Świat

Wojna z terrorem i władza, która tworzy własną rzeczywistość

WTC 11 września USA

Wojna z terrorem uczyła, że zagrożenie czyha na każdym kroku, a w imię „bezpieczeństwa” ograniczenia nałożone na władzę muszą zostać usunięte. Z czasem uwolniona z demokratycznego gorsetu władza zaczęła tracić kontakt z rzeczywistością.

Ataki z 11 września słabnącemu w sondażach George’owi W. Bushowi spadły dosłownie z nieba. Prezydent, którego potknięciami językowymi karmiły się programy satyryczne, a który blisko połowę czasu spędzał to na polu golfowym, to na polowaniu, z dnia na dzień stał się wodzem narodu. Ogłoszona przez niego „wojna z terrorem” pozwoliła mu wygrać reelekcję, a jastrzębiom z jego otoczenia marzącym o odbudowaniu mocarstwowości USA po rzekomo zbyt ugodowej polityce Billa Clintona dała pretekst do agresywnej polityki zagranicznej i wzmocnienia represyjnego aparatu państwa.

Kiedy porwane przez dżihadystów samoloty rozbijały się o ściany wieżowców World Trade Center, wielu wieszczyło, że świat nie będzie już taki sam. Dwadzieścia lat po tym, jak świat z przerażeniem (choć czasem i z satysfakcją) oglądał te wydarzenia na żywo, śmiało można im przyznać rację. Nie jest to jednak tylko efekt samych ataków, ale w dużej mierze tego, jak Ameryka na nie odpowiedziała.

11 września i polityka jedności: zwycięstwo autorytarnej prawicy

Ludzie, którzy tę odpowiedź przeforsowali – neokonserwatyści, jak wiceprezydent Dick Cheney, sekretarz obrony Donald Rumsfeld czy jego zastępca Paul Wolfowitz – dzięki nieszczęśliwemu zbiegowi okoliczności zyskali wtedy pretekst i wolną rękę do urzeczywistnienia swoich pomysłów. Wiele z wprowadzonych wtedy rozwiązań, choć powszechnie uważanych za haniebne i często bezprawne, zostało z nami do dziś – jeśli nie z litery, to przynajmniej z ducha. Ironią losu jest też to, że pomysły, które rzekomo miały promować demokrację poza granicami USA, przyczyniły się do erozji demokracji w samych Stanach.

Wariaci wychodzą z piwnicy

Żeby zrozumieć, jak bardzo ekstremalne idee przyświecały neokonserwatystom, wystarczy tylko przypomnieć, że korzenie ich ruchu sięgają lat 60. ubiegłego wieku. Część z nich piastowała wysokie stanowiska już w administracji prezydenta Nixona, później jednak, do czasu George’a W. Busha, byli marginalizowani – i to nie przez lewicę czy liberałów, ale przez swoich konserwatywnych kolegów (i bardzo nieliczne koleżanki) z prawicy. Kiedy Bush senior otrzymał do ręki kopię „doktryny Wolfowitza” – raportu, który stwierdzał, że dzięki samodzielnym interwencjom militarnym USA po upadku Związku Radzieckiego mogą osiągnąć globalną dominację – stwierdził, że jej autorzy to „wariaci z piwnicy”, crazies in the basement.

To za Busha seniora neokonserwatystów ogarnęła obsesja na punkcie Iraku i odsunięcia od władzy byłego sojusznika USA, Saddama Husajna. Tej obsesji wielokrotnie dawali wyraz jeszcze za czasów pierwszej wojny w Zatoce Perskiej, jak i potem, tym razem już jako przedstawiciele think tanku Project for New American Century. Obalenie reżimu w Bagdadzie miało – w teorii – ustabilizować region, ponieważ – znowu w teorii i wielkim skrócie – demokracje nie są skore do prowadzenia ze sobą wojen ofensywnych. Według Wolfowitza et consortes stawką w grze była globalna stabilność międzynarodowego systemu opartego na liberalnych instytucjach i prawie międzynarodowym. W osiągnięciu tego zbożnego celu miały pomóc moralna klarowność amerykańskiej polityki zagranicznej, globalna dominacja USA i wojny prewencyjne.

George’a W. Busha najwspanialsze dzieło sztuki wojennej

Idee neokonserwatystów – dość ekstremalne nawet na amerykańskiej prawicy – nie trafiły na podatny grunt ani w administracji Busha seniora, ani tym bardziej Billa Clintona. Zmieniło się to dopiero wraz z dojściem do władzy Busha juniora, choć do realizacji najdalej idących postulatów wciąż brakowało pretekstu – aż do 11 września.

„Nienawidzą naszych swobód”

Atmosfera tamtego czasu sprzyjała jednoczeniu się wokół flagi. Według badań Gallupa poparcie dla George’a W. Busha w miesiącach po zamachach szybko wzrosło do ponad 90 proc. Dobrze oceniali go w większości nawet demokraci. W mediach od lewa do prawa powtarzano, że USA zostały „zaatakowane” i „upokorzone”, a w retoryce publicznej słuszne opłakiwanie ofiar bezprecedensowych zamachów mieszało się z gniewem i żądzą zemsty.

Na pytanie o motywy terrorystów odpowiedź była prosta. W przemówieniu przed połączonymi izbami Kongresu George W. Bush stwierdził, że terroryści odpowiedzialni za 11 września to dziedzice „morderczych ideologii” XX wieku, „faszyzmu, nazizmu i totalitaryzmu” (serio). Stwierdził też, że terroryści „nienawidzą naszych swobód: naszej wolności religijnej, naszej wolności słowa, naszej wolności do głosowania, gromadzenia się i niezgadzania się ze sobą”. Każdy, kto próbował wykazać się nieco głębszą refleksją i wskazywał na bardziej złożone przyczyny – jak choćby na to, że chore pomysły Osamy bin Ladena padały na podatny grunt przygotowany po części przez amerykańską politykę wspierania satrapów w regionie – był oskarżany o sprzyjanie terrorystom i nienawiść do własnego kraju.

Przedstawiając zamachy jako element egzystencjalnego zagrożenia – albo my, albo oni – nie pozostawiono zbyt wiele miejsca na niuanse, a innym krajom i wewnętrznym sceptykom nie dano wyboru. „Albo jesteście z nami, albo z terrorystami” – grzmiał George W. Bush z mównicy. Podobnych zwrotów używano też podczas rozmów z przedstawicielami innych krajów. Ameryka miała się przygotować na długą i kosztowną wojnę toczoną wszystkimi dostępnymi środkami na froncie zewnętrznym i wewnętrznym.

Islamscy terroryści, mówiono, chcieli zniszczyć „amerykański styl życia”. Trzeba przyznać, że administracja Busha dość szybko zauważyła wzrost antymuzułmańskich nastrojów. I choć prędko starano się rozdzielić „dobrych muzułmanów” od „radykalnych islamskich terrorystów”, a sam prezydent w przemówieniu w waszyngtońskim Centrum Islamskim powiedział wprost, że „islam to pokój”, to frazeologia strachu, urażonej dumy i zemsty zrobiła swoje.

Dzięki publicystyce takich neokonserwatystów jak Norman Podhoretz furorę zaczął robić zlepek „islamofaszyzm”, a całe wydarzenie zaczęto tłumaczyć zapożyczonym od konserwatywnego politologa Samuela Huntingtona „zderzeniem cywilizacji”. Wartość poznawcza tych pojęć jest odwrotnie proporcjonalna do ich wartości retorycznej – a ta druga okazała się spora.

„Widzisz coś, powiedz coś”

Pytanie, jakim cudem 11 września w ogóle doszło do zamachów, jest całkiem zasadne. Samoloty zostały porwane przez osoby, które mieszkały w Stanach od co najmniej kilkunastu miesięcy i do USA wjechały – a czasami kilkakrotnie wjeżdżały – całkiem legalnie, choć wcześniej szkoliły się w bazach Al-Kaidy na terenie Afganistanu. Co więcej, przed przyjazdem do USA tylko jeden z porywaczy miał licencję pilota. Reszta nauczyła się latać w prywatnych szkołach na Florydzie.

Szeroko zakrojone dochodzenie wykazało, że zamachów nie udało się przewidzieć ani powstrzymać, dlatego że zawiódł aparat bezpieczeństwa. Kilkunastu dżihadystów mogło bez większego problemu zaaklimatyzować się w USA i tu przejść część przygotowania koniecznego do wykonania zamachów, bo instytucje wywiadu i kontrwywiadu – CIA i FBI – nie wymieniały się informacjami. Żeby tragedia z 11 września nie mogła się powtórzyć, uznano, trzeba scentralizować gromadzenie informacji i zbierać ich jak najwięcej.

Jednym z elementów tego procesu, jak zauważyli specjaliści od badań nad bezpieczeństwem, było zwiększanie czujności zwykłych ludzi i zachęcanie ich do informowania o podejrzanych rzeczach. W nowojorskim metrze po dziś dzień można usłyszeć, że „jeśli coś widzisz, to coś powiedz” (See something, say something). Żerowano przy tym na podejrzliwości i lęku, bo nikt nie wyjaśnił, czym to widziane „coś” ma być. Wiadomo było tylko, że ataków dokonali muzułmanie z krajów arabskich – Arabii Saudyjskiej, Egiptu i Zjednoczonych Emiratów Arabskich – odtąd więc każda osoba o ciemniejszej karnacji była podejrzana.

Islamofobia, czyli rasizm niekontrowersyjny

Liczby pokazują, że zamachy z 11 września i reakcje na nie doprowadziły do wzrostu islamofobii i rasistowskich uprzedzeń wobec osób o ciemniejszym kolorze skóry. Według Pew Research Center na jesieni 2001 roku 28 proc. Amerykanów było podejrzliwie nastawionych do osób, których wygląd sugerował bliskowschodnie pochodzenie. Odsetek ten wzrósł w ciągu niecałego roku do 36 proc. Codziennością stały się szykany na lotniskach, nieufność policji oraz przemoc werbalna i fizyczna. W 2001 roku gwałtownie wzrosła liczba ataków na muzułmanów w USA i choć rok później spadła, to wciąż była trzykrotnie wyższa niż w roku 2000.

Inwigilacyjny behemot

Kolejnym elementem był rozrost programów inwigilacji, bezprecedensowo naruszających prywatność obywateli. Nie był to co prawda pierwszy przypadek podporządkowania wolności obywatelskich i praw człowieka wymogom bezpieczeństwa. Za krytykę udziału USA w wielkiej wojnie socjalista Eugene Debs trafił do więzienia, a podczas drugiej wojny światowej Amerykanów japońskiego pochodzenia zamknięto w obozach koncentracyjnych – w obu przypadkach sądy uznały, że jest to w porządku. Z powodu możliwości technologicznych był jednak najdalej idący.

W odpowiedzi na ataki z 11 września Amerykanie stworzyli inwigilacyjnego behemota, który zaczął żyć własnym życiem. Przepchnięta w niecałe trzy dni PATRIOT Act – potężna ustawa, która niemal jednogłośnie (i niemal nieczytana) przeszła przez obie izby Kongresu – między innymi pozwalała na przeszukiwanie domów mieszkańców i obywateli USA bez ich wiedzy czy zdobywanie dowodów materialnych – od dokumentacji biznesowej przez historię książek wypożyczanych z biblioteki – które pomogłyby w śledztwach przeciwko podejrzanym. Trzeba tu wspomnieć, że sprawdzanie historii bibliotecznej miało dość orwellowski klimat: podobnie jak w przypadku przeszukań mieszkań i domów, osoby podejrzane miały nie być o tym informowane.

Szybko stworzono też TSA, agencję federalną odpowiedzialną za bezpieczeństwo na lotniskach i dworcach. Agentom TSA pozwolono na bardzo „dokładne” przeszukiwanie podróżnych, łącznie ze sprawdzaniem pachwin, a w przypadku kobiet przestrzeni między piersiami – zachowań, które w każdej innej sytuacji uchodziłyby za molestowanie seksualne.

Ty się boisz terrorystów, a my cię podsłuchujemy

Powstały w 2002 roku na fali inwigilacyjnego amoku Department of Homeland Security (błędnie tłumaczony na polski jako Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego – nacjonalistyczne konotacje angielskiego oryginału lepiej oddawałby „Departament Bezpieczeństwa Ojczyzny”) jest trzecią co do wielkości instytucją w ramach władzy wykonawczej, po Departamencie Obrony i Departamencie Spraw Weteranów. Będąca częścią Departamentu Obrony Agencja Bezpieczeństwa Narodowego – niesławna NSA – otrzymała nowe uprawnienia, w tym możliwość śledzenia podejrzanych bez nakazu sądowego lub na podstawie nakazu wydanego przez specjalny sąd, który decyzję podejmuje bez znajomości części faktów i musi wierzyć przedstawicielom Agencji na słowo.

Należy wspomnieć, że wszystko to działo się za przyzwoleniem większości społeczeństwa. Według Pew Research Center 55 proc. Amerykanów uważało wtedy, że w imię bezpieczeństwa i walki z terrorem konieczne jest ograniczenie części swobód. (Choć trzeba przyznać, że zdaniem tej samej większości granicę naruszania prywatności miało stanowić czytanie prywatnych maili – tym jednak władze się już nie przejmowały).

Długie trwanie „wojny z terrorem”

Niektóre rozwiązania wprowadzone na fali „wojny z terrorem” nie przetrwały próby czasu. Ostatnie zapisy ustawy PATRIOT Act wygasły w 2019 roku. Zrezygnowano też z prześwietlających do naga skanerów na lotniskach – choć w tym wypadku tylko dlatego, że okazały się one nie spełniać swojego zadania. Jednak duch podjętych wtedy decyzji – złych i szkodliwych – pozostał i ma się dobrze.

Wygląda na to, że logika ataków prewencyjnych zadomowiła się już w amerykańskiej polityce zagranicznej. Przyzwyczailiśmy się również do tego, że wojna z terrorem wymaga ofiar i kolejne informacje o cywilach ginących w atakach dronów – jak choćby w ramach ataku prewencyjnego mającego uniemożliwić kolejny zamach w czasie ewakuacji amerykanów z Afganistanu – w najlepszym wypadku wywołują reakcje rytualnego oburzenia. O innych pytaniach i wątpliwościach moralnych wynikających z prowadzenia działań wojennych przy użyciu dronów w ogóle się nie mówi.

Sasnal: Czego nas nauczyło 20 lat „wojny z terrorem”

Uprzedzenia wobec muzułmanów zaczęły coraz bardziej się pokrywać z tożsamością partyjną. W 2002 roku 32 proc. wyborców Partii Republikańskiej uważało, że islam bardziej niż inne religie jest skłonny do zachęcania do przemocy. W 2016 roku – roku wyborczym – odsetek ten wynosił aż 75 proc. Islamofobiczna retoryka Donalda Trumpa padła więc na podatny grunt. Przecenienie zagrożenia ze strony islamskiego fundamentalizmu przynajmniej po części przyczyniło się również do przegapienia rosnącego niebezpieczeństwa ze strony skrajnej prawicy. Podkręcany przez Trumpa szturm na Kapitol z 6 stycznia tego roku pokazał, jak głęboko skrajnie prawicowe ruchy przeniknęły do instytucji państwa – wśród atakujących Kongres byli między innymi wojskowi, policjanci i politycy stanowi.

Last but not least, pozostają jeszcze konsekwencje kłamstw, których dopuściła się administracja Busha. Spora część uzasadnień wojny z terrorem okazała się wyssana z palca – od uzasadnień inwazji na Irak począwszy. Istotne i czasami nielegalne programy inwigilacyjne z kolei wprowadzano w sposób tajny i nikt o nich by się nie dowiedział, gdyby nie Edward Snowden. Te dwa czynniki stworzyły odpowiednie środowisko dla najróżniejszych teorii spiskowych i – co ważniejsze – przyczyniły do powstania przekonania, że władza manipuluje, robi, co chce, i nie jest z nadużyć rozliczana. To poczucie również miało swój udział w sukcesie Donalda Trumpa.

A jeśli w czasach prezydentury Trumpa dominowało wrażenie, że jej związek z rzeczywistością jest niepokojąco luźny, to warto wspomnieć słowa wysoko postawionego doradcy George’a W. Busha (prawdopodobnie Karla Rove’a), które w 2004 roku przytoczył w „New York Timesie” Ron Suskind. Tacy jak pan, tłumaczył anonimowy rozmówca dziennikarzowi, należą do „ludzi zakorzenionych w rzeczywistości”, czyli „hołdujących przekonaniu, że problemy rozwiązuje się przez racjonalną analizę postrzeganego świata”.

Jednak świat już tak nie działa, wyjaśniał. „Teraz jesteśmy imperium, a kiedy działamy, kreujemy własną rzeczywistość. I podczas gdy wy będziecie ją racjonalnie badać, jak to macie w zwyczaju, my nadal będziemy działać i tworzyć nowe rzeczywistości, które też możecie sobie analizować – i tak to się będzie kręcić. My jesteśmy aktorami historii, a wam wszystkim pozostanie tylko przyglądać się naszemu dziełu”.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jan Smoleński
Jan Smoleński
Politolog, wykładowca w Ośrodku Studiów Amerykańskich UW
Politolog, pisze doktorat z nauk politycznych na nowojorskiej New School for Social Research. Wykładowca w Ośrodku Studiów Amerykańskich UW. Absolwent Instytutu Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego i Nauk Politycznych na Uniwersytecie Środkowoeuropejskim w Budapeszcie. Stypendysta Fulbrighta. Autor książki „Odczarowanie. Z artystami o narkotykach rozmawia Jan Smoleński”.
Zamknij