Wajda, kręcąc „Ziemię obiecaną”, nie musiał robić w Łodzi rekonstrukcji historycznej

Rozmowa z historykiem Marcinem Zarembą, autorem książki „Wielkie rozczarowanie. Geneza rewolucji Solidarności”.
Bloki mieszkalne między ul. Dziką i Inflancką w Warszawie w 1977 roku. Fot. Grażyna Rutowska/Narodowe Archiwum Cyfrowe

Dopiero w 1970 roku ponad połowa Polek i Polaków mieszka w miastach. Wzorce kulturowe, w tym wzorce konsumpcji, jeszcze długo pozostaną chłopskie, a to znaczyło tyle, że postęp wiąże się z oczekiwaniem spożycia większej ilości mięsa. Typowo zresztą dla krajów wychodzących z niedorozwoju.

Michał Sutowski: Na początku lat 70. władze PRL musiały zmienić podejście do aspiracji konsumpcyjnych Polek i Polaków. W Wielkim rozczarowaniu opisuje pan masowy awans społeczny po wojnie, który niewystarczająco przełożył się na wzrost poziomu życia, nadzieje po październiku 1956, rozbudzone i szybko zduszone w czasach siermiężnego socjalizmu Gomułki, i wreszcie wchodzenie w dorosłość pokolenia powojennego wyżu demograficznego, które nie pamiętało II Rzeczpospolitej, wojny ani nędzy wczesnego powojnia. W tej sytuacji żądania wyższego poziomu życia były oczywiste. Ekipa Edwarda Gierka to rozumiała, zresztą w innych krajach bloku socjalistycznego było podobnie. Tylko czy poza tym, że płace muszą być wyższe, a zaopatrzenie w sklepach lepsze, rozumiano też, że potrzebny jest skok produktywności gospodarki? Żeby po prostu było z czego tę zwiększoną konsumpcję sfinansować?

Marcin Zaremba: Żeby to wyjaśnić, powinniśmy zacząć od kwestii poziomu intelektualnego elit komunistycznych, a zwłaszcza ekipy rządzącego do grudnia 1970 roku Władysława Gomułki. Ówczesny I sekretarz czytał bowiem wszystko. Słynny był jego kopiowy ołówek, którym kreślił po różnych dokumentach, analizował dane gospodarcze i na serio traktował wszystkie liczby, które dostawał na biurko.

Wie, że w PGR-ach w powiecie przemyskim spadła produkcja mleka chudego, i się tym faktem niepokoi.

Tak, na tej zasadzie. Tylko nie ma kompetencji ekonomicznych i nie planuje niczego długoterminowo, nie projektuje żadnej poważnej zmiany, choć zwrot z państwowych inwestycji spada, a nastroje społeczne pod koniec lat 60. się pogarszają. Ścisłe kierownictwo nie ma dłuższej perspektywy rozwoju, co wynika m.in. z niewiedzy o trendach w gospodarce świata zachodniego. Nawet jeśli na niższych szczeblach w ministerstwach są urzędnicy czy ekonomiści lepiej zorientowani, jeżdżący po świecie i oczytani, to kompetencje gospodarcze przywództwa są bardzo ograniczone.

Wierzyłem, że znajdę nazwisko osoby, która odpowiada za śmierć Pyjasa [rozmowa z Łazarewiczem]

Choć np. Gomułka ma silne przekonanie, że nie należy się zadłużać na Zachodzie. I w ogóle nie należy się zadłużać.

Tak, ale to raczej intuicyjne przekonanie, bo Gomułka świata zachodniego po prostu się boi. Obsesyjnie porównywał PRL do Polski przedwojennej, a do tego zakładał, że gospodarka radziecka rozwija się znacznie szybciej niż amerykańska czy w ogóle zachodnia. Pod względem wydobycia węgla, siarki czy wzrostu produkcji niektórych branż te dane mogły nawet być obiektywne, niemniej całościowy obraz nie miał nic wspólnego z prawdą.

Ale inne państwa bloku socjalistycznego reformowały wtedy swoje gospodarki.

Kierownictwo PZPR też zdaje sobie sprawę, że duża część gospodarki jest niewydolna, że i w fabrykach, i w sklepach ciągle czegoś brakuje, ale cały czas skupiają się na unikaniu podwyżek cen, bo wiedzą, jakie to może wywołać turbulencje. Z kolei na Węgrzech i w NRD faktycznie wdrażane są plany reform i tamtejszy wzrost rusza do przodu – skądinąd są to kraje mniej zniszczone przez II wojnę światową, z wyższą kulturą pracy, bardziej uprzemysłowione. W Polsce pisze się na ten temat, zwłaszcza na łamach „Polityki”, z wyraźną sugestią, co należy zrobić u nas. Redakcja im niejako podawała rozwiązania na tacy, próbowała rozbroić lęk władzy przed poważniejszymi zmianami strukturalnymi.

Jaki to miał być konkretnie kierunek zmian?

Przede wszystkim powściągnięcie rygorów gospodarki nakazowo-rozdzielczej, większa samodzielność przedsiębiorstw, a do tego zezwolenie na wpływ towarów zachodnich, ale też turystyki, żeby przybysze zza żelaznej kurtyny zostawiali w kraju twarde waluty. Zwłaszcza w przypadku Węgier, z ich bliskimi kontaktami z Austrią, to się nieźle sprawdzało, podobnie w jeszcze bardziej otwartej Jugosławii. Na ich tle Polska pod koniec lat 60. jest w wyraźnej stagnacji.

Zaremba: Koniec bigosowego socjalizmu

Gomułka tego nie wie?

Niby wie, że trzeba wprowadzić zmiany, ale to polega głównie na wyznaczeniu kilku branż, które będą się szybciej rozwijały od innych, zostaną bardziej doinwestowane kosztem pozostałych.

To znaczy?

Stawia się na elektronikę, a przede wszystkim na przemysł chemiczny, ale już nie np. przemysł stoczniowy, co zresztą później wywoła niezadowolenie na Wybrzeżu w grudniu 1970 roku. W prasie padają sugestie ekonomistów, np. prof. Józefa Pajestki z 1969 roku, aby postawić na rozwój produkcji towarów konsumpcyjnych, co miałoby zaspokoić rosnące potrzeby, ale też obniżyć poziom napięcia politycznego wynikającego z ciągłych niedoborów. A te są pod koniec lat 60. bardzo odczuwalne: brakuje sprzętu turystycznego, magnetofonów, adapterów, lepszych ubrań, dżinsów itp.

Czyli tego, czego domaga się młodzież?

Młodzież oczywiście tak, ale wszyscy ludzie po prostu chcą żyć lepiej. W korespondencji z tamtych lat często pada określenie, że „kilkanaście lat po wojnie, to już naprawdę…”. Godzono się z tym, że w latach powojennych w zrujnowanym kraju mogła być bieda, może jeszcze w okresie stalinowskim, ale żeby jeszcze dwie dekady później? Najbardziej ze wszystkiego doskwierał brak mieszkań. Komuniści nie potrafili dotąd tego problemu rozwiązać, nie uznali mieszkalnictwa za koło zamachowe gospodarki, tak jak to było w latach 60. np. w Niemczech Zachodnich.

Przed Gierkiem nie budowano mieszkań?

Po pierwszych latach odbudowy bardzo mało, mało też remontowano. To był między innymi efekt tzw. bitwy o handel z końca lat 40., która wykończyła drobną i średnią przedsiębiorczość, oraz przejęcia własności nieruchomości przez państwo. Ludzie nie inwestowali w remont mieszkań, nie odbudowywali domów własnym sumptem, bo te nie były ich własnością. Władze terenowe nie miały środków, a na ziemiach zachodnich dochodził jeszcze lęk przed powrotem Niemców i poczucie tymczasowości.

Że po co robić remont, jak znowu przyjdą i zabiorą?

Tak, to się skończyło dopiero po podpisaniu traktatu granicznego z RFN, w grudniu 1970 roku. Tak czy inaczej, w wielu relacjach, reportażach czy wspomnieniach z lat 60. wciąż odnajdziemy taką zapyziałą, rozpadającą się Polskę.

Niewiele zmienioną od przedwojnia?

W książce pozwoliłem sobie stwierdzić, że gdyby ktoś jechał przez prowincjonalną Polskę w końcu lat 60., toby zauważył, jak niewiele zmieniło się od czasu wojny: główna różnica byłaby taka, że na targach wozy chłopów mają opony zamiast drewnianych kół, no i że nie ma Żydów. Wszystko to wyglądało bardzo przaśnie. I to nie tylko na powierzchni, bo np. Adam Krzysztoporski, szef wywiadu naukowo-technicznego do roku 1973 roku, opowiadał mi, że jeszcze na początku lat 60. robili tournée po wszystkich ministerstwach z pytaniem, jakie są potrzeby i jak oceniany jest stan poszczególnych branż. I gdzie nie spojrzeć, to wychodziło 10–15 lat zacofania w porównaniu do świata zachodniego: w energetyce, transporcie, przemyśle chemicznym itd.

Skromny był, dla ludzi chciał dobrze, Wampira powiesił, czyli Gierek w cudzysłowie i bez

Ale za Gomułki budowano nowe zakłady, część działa do dzisiaj, jak Orlen.

Jasne, takich perełek było więcej, jak zakłady azotowe w Puławach, gdzie na rolniczym, zaniedbanym terenie zbudowano miasto właściwie od podstaw. Były elektrownie na węgiel brunatny niedaleko Konina, postawiono płocką Petrochemię, uruchamiano wydobycie siarki pod Tarnobrzegiem, przetwórstwo miedzi pod Lubinem, ale wygląd miast i poziom infrastruktury był po prostu zły – może poza większymi miastami, jak Warszawa czy konurbacja Górnego Śląska.

No właśnie, Górnego Śląska. Do przejęcia władzy od II połowy lat 60. aspirowała grupa tzw. technokratów, otoczenie katowickiego sekretarza wojewódzkiego Edwarda Gierka. Czy za tą nazwą kryła się jakaś treść? Jakiś merytoryczny plan reform gospodarki PRL?

Pojęcie technokratyzmu rzeczywiście pojawia się w debacie pod koniec lat 60., zaczyna się mówić i pisać, że Polsce potrzeba rządów fachowych elit i że trzeba stawiać na ludzi wykształconych.

W gospodarce?

Nie tylko, bo także w resorcie spraw wewnętrznych, gdzie więcej do powiedzenia powinni mieć eksperci, a nie tylko weterani z lasu, którzy po wojnie ścigali partyzantów podziemia antykomunistycznego. W tej opowieści przoduje tygodnik „Polityka”, publikuje dyskusje redakcyjne, jedną z nich prowadzi Jerzy Urban. To wszystko się wiąże z erozją wiary w marksizm jako ideologię, ale też popularnymi wówczas teoriami konwergencji, zbliżania się systemów kapitalistycznego i socjalistycznego ze względu na rosnącą złożoność społeczeństw i rozrost biurokracji. Jakiś ruch intelektualny w interesie był – ale to wszystko było zamrożone przez osobowość Gomułki.

Bo on czyta te bilanse księgowe, a nie socjologów?

Przede wszystkim boi się zmiany, no i nie rozumie aspiracji konsumpcyjnych Polaków, bo cały czas porównuje rosnący – choć bardzo wolno – poziom życia w PRL z biedą Polski sanacyjnej.

I mu wychodzi, że przecież spożycie na głowę mięsa wołowego bez kości wzrosło kilkukrotnie!

Oczywiście, tylko że to nie mogło wystarczyć społeczeństwu 20 lat po wojnie, które było wciąż, dodajmy, społeczeństwem chłopskim – dopiero w 1970 roku ponad połowa Polek i Polaków mieszka w miastach. Wzorce kulturowe, w tym wzorce konsumpcji, jeszcze długo pozostaną chłopskie, a to znaczyło tyle, że postęp wiąże się z oczekiwaniem spożycia większej ilości mięsa. Typowo zresztą dla krajów wychodzących z niedorozwoju.

A tych potrzeb nie ma jak zaspokoić?

Nasze rolnictwo jest głęboko niedoinwestowane, a do tego rozdrobnione – gospodarstwa są bardzo małe, do tego przytłoczone dostawami obowiązkowymi zboża, ziemniaków i żywca, jeszcze od czasów okupacji niemieckiej. Na wsi polskiej w latach 60. mamy de facto funkcjonującą gospodarkę wojenną. Wszystko razem nie wygląda najlepiej, a aspiracje rosną.

Od Gierka i Chomejniego do czerwonego Batmana: Polska w spirali nieustających przyspieszeń

I teraz, kiedy do władzy po masakrze na Wybrzeżu w grudniu 1970 roku dochodzi Edward Gierek, jego ekipa już wie, że społeczeństwo domaga się poprawy warunków życia – wyższych płac, lepszego zaopatrzenia itd. A jak ludzie będą zadowoleni, to i będą lepiej pracować, w sensie wydajniej, i będzie możliwy wzrost produktywności gospodarki, tak? A drugim filarem tego nowego gospodarowania będą kupowane za zachodni kredyt technologie unowocześniające produkcję?

Ja bym dodał tutaj trzeci element, czyli przekonanie, że musimy zrobić wszystko, żeby grudzień ’70 się nie powtórzył. A to z kolei powoduje, że oni mają bardzo mało czasu, by przemyśleć i projektować procesy zmian. Wszystko dzieje się błyskawicznie, między strajkami łódzkich włókniarek zimą 1971 roku a VI Zjazdem PZPR, na którym padają kluczowe obietnice – w tym „słonecznych domów”, autostrad i ubezpieczeń społecznych dla wsi – mija niecały rok. Wiosną 1972 roku ogłoszony zostaje wielki program budowy mieszkań. To bardzo mało czasu, by przygotować program rozwoju dla jednej branży, a co dopiero całej gospodarki. Przy dzisiejszych narzędziach do przetwarzania danych to byłoby wyzwanie, a wtedy? Poza tym ciągle wychodziły na jaw nowe problemy. Budujemy mieszkania? Świetnie, ale co z meblami? Bo lokalni rzemieślnicy nie mają takich możliwości, żeby te wszystkie bloki z wielkiej płyty wyposażyć.

Potrzeba fabryki mebli.

Tak, ale tych nie ma, bo najpierw trzeba wybudować fabryki, które będą produkowały sklejkę. I z tego się robi piramidalny korkociąg różnych oczekiwań, zamówień, a potem braków i niedoborów. Koncepcyjnie, mam wrażenie, to było nie do udźwignięcia w tak krótkim czasie. Tym bardziej że choć w otoczeniu Gierka było kilku ludzi z wyobraźnią, jak np. inżynier Tadeusz Wrzaszczyk, którego zasługą jest rozwój indywidualnej motoryzacji w Polsce; mimo że jest trochę fachowców w NBP czy na SGPiS-ie, to znów: ścisłe kierownictwo to nie są eksperci ani wizjonerzy gospodarczy. A jeszcze dochodzi strach przed tym, co powiedzą „radzieccy”, bo tak się ich określa, jak te zmiany będą odebrane. Gierek ma przecież poczucie, że swoją funkcję I sekretarza zawdzięcza Moskwie.

A jednak dostaje zgodę.

Breżniew mówi: my też bierzemy kredyty na Zachodzie, wszystkie kraje socjalistyczne tak robią. Ale żeby pomyśleć, jak tę gospodarkę zreformować strukturalnie – na to nie było przestrzeni. Choćby żeby dać większe pole manewru trzeciemu sektorowi, czyli rzemiosłu i usługom. Owszem, przed VI Zjazdem powołano kilka komisji ds. reform, ale na poziomie reform organizacyjnych ekipa Gierka nie wyszła poza pomysł utworzenia tzw. WOG-ów, Wielkich Organizacji Gospodarczych. To były takie polskie czebole w rodzaju Unitry, Polifarbu, Polleny czy Polfy, zrzeszające wiele zakładów jednej branży. Inna sprawa, że zmiana była nietrafiona, bo zamiast zwiększyć samodzielność przedsiębiorstw, rozdęto ich biurokrację.

Ale z badań i danych, które pan przywołuje, wynika, że gospodarka faktycznie rosła i poziom życia też.

Faktycznie, początek był dobry, a Polacy odczuwają rzeczywistą poprawę. I nie chodzi tylko o małego Fiata, choć ten od czerwca 1973, gdy pierwsze zjechały z taśmy w Bielsku-Białej, naprawdę rozpalał wyobraźnię Polaków.

I naprawdę był dostępny „dla przeciętnego Kowalskiego”?

Kosztował 69 tysięcy, czyli dwadzieścia kilka przeciętnych pensji, a po przedpłacie całej kwoty można było na niego czekać nawet cztery lata. Na giełdzie był co prawda od razu, ale wtedy kosztował aż 110 tysięcy.

Ludowa historia Polki [rozmowa z Alicją Urbanik-Kopeć]

Czyli bardzo dużo.

Dużo, ale w polskich rodzinach pojawiła się wiarygodna perspektywa, że za kilka lat będziemy mieli własny samochód. Bardzo zmienił się asortyment w sklepach i sam ich wygląd. Zakupiono np. lady chłodnicze, których wcześniej w ogóle nie było. A przecież wiele problemów z żywnością w poprzednich dekadach wynikało z tego, że nie było w Polsce przemysłu chłodniczego, więc owoców, warzyw czy nawet mięsa nie ma gdzie i jak gromadzić, żeby były dostępne po sezonie i żeby się nie psuły. Pojawiają się plastikowe opakowania, mleko w folii, jogurty itd. Zwiększa się też import towarów zachodnich – Polacy naprawdę mają wrażenie, że coś się zmienia.

Sklepy są pełniejsze, ale czy ludzi na to stać?

Tak, bo nie tylko poprawia się zaopatrzenie, ale też rosną płace realne i transfery socjalne – zasiłki rodzinne, prawo do dwóch dni wolnego dla kobiet w razie choroby dziecka, realizowana jest stopniowo zapowiedź wolnych sobót, a w 1978 wprowadzane jest nawet becikowe. Wiele tych rzeczy było na zachodzie standardem kilka dekad wcześniej, niemniej postęp jest odczuwalny.

Rozumiem, ale jeśli rosną płace i poprawia się zaopatrzenie, to musi wzrosnąć produktywność, bo inaczej wystąpi inflacja. Zdawano sobie z tego sprawę?

Oczywiście, przecież sprzedaż malucha na przedpłaty – najpierw wpłacasz całą kwotę, potem dostajesz towar – to była forma ściągania oszczędności z rynku, a w efekcie też ograniczenia konsumpcji bieżącej. Były też inne pomysły, np. promowanie różnych hobby, w rodzaju zbierania znaczków, które też swoje kosztowały, a nie generowały kosztów produkcji. Jan Szydlak, w latach 70. członek Biura Politycznego KC PZPR, mówił wprost: „Nie wierzę w żadną głębszą zmianę struktury spożycia w Polsce tak długo, dopóki nasza oferta artykułów przemysłowych i rynkowych nie będzie konkurencyjna w stosunku do kotleta schabowego”. Tym samym pojawienie się atrakcyjnych towarów – markowych ubrań, sprzętu RTV czy właśnie samochodu „dla każdego” – miało odwrócić uwagę od problemu numer jeden socjalistycznej gospodarki – mięsa.

No dobrze, ale co z tą wydajnością produkcji? Wiem, że ludzie w latach 50. i 60. tyrali za półdarmo, więc te podwyżki im się po prostu należały. Tylko czy to się spinało ekonomicznie?

Nie da się ukryć, że organizacja pracy w socjalistycznych przedsiębiorstwach była często wielką pomyłką. I historycy, i dowody anegdotyczne pokazują, że w zakładach zatrudniano po kilkunastu dyrektorów zamiast kilku, a niektóre czynności wykonywało 20 robotników, choć mogłoby robić dwóch czy trzech. Sam pamiętam sytuacje, kiedy kładziony gdzieś jest asfalt czy budowany dom i trzech facetów niesie jedną deskę. Takie wątki znajdziemy też we wspomnieniach Lecha Wałęsy na temat lat 60.: że nie ma infrastruktury, nie ma stołówek, nie ma przebieralni, ale też maszyn, które ułatwiałyby wykonanie zadań. Na halach panuje potworny hałas i zapylenie. Słaba mechanizacja pracy była zresztą jedną z głównych przyczyn niskiej wydajności i złych warunków.

Ćwierć wieku po wojnie?

Jest takie zdjęcie z budowy hotelu „Forum”, dzisiejszego „Novotelu” w Warszawie: plac jest otoczony płotem, a gapie stoją wokół i zaglądają, jak szwedzka firma buduje wieżowiec. Tam widać nowoczesne maszyny, jakieś dźwigi, robotnicy też wyglądają inaczej, bo są ubrani w schludne kombinezony, a nie waciaki i kufajkę. Pod tym względem realny socjalizm zatrzymał się nieraz na latach 30., czasem na okresie tuż powojennym. A jak Wajda kręcił w 1975 roku Ziemię obiecaną, to nie musiał w Łodzi rekonstrukcji historycznej robić, bo te maszyny jeszcze stały w fabrykach.

Za Gierka to też się zmienia? Czy tylko płace rosną? Zakup technologii z Zachodu pomaga?

Nie mamy miarodajnych wskaźników, ale wydaje się, że cała Polska się gwałtownie zmienia. Wraz z licencjami z Zachodu przychodzą nowe pomysły na organizację pracy. Do Polski przyjeżdżają Francuzi, Japończycy i Anglicy – we Włocławku jest ich ponad tysiąc, całe bloki dla nich wybudowano. Nasi robotnicy i inżynierowie mają z nimi kontakt, podpatrują ich. Sami wyjeżdżają – pracownicy różnych szczebli, na Zachód, ale też do Libii czy Iraku.

A herosa ze świdrem w ręku, Wincentego Pstrowskiego, jako model mężczyzny nowej epoki zajmuje wykształcony, wielkomiejski inżynier Karwowski.

Inteligencja techniczna faktycznie odbiera zmiany za Gierka bardzo dobrze. Dzisiaj ten „czterdziestolatek” nas trochę śmieszy, że taki konformista, ale ta postać dobrze symbolizuje stosunek średniej kadry zarządzającej do reform lat 70.

Gdula: Co nam zostało z lat 70.?

To jest nowa „klasa wiodąca” Polski Ludowej?

Może raczej promowany wzór drogi życiowej, taki wyobrażony podmiot etosu „dobrej roboty” zaczerpniętego z filozofii Kotarbińskiego, o której mówi i pisze się wtedy w prasie bardzo dużo. Mamy też powrót do myślenia w kategoriach przodowników pracy, ale to już coraz rzadziej jest robotnik fizyczny, a coraz częściej ma być właśnie technik czy inżynier.

I też ten technik czy inżynier mogą najbardziej korzystać z konsumpcyjnego boomu – to właśnie kadra przedsiębiorstw jako pierwsza ma sobie budować domki jednorodzinne. I to ich pierwszych będzie stać na malucha.

Stać jak stać, ale wielu z nich wcześniej dostanie talon na fiata 126p, a także przydział mieszkania. I w ogóle do roku 1976 bardziej rosną płace pracownikom umysłowym, przy czym chodzi głównie o inteligencję techniczną i kadrę zarządzającą w przemyśle, bo już np. nie dotyczy to lekarzy czy nauczycielek. Te ostatnie zawsze zarabiały bardzo źle, a lekarze – od czasu egalitaryzacji dochodów w okresie stalinowskim. Co oczywiście skutkowało korupcją w ochronie zdrowia, prawdziwą plagą tych wszystkich kopert i prezentów za położenie matki w odpowiednim szpitalu czy przyspieszenie operacji.

Linia montażowa Fiata 126p w Tychach. Fot. Grażyna Rutowska/Narodowe Archiwum Cyfrowe

A kto jeszcze dobrze zarabia?

Oczywiście funkcjonariusze systemu – MSW i wojsko, szczególnie atrakcyjne jako ścieżka kariery, bo po kilku latach w jakimś „leśnym garnizonie” można dostać mieszkanie. Rosną też płace w aparacie partyjnym, podobnie jak wymagania dotyczące wykształcenia towarzyszy. Ale po 1976 roku, po rewolcie czerwcowej władze idą po rozum do głowy i decydują się na większe podwyżki pracowników fizycznych, robotników w sensie ścisłym. Wcześniej ich dochody też rosły, ale nie tak bardzo – w pierwszym pięcioleciu dekady rosła zresztą cała gospodarka, nawet o 6–7 procent według danych wywiadu amerykańskiego, a płace jeszcze szybciej.

Ale ta gospodarka nie przechodzi żadnej reformy poza zastrzykiem nowych technologii?

Tak, niewiele się zmienia też w obszarze rzemiosła czy drobnych producentów. Oni działają na podobnych zasadach jak po wojnie, może z tym wyjątkiem, że nie ścigają już ich trójki robotnicze, żeby im domiar nałożyć za zbyt wysokie dochody. Trochę lepiej jest w obszarze usług turystycznych, bo też władze zdają sobie sprawę, że na turystyce można zarobić. Także dewizy. Dziennikarze jeżdżą po Polsce i piszą reportaże o stanie infrastruktury, przez dziesiątki lat fatalnej, od standardu hoteli po toalety i bary dworcowe.

A turyści dewizowi w tych hotelach i barach dworcowych niespecjalnie się odnajdują.

Właśnie dlatego władze decydują, by z państwowych środków wybudować kilka hoteli o podwyższonym standardzie, wznoszonych przez zachodnie firmy, jak wspomniany „Forum” czy „Victoria” w Warszawie, ale też „Kasprowy” w Zakopanem i „Cracovia”. To jest bardzo dobry pomysł, pozwala pozyskiwać drogocenne dewizy od przyjezdnych i zamożniejszych Polaków, tyle że już po kilku latach zaczynają się problemy: części zamienne i konserwacja sprzętu też często wymagają twardej waluty, a tej zaczyna brakować. W efekcie w tych drogich, dewizowych hotelach odpadały kafelki, psuły się kontakty, skrzypiały łóżka sprowadzone z Ikei, nie działały krany albo filtry do ciepłej wody w basenach, część pokoi trzeba było więc zamykać i kanibalizować urządzenia z jednych pokoi, stosując je jak części zamienne w drugich.

4 czerwca 1989. Jak naród nie obalił komuny

Mówi pan o przyjezdnych turystach dewizowych, wcześniej też o pracownikach kontraktowych, ale co z wyjazdami Polaków? Za Gierka poluzowano restrykcje paszportowe.

Często mówi się w kontekście tamtej epoki o kontaktach z Zachodem, o podróżach po Europie za 100 dolarów, które można było wymienić po oficjalnym, korzystnym kursie, ale niesamowicie ważnym a niedocenionym doświadczeniem było otwarcie granicy z NRD od początku 1972 roku. Nagle po wielu latach autarkicznych doświadczeń – bo za granicę do końca lat 60. wyjeżdżało naprawdę mało osób spoza elity – nagle można zobaczyć inny kraj na własne oczy. I do roku 1979 mamy prawie 100 milionów przekroczeń granicy polsko-niemieckiej.

Ale to wciąż jest blok wschodni.

Co z tego? Ludzie zobaczyli, że można żyć i mieszkać inaczej. Restauracje inaczej wyglądają i jest w nich lepsze jedzenie. Nie ma problemu z zakupem mięsa, zresztą dotowanego, więc odpowiednio tańszego. Hotele inaczej wyglądają, ulice inaczej wyglądają, ludzie są lepiej ubrani. Szydzono, co prawda, z enerdowskich trabantów, ale to tak naprawdę była reakcja obronna na poczucie deprywacji. Bo przez wiele lat filarem stabilizacji było to poczucie, że nie ma alternatywy, że się nie da inaczej. A tu proszę: da się i nawet nie trzeba po to wyjechać do RFN czy Ameryki.

W latach 60. robotnicy porównywali swój poziom życia do własnego z czasów powojennych, do poziomu życia kadry i oczywiście do elit partyjnych – oczywiście dostrzegając różnice na swoją niekorzyść. Lata stalinowskie idealizowano, nawet jeśli fałszywie. Niemniej były to punkty odniesienia w czasach spłaszczenia dochodów. A za Gierka, kiedy te dochody zaczęły się szybciej różnicować?

Rzeczywiście, za Gomułki rozwarstwienie było mniejsze, a większość obywateli nie widziała rozmaitych luksusowych dóbr na oczy. W brytyjskim filmie dokumentalnym na temat polskiej inteligencji w latach 60. jest scena, jak prof. Adam Schaff parkuje swojego peugeota na Krakowskim Przedmieściu – ale ilu robotników o tym wiedziało?

Przestańcie mi, tchórze, rodzinę dezubekizować

Do mieszkań w alei Przyjaciół też raczej ich nie zapraszano.

A w latach 70. te różnice zrobiły się widoczne z wielu stron. Po pierwsze, Polonia – uruchamiane są połączenia transatlantyckie LOT-u, rodacy przylatują z USA w odwiedziny starego kraju i do rodzin. Zostawiają lub przysyłają walutę, a Polacy zarabiają wtedy 20–30 dolarów miesięcznie, licząc po czarnorynkowym kursie. Drugi sygnał nierównego bogacenia się to oczywiście domy „prywaciarzy” – niemal w każdym mieście powstają ulice zwane „złodziejówkami”, bo ich właściciele się dorobili, w domyśle nieuczciwie.

To są osiedla tzw. klocków polskich?

Tak, ze sztywnym limitem powierzchni maksymalnej do stu kilkunastu metrów, dziś żaden luksus, ale wtedy jawi się jako coś niesłychanego. Obok pieniędzy od rodziny z zagranicy pojawiają się też inne źródła twardych walut, które sprzyjają dolaryzacji gospodarki. Władze zdają sobie sprawę, że ludzie mają te pieniądze i że nie mają zaufania do państwa. Rozwija się więc system sklepów „Baltony” na Wybrzeżu i przede wszystkim Pewexy, w których można kupić praktycznie wszystko, od słodyczy i wódki wyborowej przez chemię z Niemiec aż po maszyny rolnicze i samochody. Jedni kupują w tych sklepach za bony i waluty wymienialne i są szczęśliwi, a inni niekoniecznie, bo ich nie stać. To pogłębia frustrację, ale też uderza w etos pracy – bo jaki sens tyrać świątek piątek w fabryce, skoro w dwa miesiące, malując płoty w Szwecji, można zarobić tyle co w Polsce w rok?

Czy PRL wyzwolił kobiety?

A co władza na to? Przecież sama pozwala wyjeżdżać do tej Szwecji.

Jednocześnie nie potrafi opisać tych zmian, stworzyć spójnej narracji, która by wyjaśniała, z jakich powodów w społeczeństwie socjalistycznym mogą rosnąć nierówności. Dlatego prywaciarze – np. właściciele szklarni, które pod koniec lat 70. rozrastają się w całkiem pokaźne biznesy – bogacą się, a jednocześnie nazywani są badylarzami, co jest wyraźnie podszyte resentymentem.

Komu się jeszcze zazdrości?

Na wysokiej stopie żyją ludzie kultury, artyści i dziennikarze, jak pisano w jednym z dokumentów rządowych, „o ustalonym dorobku”. Jerzy Urban wspomina, że właśnie wtedy zaczęli jeździć samochodami, zaczęli kupować sobie dacze… Tantiemy, a zwłaszcza dochody związane z produkcją telewizyjną i filmową są bardzo wysokie, i to nie jest tylko Daniel Olbrychski, brylujący w najlepszych lokalach Polski, ale też scenografowie, wydawcy popularnych programów – cały przemysł rozrywkowy.

Osoby jeżdżące na zagraniczne kontrakty?

Tak, to jest bardzo ważny przywilej. Oczywiście, wcześniej też bywało, że ludzie wyjeżdżali, np. architekci w latach 60. Ale było bardzo elitarne, a teraz zaczyna być dostępne dla ludzi spoza dyplomacji czy wywiadu, bo polskie firmy realizują dużo budów w krajach arabskich – drogi, cukrownie, nawet elektrownie – ale też np. w Niemczech Zachodnich, bo po prostu budują dużo taniej.

To wszystko dotyczy wybranych mieszkańców miast.

Wieś też się bogaci. Od 1972 roku nie ma już dostaw obowiązkowych, poprawia się dochodowość rolnictwa, bo rosną ceny skupu. I w związku z tym wieś się buduje – w statystykach z lat 70. mówi się o kilkuset tysiącach domów jednorodzinnych, ale zapomina się, że duża część z nich to domy wiejskie. Wcześniej wiele z nich była kryta strzechą i to nie jako skanseny agroturystyczne, tylko ze względu na zacofanie. W latach 70. to się gwałtownie zmienia, czasem nawet za gwałtownie.

Co to znaczy?

W białostockim piśmie „Kontrasty” trafiłem na świetny reportaż o wsi Poryte: „Kilkanaście gospodarstw w płomieniach. Słomiane strzechy ogarnia ogień z zadziwiającą szybkością. Żar niesamowity. Wyczerpani do kresu sił strażacy […] usiłują zlikwidować pożar i uchronić budynki, które się jeszcze palą. Pomagają im w tym tylko nieliczni mieszkańcy. Reszta stoi wkoło, komentując złośliwie przebieg wypadków. Wielu jest w odświętnych, ciemnych garniturach”.

Podpalali, żeby dostać ubezpieczenie?

Żeby dostać odszkodowania i szybko zbudować nowe domy. A te nowe widać na zdjęciach. Często nieotynkowane, kryte papą czy eternitem, niespecjalnie wyszukanymi materiałami. Ale jednak są murowane. Chłopi dostają też nowoczesne maszyny, do Państwowych Ośrodków Maszynowych w gminach trafiają traktory i kombajny, które można wypożyczać. Oczywiście, w prasie zachodniej, zwłaszcza w roku 1980, kiedy zjechało się mnóstwo korespondentów, znajdziemy zdjęcia polskiego chłopa za koniem – ale rozwój i mechanizacja wsi są niewątpliwe.

To ona opisała, co to znaczy być kobietą w Polsce

Tych grup, które zyskały, jest zatem bardzo dużo. Czy poważne napięcia i frustracje zaczynają się dopiero w momencie kryzysu? Czy nawet wówczas, gdy gospodarka i płace rosną?

Cały czas źródłem frustracji i napięć jest nieprawdopodobna wprost korupcja i inne metody wykorzystywania stanowisk. To jest nagminne – kadra kierownicza remontuje sobie mieszkania na koszt zakładów lub załatwia na lewo materiały budowlane. Talony w dyspozycji resortów i dyrekcji zakładów pozwalają uzyskać inne rzadkie dobra, przydział mieszkań zakładowych jest często „po uważaniu”. Robotnicy w godzinach pracy robią fuchy na boku, czasem też – Bareja w Alternatywy 4 sobie tego nie wymyślił – celowo odstawiają fuszerkę przy budowie mieszkań, żeby potem prywatnie dorabiać na poprawkach.

Ale ta korupcja wygląda całkiem… demokratycznie. Skoro ze swojego stanowiska pracy korzystają wszyscy, od dyrektora zjednoczenia po sprzedawczynię w mięsnym i hydraulika.

Tak, ale oczywiście nie w równym stopniu, a władza z czasem przestała nad tym panować. W efekcie po Polsce zaczęły krążyć nieprawdopodobne legendy, że np. premier Jaroszewicz ma w domu meble z Zamku Królewskiego, a Stanisława Gierkowa lata do Paryża zrobić sobie fryzurę. To nie była prawda, ale takie plotki dobrze oddawały nastroje.

A jak to jest możliwe, że jeszcze w lutym 1975 Polacy byli na szczycie dziejowego optymizmu i zadowolenia ze swojej sytuacji życiowej, a już kilka miesięcy później nastroje siadają? Oczywiście, to jest czas, kiedy nasz dług zagraniczny zaczyna niebezpiecznie narastać, ale przecież zwykli obywatele nie znali danych na ten temat.

Najwyższy poziom dobrych nastrojów zmierzonych w badaniach wystąpił przed VI Zjazdem PZPR, w grudniu 1971 roku – prawie 80 procent deklaracji optymizmu. Później to trochę spadło, ale też nic w tym dziwnego – nie da się długo funkcjonować w stanie bliskim euforii. Niemniej faktycznie wskaźniki z początku 1975 były znakomite, zdecydowana większość Polaków odczuwała poprawę swego poziomu życia i wierzyła, że przyszłość będzie jeszcze lepsza.

I co się dzieje?

I przychodzi Wielkanoc, kwiecień roku 1975, i to jest pierwszy wstrząs zapowiadający bardzo poważne kłopoty: w sklepach brakuje mięsa i wędlin, a proszę pamiętać, że wegańskie święta były w tamtych czasach zdecydowanie mniej popularne niż dziś.

A zabrakło go, bo…

Bezpośredni powód był taki, że premier Jaroszewicz drogą ręcznego sterowania wstrzymał część dostaw „masy mięsnej” na rynek, obawiając się, że zabraknie go na później. A obawy brały się stąd, że lato 1974 było wyjątkowo deszczowe, w efekcie czego zbiory były bardzo słabe, co z kolei zmuszało Polskę do importu paszy dla zwierząt. Próbowano rozkręcić krajowe przetwórstwo pasz, zamówiono nawet maszyny, ale czasu było za mało, żeby zaradzić brakom. I to nie była pierwsza tego typu sytuacja – wcześniej, w 1969 roku, była surowa zima i jeszcze do tego susza, co wpłynęło na produkcję żywności i podwyżki przed grudniem 1970.

Kiedy mówi pan o wstrząsie społecznym, to chodzi o to, że po latach względnego dobrobytu i niezłego zaopatrzenia ludzie widzą nagle puste półki?

Tak, z każdym kolejnym miesiącem narasta panika, że skoro towarów brakuje, to znaczy, że będą podwyżki. Inflacja faktycznie rośnie, czasem ukrywana poprzez np. zmniejszenie porcji towarów sprzedawanych za tę samą cenę. Władza obawia się jawnych podwyżek, bo te grożą wybuchem niezadowolenia, a jednocześnie podnosi płace, żeby utrzymać pokój społeczny, co oczywiście wytrąca rynek z równowagi. Czasem te braki towarów wynikają z jakiejś pochopnej decyzji – np. po wzroście światowych cen cukru władze zakontraktowały jego dostawy na eksport na początku roku 1976, nie znając jeszcze wysokości zbiorów. No i w czerwcu okazało się, że konieczna jest podwyżka cen.

Ostolski: Utracona cześć Edwarda Gierka

I dochodzi do buntu w Radomiu, Ursusie i Płocku.

Tak, brutalnie go spacyfikowano, ale władze równocześnie wycofują się z podwyżki. I w kolejnych miesiącach, latem 1976 roku nie mają już wyjścia – trwa reglamentacja, sprzedaje się jednorazowo po kilo cukru czy pół bochenka chleba na osobę, choć kartek jeszcze nie wprowadzono. Oczywiście przekonanie o rychłej podwyżce cen prowadzi do szturmowania sklepów i panicznego wykupu, co tylko pogłębia braki. I tak to się powtarza rytmicznie do lata 1980 roku.

Czy praźródłem kryzysu jest narastanie zadłużenia zagranicznego? Bo to w 1975 roku obsługa długu zagranicznego robi się coraz bardziej kłopotliwa.

Wyjątkowo kłopotliwa i bolesna. Za Gomułki zaciągano mało kredytów, długoterminowe i w dużej mierze na niski procent – łącznie około miliarda dolarów. Na początku lat 70. zaczynają się pożyczki krótko- i średnioterminowe. Władze nie umieją długiem zarządzać, nie ma żadnego sztabu, który by nad tym panował i pod koniec dekady z miliarda robią się… 24 miliardy. Głosy krytyczne w tej sprawie były uciszane w Biurze Politycznym i w rządzie – wspomniany już Szydlak przyznał zresztą, że „nie kontrolowali zadłużenia państwa do 1977–78 roku”. Powtarzano mantrę, że państwo nie może zbankrutować…

Tylko zapomniano dodać, że we własnej walucie.

No właśnie. Rosły koszty obsługi, bo odsetki od nowych pożyczek były coraz wyższe, nie udawało się też finansować spłat licencji eksportem produkowanych w nowych fabrykach towarów. Do tego doszły paradoksalne skutki kryzysu paliwowego. Szok naftowy w roku 1973 w Polskę nie uderzył bezpośrednio, bo ropę kupowaliśmy z ZSRR za ruble transferowe, ale przy okazji wzrosły ceny węgla. Ponieważ dramatycznie brakowało dewiz, zaczęliśmy go wysyłać na Zachód, a to się bardzo źle odbiło na naszej gospodarce.

Dlaczego?

Bo jak węgiel pojedzie na eksport, to nie trafi do elektrowni produkującej nasz prąd ani kotłowni zasilającej nasze kaloryfery. Stąd brały się nieustanne blackouty, czyli wyłączenia prądu i niedogrzanie mieszkania – wszystko jeszcze przed zimą stulecia. Dodajmy też, że to tragicznie wpływało na całą gospodarkę, bo w wielkich miastach PRL były nie tylko szkoły, szpitale, mieszkania i biura, ale też wielkie zakłady przemysłowe. I kiedy brakuje prądu – przez awarię lub niedostatek węgla – to wszystko staje na 2–3 godziny. Problem nie w tym, że ludzie siedzą przy świeczkach czy radiu na baterie, ale że są przestoje w produkcji i zamiast wyrabiać plan, mogą co najwyżej pozamiatać podłogi wokół maszyn.

Fasada fajna, a z tyłu dziadostwo. Jak zima stulecia obnażyła katastrofę Polski węglowej

Skoro koszty obsługi długu zagranicznego zaczynają być przytłaczające, narastają problemy z dostawami ciepła i energii, brakuje na rynku żywności w związku ze złymi zbiorami – a to wszystko widać już na początku 1975 roku – to chyba ekipa rządząca powinna rozumieć, że „tak dalej być nie może”, tzn. że to się nie utrzyma. I że potrzebne są jakieś zmiany.

Tak, że trzeba wprowadzić korektę kursu. Ale to jest bardzo trudne, jeśli sam wierzysz w to, co opowiadasz ludziom od kilku lat, kiedy budowałeś legitymację na propagandzie sukcesu i nieustannie chwaliłeś się kolejnymi osiągnięciami. W roku 1976 oni faktycznie podejmują próbę tzw. manewru gospodarczego. Ale on się sprowadza do tego, żeby już nie dorzucać pieniędzy przy rosnących kosztach inwestycji i ograniczyć wydawanie dewiz. Wykonują to w toporny sposób, co powoduje, że wiele rozpoczętych inwestycji zostaje zatrzymanych w połowie – a to jakaś cukrownia, a to cementownia, a to suszarnia zboża, często niezbędne do działania innych zakładów.

Czyli robiono cięcia, które niekoniecznie przynosiły oszczędności?

Co gorsza, przynosiły straty. Bardzo często zdarzało się, że kupiono z Zachodu czy Jugosławii maszyny, ale nie pasowały do istniejącej hali – albo tej hali w ogóle jeszcze nie wybudowano, więc stały na placu budowy, mokły i rdzewiały. W pewnym momencie udział niewdrożonych inwestycji, niewykorzystanego, choć sprowadzonego sprzętu, sięgał 30 procent. To jest absurdalnie wysoki wskaźnik marnotrawstwa.

Był jakiś pomysł na zmianę poza tym, żeby wydawać mniej pieniędzy?

Zaczęto myśleć o poluzowaniu śruby drobnej przedsiębiorczości, zezwolono na zatrudnianie osób spoza rodziny i wprowadzono system ajencyjny, czyli możliwość legalnego wykorzystywania lokali pod działalność usługową, gastronomię czy drobny handel – dotąd, jak chciałeś sprzedać własną produkcję, to mogłeś pojechać na bazar, bo lokalne były w gestii państwa czy spółdzielni mieszkaniowych.

Budynek „Orbis” i amerykański samochód Pontiac przy ul. Marszałkowskiej w Warszawie. Rok 1976. Fot. Grażyna Rutowska/Narodowe Archiwum Cyfrowe

Na pewno zdynamizowało rynek, a dzięki prywatnej inicjatywie ludzie mogli trochę więcej kupić. Tyle że niemal cała, mówiąc ówczesnym językiem, „masa towarowa” była wciąż w gestii hurtu państwowego. W efekcie ktoś prowadzący pasmanterię czy bufet z zapiekankami mógł zarobić więcej niż dotychczas, ale to nie mogło rozwiązać kolosalnych braków zaopatrzenia. W drugiej połowie lat 70. raporty SB mówią już nie o kolejkach, tylko tłumach pod sklepami. Panuje ciągła niepewność: rzucą, nie rzucą? Kupię, nie kupię? Czy będzie podwyżka? Polacy zamieniają się w łowców-zbieraczy, spędzających mnóstwo godzin na poszukiwaniu towarów – nie tylko w samych kolejkach, ale też chodzeniu od sklepu do sklepu. To wszystko dramatycznie pogarsza społeczne nastroje.

Wszyscy stoją w tych kolejkach?

No właśnie nie wszyscy, bo w roku 1978 wprowadzono tzw. sklepy komercyjne. Władza kombinuje, jak przygotować ludzi na nieuniknione podwyżki cen, jak rozbroić emocje z tym związane, tworzy więc podwójny obieg – tam, gdzie towary są po wyższych cenach, są bardziej dostępne. Tylko często, zwłaszcza w mniejszych ośrodkach, to są te same sklepy z osobnymi ladami i kolejkami – tu mało co jest i trzeba wystać swoje, ale cię stać. Tam jest dużo więcej, a kolejka niedługa, ale cię nie stać. No i wtedy już naprawdę ludzi szlag trafia. Bo po cenach komercyjnych kupują lekarze, adwokaci, oczywiście prywaciarze, a dla większości jest to niedostępne.

I te nierówności już rzucają się w oczy?

Tak, choć oczywiście zawsze były, także w kraju socjalistycznym. Ale w czasach permanentnego kryzysu zaopatrzenia, braku towarów na półkach, po tym jak bardzo wzrosły oczekiwania – nijak nie można ludziom wyjaśnić, dlaczego jedni mogą te podstawowe dobra kupować, a inni nie mogą. I w ten sposób społeczny optymizm i nastroje ze szczytu lecą na łeb na szyję w ciągu kilku–kilkunastu miesięcy. I już się nie podniosą, aż do lata 1980 roku.

Towarzysz Edward nie zasłużył na takie potraktowanie

dr hab. Marcin Zaremba – historyk i socjolog. Autor m.in. książek Wielka Trwoga. Polska 1944–1947. Ludowa reakcja na kryzys (2012) oraz Wielkie Rozczarowanie. Geneza rewolucji Solidarności (2023). Współpracuje z tygodnikiem „Polityka”.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij