Świat

Fejki fejkami, ale kasa musi się zgadzać

Mijają lata, a w walce z fałszywymi newsami niewiele się zmienia. Media społecznościowe nadal niemrawo oznaczają je łatwymi do zignorowania etykietami, a Microsoft poszedł o krok dalej – ostatnio ogłosił, że nie będzie ich oznaczał w ogóle, żeby nie narazić się na zarzut stosowania cenzury. Wygląda na to, że nawet szumnie zapowiadane unijne regulacje oznaczają tylko więcej zgód do odklikania, a nie realną zmianę.

Żeby oddać Microsoftowi sprawiedliwość owszem, fałszywych newsów oznaczał nie będzie, za to zatrudnił specjalistów, którzy pomagają odsiewać ziarno od plew. Dzięki ich pracy, jak chwali się firma, udało się udaremnić ataki hakerów działających na zlecenie rządów Iranu, Rosji, Chin czy Korei Północnej. Jeśli jednak jakiś fejk przejdzie przez to sito no cóż, trudno. Biznes nie jest od mówienia ludziom, co jest, a co nie jest prawdziwą informacją stwierdził prezes firmy Brad Smith w rozmowie z Bloombergiem. Skomplikował tym samym życie konkurencji, która od lat prowadzi wojnę z fałszywymi newsami. I zazwyczaj przegrywa.

Microsoft może sobie pozwolić na pewien poziom nonszalancji, bo w jego portfolio znajduje się tylko jedno medium społecznościowe, i to dość specyficzne zorientowany na karierę i sprawy zawodowe LinkedIn oraz wyszukiwarka Bing, bohaterka memów sugerujących, że używają jej tylko postaci ze sponsorowanych przez Microsoft seriali.

Większy problem mają Meta, właściciel Facebooka i Instagrama, oraz Twitter Inc., a także firma Alphabet, do której należy najpopularniejsza na świecie wyszukiwarka Google. Ich media są bowiem podstawowym źródłem informacji dla milionów ludzi (nawet jeśli, jak wynika z badań, większość użytkowniczek i użytkowników nie korzysta z nich stricte dla newsów). Problem w tym, że zaledwie 27 proc. Amerykanów, bo tylko oni wzięli udział w ubiegłorocznej ankiecie Pew Research Center, ma zaufanie do informacji publikowanych w mediach społecznościowych, a 4 proc. określa poziom tego zaufania jako wysoki.

Czy odnowią oblicze sieci, tej sieci?

czytaj także

Cóż, po tym, jak znaczącą rolę społecznościówki odegrały w rozpowszechnianiu choćby wynurzeń antyszczepionkowców, te dane mogłyby nawet być o wiele gorsze. Nie dziwi jednak, że w tej sytuacji właściciele platform społecznościowych próbują odzyskać wiarygodność, a zarazem nie chcieliby za dużo na tym stracić. Coraz więcej przemawia za tym, że to klasyczna sytuacja, kiedy nie da się ciastka zjeść i nadal je mieć.

Społeczne, czyli śmieciowe?

Brad Smith dotknął być może najważniejszej rzeczy, jaka różni media społecznościowe od tradycyjnych. Te pierwsze są po prostu biznesem. Nie przyświeca im żadna misja. Mają łączyć ludzi, ale nie jest powiedziane, pod jaką banderą każdy ma tam znaleźć swoje miejsce. Skoro są „społecznościowe”, a więc tworzone masowo i przez amatorów, trudno spodziewać się po nich wysokiej wiarygodności.

Z tej perspektywy Facebook czy Twitter po prostu muszą być śmietniskiem idei, taka jest ich natura. Korzystaj z nich, jeśli chcesz zobaczyć zdjęcia znajomych z wakacji, ale po informacje idź tam, gdzie podadzą ci je profesjonaliści. Z cytowanego już wcześniej badania Pew Research Center wynika w gruncie rzeczy, że wielu ludzi właśnie tak robi: nieco ponad jedna czwarta Amerykanów ufa newsom publikowanym w social mediach, za to jedna osoba na sześć wierzy ogólnokrajowym źródłom informacji, a trzy czwarte lokalnym amerykańskim źródłom.

Tyle że odruch sięgania po poranną gazetę czy włączania telewizora w porze wiadomości mają raczej starsi użytkownicy mediów społecznościowych. Jak pokazują badania BBC Education, ci młodsi są bardziej skłonni traktować je jako wiarygodne źródło wiedzy o świecie z czego płynie wniosek, że tak będzie wyglądało poszukiwanie informacji w przyszłości. Dlatego starania social mediów, by jednak nie uchodzić za bezpieczną przystań dla siewców nienawiści i zwolenników teorii spiskowych, są zrozumiałe. Tylko że jakoś… mało nachalne.

Kiedy nieświadomie opublikowałam na swoim facebookowym fanpejdżu fałszywą informację, pojawił się przy niej lakoniczny komunikat, że niezależni weryfikatorzy uznali ją za nieprawdziwą. Usunęłam ją więc, ale wielu użytkowników w podobnej sytuacji tego nie zrobi. Jeżeli ktoś upiera się przy swojej wizji świata, zapewne uzna „niezależnych weryfikatorów” za takich samych reprezentantów establishmentu jak oficjalne media, które „celowo milczą” na pewne tematy, czy naukowców, którzy np. promują szczepienia, bo „chodzą na pasku Big Pharmy”. Dla takich odbiorców bardziej wiarygodny będzie tweet rosyjskiego trolla ze zdjęciem ze stocka, który donosi o kuzynce odprawionej ze szpitala, rzekomo przyjmującego już tylko Ukraińców. I nieważne, ile i jakiej treści ostrzeżeń się przy takim wpisie pojawi.

Ale nawet ci o mniej radykalnych poglądach mogą mieć problem z połapaniem się w filozofii walki z fałszywymi newsami, jaka przyświeca social mediom. A czasami w tę walkę zwyczajnie zwątpić. Mechanizm na Facebooku i Twitterze jest podobny. Po pierwsze, to wspomniane już etykiety. Po drugie obcinanie zasięgów. Facebook nawet o 80 procent ogranicza dostęp do kont użytkowników, którzy wielokrotnie rozpowszechniali nieprawdziwe informacje. Twitter z kolei nie pozwala retweetować np. fałszywych newsów dotyczących wojny w Ukrainie. Żadna z platform nie usuwa jednak informacji zakwalifikowanych jako fałszywe. Nie robi tego również Instagram, który poszedł nieco inną drogą tu fałszywe treści zgłaszają użytkownicy, a weryfikatorzy sprawdzają, co jest na rzeczy. Widoczność potwierdzonych fejków również jest ograniczana nie są dostępne w publicznej sekcji Instagrama, między innymi na platformie Explore.

Trump na Twitterze: COVID-19 „znacznie mniej śmiertelny u większości populacji” niż grypa

Problem w tym, że każdy z tych systemów zaliczył spektakularne wpadki. Oparty na algorytmach machine learning mechanizm Facebooka, który przekopuje się przez miliardy publikowanych wpisów, żeby wyłuskać fejki, przez kilka miesięcy robił… dokładne przeciwieństwo tego, do czego został stworzony. Przez błąd systemu, zamiast ograniczać zasięg nieprawdziwych informacji, rozsiewał je jak szalony.

Instagram dla odmiany zgrzeszył nadgorliwością traktował jako fałszywe zdjęcia, które zostały przerobione np. Photoshopem w celach artystycznych. Twitter zaś, choć zasłynął bezkompromisową walką z fejkami z konta byłego prezydenta USA Donalda Trumpa, szeregowym siewcom zamętu specjalnie życia nie utrudnia: można na nim zakładać anonimowe konta i zarządzać wpisami na wielu kontach naraz, co wydaje się usługą wprost skrojoną pod farmy trolli.

Prawicowa konkurencja pod respiratorem

Wszystko to, rzecz jasna, z obaw, żeby jednak nie utracić jakiejś części użytkowników. Bo radykałowie, przynajmniej ci prawicowi, już nieraz odgrażali się, że założą sobie własne społecznościówki. W końcu tak też zrobili, choć jak dotąd wychodzi z tego w najlepszym razie pożywka dla memów. Parler, który miał być Twitterem konserwatystów, w ubiegłym roku został z hukiem usunięty ze sklepów z aplikacjami Apple i Androida, właśnie z powodu publikowanych tam nieprawdziwych i nienawistnych treści. W końcu wrócił do oferty, ale z nałożonymi przez sprzedawców ograniczeniami. Musiało to wyjątkowo zaboleć twórców serwisu, który reklamuje się jako wolny od jakichkolwiek ograniczeń wolności słowa.

Zanim Rosja wystrzeliła rakiety, walczyły jej armie trolli

Gab.com, czyli prawicowa odpowiedź na Facebooka, jest właściwie lokalnym amerykańskim medium. Publikują na nim głównie politycy Partii Republikańskiej, i to oni cieszą się tam największą popularnością Donalda Trumpa śledzi 2,3 mln osób. Dla porównania, profil prezydenta Brazylii Jaira Bolsonaro ma zaledwie 19 tys. fanów tyle co średnio popularnego influencera na FB.

Co ciekawe, istnieje także profil „Jair Bolsonaro tweets”, w którym udostępniane są… wpisy brazylijskiego przywódcy z Twittera. To częsty wybieg w sytuacji, gdy jakiś polityk kiepsko radzi sobie na gab.com albo w ogóle nie ma tam konta robotę promocyjną biorą na siebie jego fani. Konto Władimira Putina to ewidentny fanfik, czyli po prostu fejk stworzony przez jakiegoś gorliwego wyznawcę; autor wpisów narzeka, że zamknięto mu konto na Twitterze po tym, jak opublikował tweeta „Rosjanie to nowi Żydzi”, a w innym miejscu pyta, jak opublikować zdjęcie na gab.com. Powiedzmy sobie szczerze, ani dyktatorzy rządzący wielomilionowymi państwami, ani ich pijarowcy nie mają takich dylematów.

Dlaczego tuzy prawicy nie zakładają kont tam, gdzie autentycznie mogą publikować, co im się żywnie podoba? Bo to dodatkowa robota dla ich działów PR, a efekt jest mizerny. Powód znikomej popularności Parlera, gab.com czy ich polskich odpowiedników, Albicli i karab.in, jest dość oczywisty. Użytkownicy Twittera, FB czy Instagrama śledzą na nich tematy polityczne niejako przy okazji. Wielu z nich, zanim jeśli w ogóle przeczyta wpis lub otworzy artykuł o takiej treści, sprawdzi najpierw, co piszą ich znajomi, w co ubrała się na ostatnią imprezę Kim Kardashian i jakie recenzje zbiera film, na który wybierają się do kina. Tymczasem społecznościówki prawicy są dość monotematyczne. Ktoś, kto naprawdę ma w nosie przemyślenia polityków określonego nurtu i ich fanów – albo polityków i ich fanów w ogóle zwyczajnie nie będzie z nich korzystał. Owszem, Parler był w zeszłym roku najchętniej ściąganą apką w USA, a to za sprawą fanów Trumpa, przerażonych rzekomo radykalnie lewicowymi rządami administracji Joe Bidena ale nadal nie ma startu do konkurencji głównego nurtu.

W Polsce jest podobnie, a nawet gorzej. Bo o ile Parler to nadal prężnie działający serwis, o tyle nasza Albicla nie może tego samego powiedzieć o sobie: wiele redakcji i dziennikarzy ostatnie wpisy opublikowało tam kilka miesięcy temu (włącznie z redakcją samej Albicli). O jej rozpaczliwym położeniu świadczy najdobitniej fakt, że będąc platformą internetową reklamuje się w… papierowej prasie. Tak, kilka tygodni temu natknęłam się na jej reklamę w jednym z prawicowych tygodników. To dość paradoksalne i nawet śmieszne w czasach, gdy to raczej papierowe media walczą o przetrwanie, promując się w sieci lub przenosząc do niej część treści, żeby najwierniejsi odbiorcy i kupowali gazetę, i nabijali zasięgi online.

Niska popularność prawicowych społecznościówek przekłada się na ich fatalną sytuację finansową. Reklamodawcy ich unikają; większość znaczących biznesów chce uchodzić za apolityczne, bo zależy im na jak największej grupie klientów. Co miałyby zyskać Coca-Cola albo Adidas, reklamując napoje czy trampki w sąsiedztwie wysrywów w rodzaju: „Rosjanie to nowi Żydzi”?

Do tego dochodzą problemy z mową nienawiści na prawicowych platformach czy wręcz jawne kolizje z prawem. Przypomnijmy, że gab.com publikował antysemickie wpisy neonazisty, który w 2018 roku dokonał masakry w synagodze w Pittsburghu. To odstrasza nie tylko potencjalnych sponsorów, ale nawet firmy świadczące usługi płatnicze, jak PayPal. W rezultacie serwis, który i tak ledwie zipie finansowo, musi własnym sumptem postawić serwis obsługujący opłaty. Część treści chowa za paywallem, co znowu stawia pod znakiem zapytania tę nieskrępowaną rzekomo wolność słowa.

Szach-mat, lewaki! Radykalna prawica ma własny internet

Problemy z pieniędzmi widać zresztą na pierwszy rzut oka nie tylko na gab.com, którego interfejs, podobnie jak Albicli, prezentuje się jak ubogi kuzyn Facebooka. Polski karab.in wygląda jak czat w antycznej grze wideo na dłuższe obcowanie z nim nie pozwalała mi moja orientacja polityczna, ale przede wszystkim szacunek dla własnych oczu.

Czy gdyby za tworzenie prawicowych social mediów zabrał się ktoś z dużymi pieniędzmi, byłoby inaczej? Taki eksperyment trwa na naszych oczach. Własną platformę powołał do życia nie kto inny jak Donald Trump. Truth Social od zeszłego roku działa w USA i, podobnie jak wiele zagmatwanych biznesów eksprezydenta, już ma problemy z prawem i finansami. W dodatku fani Trumpa, dla których TS de facto powstał, musieli długo na niego czekać: aplikacja działająca od lutego była dostępna w Apple App Store dopiero w maju, a Android w ogóle nie oferuje jej swoim użytkownikom z powodu „niewystarczającej moderacji treści”.

Skoro więc poważnej konkurencji nie widać, nieco dziwi fakt, że media społecznościowe wciąż chodzą na paluszkach wokół użytkowników produkujących fałszywe newsy. Nie chodzi nawet o to, żeby blokować wszystkich radykałów jak leci, bo wielu z nich publikuje swoje przemyślenia bez nienawistnych wtrętów i nie tworząc alternatywnej rzeczywistości. Warto jednak, żeby administratorzy mieli w pamięci maksymę przypisywaną senatorowi amerykańskiej Partii Demokratycznej, Danielowi Patrickowi Moynihanowi: „Każdy ma prawo do własnej opinii, ale nie do własnych faktów”.

„Policja? Proszę przyjechać na Facebooka”, czyli politycy kontra social media

Algorytmy pod specjalnym nadzorem

Co w tym kontekście zmieni Digital Services Act (DSA), czyli unijny akt prawny regulujący usługi cyfrowe, który ma wejść w życie w pierwszym kwartale 2024 roku? Teoretycznie ta regulacja ma stworzyć ramy, w jakich mogą działać m.in. fora internetowe, media społecznościowe i platformy handlowe. Chodzi o większą odpowiedzialność cyfrowych gigantów i lepszą ochronę praw użytkowników.

Według organizacji Panoptykon, która brała udział w pracach nad DSA, nowe przepisy dadzą właścicielowi profilu na danej platformie społecznościowej większą kontrolę nad swoim newsfeedem. Dziś powstaje on w oparciu o jeden system rekomendacji, który, z grubsza rzecz ujmując, bazuje na treściach przeglądanych przez nas wcześniej. Na mocy DSA osoby korzystające z social mediów będą mieć do wyboru jeszcze co najmniej jeden system rekomendacji, który ma nie być oparty na profilowaniu z wykorzystaniem naszych danych.

Brzmi dobrze, bo obecne algorytmy żerują na naszych słabościach i karmią nas treściami, które mogą potęgować w nas samokrytycyzm (o czym w głośnym wywiadzie na temat mechanizmów działania Facebooka mówiła zatrudniona w nim kiedyś Frances Haugen), a przy tym skłaniają nas do siedzenia z nosami w ekranach zdecydowanie za długo. Tylko co to znaczy, że narzędzie do selekcji treści nie będzie oparte na profilowaniu? Przecież musi być jakoś dostosowane do moich potrzeb, więc i tak będzie pracowało na podstawie moich danych.

Ponadto DSA ma ukrócić samowolne i arbitralne blokowanie treści. Właścicielka czy właściciel konta, które ma zostać usunięte, otrzymają uzasadnienie takiej decyzji i możliwość odwołania się od niej docelowo przed specjalnym, zewnętrznym organem lub sądem. Tu celem jest ochrona wolności słowa i można się zgodzić, że wydłużenie procedury blokowania konta może w tym pomóc, tym bardziej że odwołania od decyzji administratorów ma rozpatrywać człowiek, a nie algorytm.

Fake newsy o wojnie w Ukrainie zalewają sieć [rozmowa z weryfikatorką treści]

Panoptykon słusznie zwraca uwagę, że DSA w wynegocjowanym kształcie nie zmusi platform, żeby oferowały użytkownikom system rekomendacyjny, który wybierałby tylko treści ocenione jako wiarygodne. Co za tym idzie, może będziemy więcej wiedzieli o wykorzystaniu naszych danych do profilowania, ale nie unikniemy kontaktu z fejkami. Być może taki sposób wyszukiwania mógłby oferować jakiś zewnętrzny podmiot, ale trudno sobie wyobrazić, by wielkie firmy technologiczne pozwoliły mu zająć się najbardziej wartościową z ich punktu widzenia działką. W końcu to właśnie nasze wyszukiwania są podstawą budowania bazy wiedzy na nasz temat, wykorzystywanej potem choćby do podsuwania nam reklam.

Zbliżające się wybory w Polsce mogą być testem tych rozwiązań, bo część z nich platformy społecznościowe mają stosować jeszcze przed formalnym wejściem rozporządzenia w życie. Dobra wiadomość jest taka, że decydujące dla przebiegu kampanii newsy nie będą ukazywały się na Abicli. Zła jest z kolei taka, że rosyjskie (i inne) trolle cały czas doskonalą się w rzemiośle podsuwania nam fejków i możemy stać się dla nich wtedy wdzięcznym celem ataków. I na to musimy być wyczuleni, skoro ostatecznie okazuje się, że w walce z dezinformacją każdy z nas jest na froncie całkiem sam, a w sytuacjach wymagających użycia armaty ma do dyspozycji procę.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Karolina Wasielewska
Karolina Wasielewska
Autorka książki „Cyfrodziewczyny”
Autorka tech-feministycznego bloga Girls Gone Tech.pl i reportażu o pionierkach polskiej informatyki „Cyfrodziewczyny”, który ukazał się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.
Zamknij