) i „A słabi muszą ulegać?” (2017), „Porozmawiajmy jak dorośli” (2019).
Zamknij