Wierzyłem, że znajdę nazwisko osoby, która odpowiada za śmierć Pyjasa [rozmowa z Łazarewiczem]

W latach 90. tylko wariaci i esbecy – w naszym przekonaniu – mogli mówić, że przecież nie ma dowodów na jego zabójstwo.
Stanisław Pyjas. Fot. Archiwum IPN

To, czy Pyjas został pobity, czy spadł ze schodów, jest bez znaczenia, bo ważniejsze jest to, co się z tego wydarzenia zrodziło – mówi Cezary Łazarewicz, autor książki „Na Szewskiej. Sprawa Stanisława Pyjasa”.

Michał Sutowski: Dowiedział się pan, pisząc książkę, jak zginął student polonistyki UJ, Stanisław Pyjas? Jego krakowscy przyjaciele, ale też wiele autorytetów tamtego czasu – jak Jacek Kuroń – byli przekonani, że ich kolega, znaleziony martwy 7 maja 1977 roku na klatce schodowej kamienicy przy ul. Szewskiej, został zamordowany przez bezpiekę. A jego śmierć stała się mitem założycielskim dla jednego z najważniejszych środowisk opozycji demokratycznej przed sierpniem 1980 roku.

Cezary Łazarewicz: Mam swój pogląd na tę sprawę, którego w książce nie ujawniłem. Ale mam nadzieję, że każdy czytelnik sam do tego dojdzie. Ja tylko wskazuję: tu jest prawda, tyle znamy faktów, a te i te hipotezy są ślepą uliczką – a tu po 45 latach utknęliśmy i dalej… chyba nie da rady dojść na gruncie wiedzy naukowej.

Książka Na Szewskiej opowiada o samym zamordowanym, o jego koledze – tajnym współpracowniku SB oraz o śledztwie – i przede wszystkim o nim chciałbym porozmawiać. Czy ono było rzetelne?

Śledztwa były tak naprawdę trzy – pierwsze w roku 1977, drugie w latach 90., wreszcie trzecie po powstaniu pionu śledczego w IPN. Toczyły się w dwóch różnych, a niektórzy powiedzą, że w trzech ustrojach, jeśli przyjmiemy, że czasy pierwszego rządu PiS to nowa epoka IV Rzeczpospolitej.

Jacek Kuroń nie jest Polakiem

Z tych śledztw wypływały różne wnioski? Kiedyś – że Pyjas spadł ze schodów, potem – że został pobity?

W każdym z nich pojawiają się znaki zapytania i wątpliwości, ale też trzeba pamiętać, że medycyna i nauki kryminalistyczne poszły w tym czasie bardzo daleko do przodu – po ekshumacji w 2010 badano nawet DNA, co nie miało sensu w 1977 roku, a w 1991 nie było z kolei takiej możliwości.

A była potrzeba? Czy np. pierwsze ekspertyzy były jakoś niefachowe, tendencyjne?

W tym rzecz, że nie. Tylko po 1990 roku śledztwa prowadziło w sumie trzech prokuratorów, w tym dwóch z IPN, i żaden nie zakwestionował wiarygodności opinii medyków sądowych z 1977 roku. Ja sam przeglądałem tysiące stron dokumentów z tamtego okresu i mam poczucie, że one – te same, na których opierała się prokuratura – mogą mieć jakieś braki, niemniej sama liczba i jakość zebranych dokumentów jest ogromna jak na sprawę człowieka znalezionego nieżywego na klatce schodowej. Obok aktu zgonu czy protokołów sekcji – bardzo drobiazgowej – są dokładne opisy miejsca znalezienia zwłok, zdjęcia miejsca zdarzenia, protokoły przesłuchania wszystkich mieszkańców kamienicy. Nawet kilka odcisków palców, choć w większości nieczytelnych. Łącznie to osiem tomów akt prokuratorskich zebranych tylko z 1977 roku. Jak na zwykłą sprawę upadku z wysokości – jak próbowała ją przedstawić wtedy władza – dużo tu skrupulatności w najmniejszych szczegółach.

Fasada fajna, a z tyłu dziadostwo. Jak zima stulecia obnażyła katastrofę Polski węglowej

Ale drobiazgowość śledztwa to jedno, rzetelność ekspertyz to drugie. Można zainscenizować skrupulatność, a w protokole sekcji – kluczowej przecież dla ustalenia przyczyn śmierci – napisać bzdury.

Nic na to nie wskazuje. Druga ekspertyza wykonana w 1991 roku mogła zostać sporządzona właśnie na podstawie mnóstwa zdjęć, szczegółowej dokumentacji sekcji, którą krakowski Zakład Medycyny Sądowej wykonywał w roku 1977. Trzecia, zrobiona na podstawie zupełnie nowych, szczegółowych badań kości przyniosła dopiero odmienne wnioski.

No właśnie!

Tyle że wykryte w 2010 roku złamanie szyjki kości udowej, niewykrywalne wcześniej, potwierdzało hipotezę upadku z dużej wysokości.

Skąd tak mocne, z góry określone poglądy i stanowiska młodych ludzi, środowiska studenckiego i opozycji tuż po znalezieniu martwego Pyjasa? Wtedy nie zakładano przecież, że zabijanie przeciwników politycznych to typowe metody reżimu Gierka.

Dyktatura tym się różni od demokracji, że w dyktaturze państwo dąży do kontroli wszystkiego. Wokół Pyjasa i jego kolegów krążyła tajna policja, dostawali dziwne anonimy, byli nękani i przesłuchiwani. To było środowisko antysystemowe. No to jak się ma 24 lata, kontestuje się PRL i się jest na oku SB – to chyba nie można zginąć ot, tak sobie. Podejrzenie po prostu musiało paść na służby.

Zwłaszcza że w tych anonimach, które otrzymywał Pyjas, ale też jego koledzy, były wezwania do fizycznej rozprawy z tym, kto donosi?

Tak, w jednym z nich faktycznie pada stwierdzenie, że „trzeba tępić takich skurwysynów”, ale nie to jest najważniejsze. Celem tych anonimów – wiemy to od samego ich autora, oficera SB, który prowadził agenta „Ketmana” – była dezintegracja i skłócenie grupy. A środkiem do tego – pokazanie, że SB ma informatora wśród nich. Były pisane językiem knajackim, wulgarnym, ale zdradzały sporą wiedzę o tym, co się w tym środowisku dzieje. Do Wildsteina np. zwracano się w nich per „drogi Wuju”, czyli tak jak w prywatnych rozmowach, było tam też sporo informacji intymnych świadczących, że autor anonimu ma niezłe rozeznanie.

Wiemy, że miał ją głównie za sprawą członka tej grupy, Lesława Maleszki, pseudonim „Ketman”. Ale czy to działało? I w jaki sposób właściwie? Anonimy miały ich zastraszyć, pokazać „wszystko o was wiemy”? Zniechęcić do działalności?

Skoro widać, że ktoś kapuje, to trzeba zacząć szukać kapusiów między sobą – po jednym z anonimów, które oficer SB Marek Borys wysłał do Pyjasa w styczniu 1977 roku, Bronisław Wildstein, oskarżony w nim o rzekomą kradzież, niemal całkowicie wyłącza się z działalności, bo cały czas szuka tego, kto donosi i kto mógł te anonimy napisać.

Od Gierka i Chomejniego do czerwonego Batmana: Polska w spirali nieustających przyspieszeń

A czy taka świadomość – chodzą za nami, wszystko widzą i wiedzą – nie skłania do rezygnacji z bycia w kontrze do władzy? Z roznoszenia ulotek, zbierania podpisów pod petycjami…

To, że są obserwowani, zauważyli wiosną 1976 roku – gdy próbowali założyć niezależne pismo literackie. Zresztą namawiał ich do tego agent bezpieki, późniejszy dyplomata i wykładowca prawa rzymskiego na UJ. Organizował spotkania w swoim mieszkaniu, a potem składał szczegółowe raporty SB o osobach, które do niego przychodziły. Wtedy ta grupa zostaje zastraszona i rozbita.

Część z nich zaczyna się interesować polityką jesienią 1977 roku. Kiedy koledzy Pyjasa w kwietniu 1977 roku dostają anonimy, to jest czas, kiedy działa już KOR, ukazuje się „Biuletyn Informacyjny”, w mieszkaniach prowadzone są rewizje. Krótko mówiąc – to, że są inwigilowani, to dla nich żadna nowość ani zaskoczenie. Wielu świadków twierdzi, że oni sobie w grupie czytali te anonimy i się z nich śmiali.

Czyli anonimami nie dawało się ich zastraszyć?

Kiedy Stanisław Pyjas dostaje anonimy, to już po tym, jak podjął decyzję, że nie chce się dalej angażować politycznie, że wszedł za głęboko. Dlatego nie jedzie na spotkanie krakowskiej młodzieży z KOR-owcami w Gorcach, mówi Maleszce i Lilianie Batko, że go to nie interesuje. On chciał się po prostu czym innym zajmować – to zbieranie podpisów i przepisywanie ulotek zajmowało im całe życie, a i tak większość studentów miała to gdzieś, szli na studia, żeby zrobić jakąś karierę, a nie konspirować.

No a te groźby, a właściwie nawołania do rozprawy fizycznej? „Tępić skurwysynów” to jest chyba wezwanie do pozbawienia życia… Czy to miał być ozdobnik?

Potraktowanie tego jako groźby karalnej to jest pomysł Bogusława Sonika, który studiował prawo – skoro od SB przychodzą anonimy z takimi treściami, trzeba się zwrócić do… prokuratury i wsadzić w ten sposób kij w mrowisko. Tyle że później, już po śmierci Pyjasa, to będzie podstawa do szukania autora anonimów wśród samych studentów, bo SB się przecież prokuraturze nie przyznało do ich wysyłania.

Służby jej nie podlegały?

To i tak nietypowe, że prokuratura zebrała się na odwagę i wysłała pytanie w tej sprawie – czy Pyjas był inwigilowany. Ale tego tropu nie można było zbadać, bo SB to było wtedy państwo w państwie. Kiedy pytałem wysoko postawionego wtedy człowieka – dużo wyżej niż jakiś tam prokurator – o to, czy wierzył w esbeckie doniesienia z tzw. biuletynów wewnętrznych, przeznaczonych dla kilkudziesięciu najwyższych dygnitarzy, odpowiedział mi: „no nie, to nigdy nie było wiadomo, czy prowadzą jakąś grę, czy po prostu prawda”.

A jaki obraz tego „państwa w państwie” wyłania się z tego, co udało się panu ustalić w czasie pracy nad książką? Czy krakowska SB w 1977 roku to wszechpotężna policja polityczna? Groźni siepacze czy raczej Gang Olsena?

W całym krakowskim SB pracowało wtedy około pół tysiąca funkcjonariuszy, ja w czasie pracy nad książką trochę lepiej poznałem pracę wydziału III, który zwalczał opozycję. Tyle że przed powstaniem Studenckiego Komitetu Solidarności w maju 1977 roku żadnej zorganizowanej opozycji nie było, więc zajmowali się głównie węszeniem wśród artystów, dziennikarzy, uniwersyteckiej kadry i studentów. Na czele sześćdziesięcioosobowego wydziału stał podpułkownik Jan Bill, człowiek z awansu społecznego, który jako nastolatek zaraz po wojnie zgłosił się na ochotnika do UB, a potem piął się po kolejnych szczeblach kariery w resorcie. Kontrolował każdy ruch podwładnych i wszystko musiał wiedzieć.

Sześćdziesiąt osób to całkiem sporo, można chyba prowadzić jakieś bardziej wyrafinowane operacje…

Ale wydział jest podzielony na pięć sekcji, a mnie interesowała tylko siedmioosobowa sekcja zabezpieczenia uczelni, bo to oni od roku 1975 zajmowali się Pyjasem, Maleszką, Wildsteinem, jeszcze Adamem Szostkiewiczem. Najpierw podstawili im prowokatora – tego od zakładania czasopisma – a potem zbierali od niego informacje na ich temat. Powiedzmy sobie szczerze – z dzisiejszego punktu widzenia to były jakieś pierdoły. Bo o czym mogli gadać faceci, którzy nosili w chlebakach Grę w klasy Cortazara i marzyli, żeby zostać drugim Wojaczkiem?

Prześniona emancypacja górnośląskich kobiet

Czyli nie mieli zbyt wiele roboty, ale czy to w ogóle byli fachowcy?

W drugiej połowie lat 70. trwa w krakowskim SB wymiana pokoleniowa – starych ubeków z awansu społecznego, pamiętających jeszcze polowania na niepodległościową partyzantkę, zastępują dobrze wykształceni młodzi magistrowie zaraz po studiach. To oni – faceci po UJ – trzy, cztery lata starsi od Maleszki, Pyjasa, Wildsteina stanowią trzon grupy zabezpieczenia uczelni. Przychodzą do SB, bo wierzą w PRL, socjalizm, chcą robić karierę i odnosić sukcesy. Wątpliwości pojawiają się u nich po powstaniu KOR, śmierci Pyjasa i po powołaniu SKS. I też kończy się dla nich sielanka. I jeszcze jedno – w wydziale III trwa coś na kształt walki pokoleń. Młodzi, wykształceni w pogardzie mają starych, tępych ubowców, których jedyną kompetencją jest wyrywanie paznokci w trakcie przesłuchania – i vice versa.

Wróciłbym jeszcze do wątku: czego wtedy można się było spodziewać po władzy. Czy skoro ci młodzi ludzie nabijają się wspólnie z esbeckich anonimów – nawet jeśli po ich lekturze zaczynają szukać kapusia – to czy jednak nie uważają, że jakichś najstraszniejszych rzeczy im to państwo nie zrobi?

Na pewno Maleszka boi się, że go wyrzucą ze studiów, więc będzie musiał wrócić do rodzinnego Zakopanego – i zapewne dlatego zaczyna współpracować. Ale myślę, że nie mają przekonania, że za działalność przeciw władzy można zginąć. Tak samo zresztą uważa wtedy druga strona – Mieczysław F. Rakowski w swoich Dziennikach wspomina, że ówczesny szef Departamentu III MSW, płk Adam Krzysztoporski zgłaszał wręcz pomysł… zalegalizowania opozycji. I szacuje, że to będzie jakieś dwieście osób. Bo to się dzieje już po podpisaniu Aktu Końcowego KBWE w Helsinkach, gdzie PRL zobowiązuje się do przestrzegania praw człowieka.

Towarzysz Edward nie zasłużył na takie potraktowanie

I po brutalnym pałowaniu robotników w Radomiu, Ursusie i Płocku.

Tak, ale też KOR działa jawnie, wychodzą pisma podziemne, prawnicy jeżdżą do tego Radomia i Ursusa, harcerze zbierają pieniądze dla rodzin robotników.

Gdzie są zatrzymywani na słynne „cztery-osiem”, nieraz po kilka razy z rzędu. I nieraz dostają łomot od nieznanych sprawców, czyli SB.

Tak, w kwietniu–maju na Śląsku pobity zostaje Władysław Sulecki, górnik z Gliwic, a Mirosław Chojecki – organizator największego wydawnictwa podziemnego dostaje ostrzeżenia, że straci życie.

A krakowscy studenci mieli prawo czuć się bezpieczniej niż robotnicy na Śląsku? Albo drukarze wydawnictw podziemnych?

Trzeba pamiętać, że Pyjas, Wildstein czy Maleszka to byli kontrkulturowcy, którzy tylko zahaczali o działalność opozycyjną. Tacy anarchiści, dla których np. Kościół katolicki to była tak samo opresyjna instytucja jak PZPR i którzy pili wódkę i płakali, gdy w zachodnioniemieckim więzieniu umiera Andreas Baader z Frakcji Czerwonej Armii. To jest jakoś niesamowite i wspaniałe, że tacy ludzie dogadali się z inteligencką opozycją Krakowa, z takimi osobami jak Sonikowie czy Józef Ruszar.

Tu anarchiści, tam… hierarchiści?

Tak, notabene już po śmierci Pyjasa część jego koleżanek i kolegów miała dylemat, czy przychodzić na mszę – bo z opozycją oni się mogli dogadać na gruncie stosunku do państwa, ale już niekoniecznie do katolicyzmu. Tylko ja mówię o tym, żeby pokazać, jak daleko tego typu środowisko było na liście priorytetów służb. Są nawet ciekawe raporty Stasi o ówczesnych wydarzeniach w Krakowie – ich interesowało tylko to, czy środowisko robotnicze się włączy do protestów.

A jednak, choć sami studenci nie bardzo wierzą, że może ich spotkać najgorszy los – ta śmierć zostaje od razu uznana za mord polityczny.

Kiedy kolega Pyjasa, Bogusław Sonik dzwoni w tej sprawie do Jacka Kuronia – jego warszawskie mieszkanie to coś w rodzaju centrum informacyjnego polskiej opozycji, skąd wieści wychodzą w świat – jest o tym przekonany. Sam Kuroń go uspokaja, wysyła do Krakowa dwóch ludzi, Seweryna Blumsztajna i Pawła Bąkowskiego, żeby zorientowali się w sprawie na miejscu.

I co się dzieje w Krakowie?

Tam się kotłuje. Pyjas zostaje znaleziony 7 maja, w sobotę, ale w prasie oficjalnej informacji o jego śmierci nie ma aż do środy, kiedy pojawia się notka, że znaleziono pijanego, martwego chłopaka na klatce schodowej przy Szewskiej. Tymczasem już w poniedziałek było gotowe oświadczenie KOR, we wtorek Jacek Kuroń zorganizował w tej sprawie konferencję prasową, na której byli zachodni dziennikarze, i wtedy też poprzez wieczorny program Radia Wolna Europa informacja poszła w świat. W tym samym czasie na Szewską przychodzą ludzie, zaczynają palić świeczki.

Władze liczą, że nie będzie tematu? Że nie ma o czym pisać?

Propaganda niewątpliwie przysnęła, bo zwlekanie z informacją na pewno nie poprawiło wiarygodności władz. I to pomimo faktu, że ludzie w MSW mieli od początku poczucie grozy sytuacji. Stąd nakazanie milicji, żeby przesłuchała wszystkich mieszkańców, sfotografowała dokładnie miejsce zdarzenia, pobrała odciski palców z całej klatki schodowej.

I żeby przeprowadzić bardzo szczegółową sekcję zwłok?

W dokumentach nie ma tego zalecenia, ale Kołodziej, czyli lekarz, który ją przeprowadził, usłyszał przez telefon, że to ważna sprawa i nawet przyjedzie w związku z tym ktoś z Warszawy. Sam fakt, że ostatecznie autopsji dokonuje trzech lekarzy, nie jest typowy – bo przecież wypadków śmiertelnych w Krakowie mogły być w tamtym roku dziesiątki.

Kiedy czytam pana książkę, ale i wcześniej, kiedy oglądałem głośny swego czasu film Trzech kumpli, to mam wrażenie, że aktem założycielskim całej opowieści o Stanisławie Pyjasie zamordowanym przez bezpiekę jest jedno wydarzenie – wizyta Bronisława Wildsteina w kostnicy. On tam widzi zmasakrowane, skatowane ciało swojego kolegi.

To jest, myślę, przełom w tej historii.

Bo to jest bezpośrednie, autentyczne i wiarygodne świadectwo o tym, „jak było”, zanim władze zdążyły cokolwiek zmataczyć?

Zacznijmy po kolei. Jako pierwszy martwego Stanisława Pyjasa, wcześnie rano w klatce schodowej przy ul. Szewskiej, widzi śmieciarz. A konkretnie to widzi człowieka leżącego pod ścianą i myśli, że to jakiś pijak. Być może był to dla niego zwykły widok. Potem znajduje go jeden z lokatorów i wtedy zaczyna się akcja – przyjazd lekarzy, stwierdzenie zgonu, potem na miejscu jest milicja. Dopiero około południa koledzy z akademika się dowiadują, że ich kolega nie żyje – w czasie przesłuchań, na które zostali wezwani.

Nie wiedząc nawet, w jakiej sprawie.

Kiedy sami docierają na Szewską, ciała tam już oczywiście nie ma, o szczegóły dopytują mieszkańców. Maleszka o tej śmierci dowiaduje się od swojego oficera prowadzącego, który każe mu sprawdzić, co się wśród studentów dzieje – on sam jest przekonany, że to sprawka bezpieki. W „Żaczku”, czyli domu studenckim, gdzie Pyjas mieszkał, wszyscy o tym dyskutują. Ale najbardziej rozsądnie spośród nich myśli właśnie Wildstein.

Idzie na komisariat, wypytać, co się stało.

Tak, idzie tam ze swoją dziewczyną Iwoną i z kolegą Jackiem Nowaczykiem, a oficer dyżurny się wygaduje, że ciało leży w Zakładzie Medycyny Sądowej. Idą więc tam, podają się za rodzinę i wręczają „na flaszkę” laborantowi, który akurat ma dyżur. Zjeżdżają windą do piwnicy, tamten otwiera chłodnię, wyprowadza wózek ze zwłokami…

I patrzą.

Iwona mówi potem, że Staszek ma dziurę w szyi, Jacek będzie twierdził w zeznaniach, że jego kolega został zastrzelony, i tej wersji trzymał się aż do swojej śmierci. Wildstein jest zszokowany, uważa, że Pyjas ma ślady pobicia, że zobaczył skatowanego człowieka. I ta ich relacja jest wiarygodna: od naocznych świadków. No komu ludzie mają wierzyć? Jeden z prokuratorów mówił potem: „to była prosta sprawa, tylko nikt nam nie wierzył”.

To chyba jest opowieść o państwie, które jest tak nieprzejrzyste, a poziom zaufania do niego tak niski, że niezależnie od tego, co się stało faktycznie, to państwo musiało być podejrzane?

Gdyby dzisiaj przy schodach do piwnicy znaleziono martwego działacza KOD, a minister Ziobro ogłosiłby w telewizji, że miał 2,8 promila we krwi i się niefortunnie potknął, to też mało kto by uwierzył. A wtedy poziom zaufania do władzy był o wiele mniejszy.

No właśnie – „mało kto”, ale jednak nie wszyscy. Kiedy koledzy i koleżanki Pyjasa wzywali do wyjaśnienia jego śmierci, zaczynały się krakowskie Juwenalia. Część studentów chodziła z czarnymi proporcami, część się bawiła – nieświadoma nawet, że coś się mogło wydarzyć. Możemy oszacować proporcje? Pamiętam zdanie z książki Andrzeja Friszke, że „między bajki można włożyć opowieści o masowym zaangażowaniu studentów”.

Trochę jak w wierszu Miłosza – na Campo di Fiori płonie Giordano Bruno, a tu przekupnie niosą na głowie kosze oliwek, ewentualnie karuzela na rynku się kręci. A tak naprawdę występuje jakiś zespół taneczny ze Stanów Zjednoczonych. Żałobnicy próbowali informować bawiących się, wiadomo też, że rozdano mnóstwo ulotek, a sama manifestacja była udana – najpierw, 15 maja rano była msza na około 4 tysięcy osób, z których część przeszła przez krakowski Rynek na Szewską, gdzie odczytano komunikat KOR-u w sprawie Pyjasa. A potem, choć tłum wracający z wyborów najmilszej studentki zablokował przejście, to jednak sporo demonstrujących przeszło Plantami pod Wawel i tam odczytano deklarację Studenckiego Komitetu Solidarności.

Te 4 tysiące osób na mszy to bardzo dużo.

Tak, przy czym na Szewskiej było już 1–2 tysiące, a pod Wawelem kilkaset. No i trzeba podkreślić, że wiedza o Pyjasie nie była jeszcze powszechna. Mieszkańcy „Żaczka” wiedzieli, sporo studentów UJ, innych uczelni mniej. A prokurator Urbaniak, który prowadził tę sprawę w latach 90., wspominał, że jak w 1977 studiował w Krakowie prawo, to słyszał tylko, że ktoś został pobity, może nawet zabity, ale żadnych szczegółów nie znał. Ale też trzeba pamiętać, że to była tak naprawdę pierwsza manifestacja w tym mieście od 1968 roku.

A ile czasu trwa to wzmożenie w Krakowie?

Co najmniej do końca wakacji, bo choć część studentów wyjeżdża z miasta, to najważniejsi działacze środowiska mają dyżury w knajpach, spotykają się tam, knują, a kolejni ludzie zapisują się do Studenckiego Komitetu Solidarności. I to jest bardzo ważne, bo dzięki temu cały ten ferment się nie rozpełzł, niczym po maju ’68 w Paryżu, kiedy to w lipcu większość demonstrantów wyjechała na wakacje.

Tylko wciąż nie wiadomo, co się dokładnie stało. Czy Pyjas spadł ze schodów, ktoś go stamtąd zrzucił, a może został pobity.

Ale to jest bez znaczenia, bo ważniejsze jest to, co się z tego wydarzenia zrodziło, a zrodził się SKS. A to już jest prawdziwa groźba dla tego systemu, w jednym z raportów MSW z końca lat 70. autorzy wymieniają trzy najgroźniejsze organizacje: KOR, Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela oraz właśnie SKS.

Domosławski: Za swój komunizm Bauman nie chciał się kajać. Ale rozliczył się intelektualnie – „Nowoczesnością i Zagładą”

A dlaczego? Skoro to organizacja studentów, a nie robotników, którzy są dla władzy robotniczej najważniejsi?

Bo przez tę organizację studentów trucizna się rozpełza: SKS-y zakłada Wrocław, Poznań, Szczecin próbuje, w Gdańsku powstaje z tego Ruch Młodej Polski, Warszawa, przyjeżdżają też do Krakowa studenci z Lublina, Łodzi. I już nie chodzi o to tylko, by wyjaśnić śmierć Pyjasa, choć deklaracja założycielska spod Wawelu w dwóch trzecich tego właśnie dotyczy, ale powstaje zalążek oddolnego ruchu. I to nie są już tylko „starsi państwo” z Warszawy plus trochę młodych, tylko naprawdę coś nowego. Oni potem stworzyli intelektualne i organizacyjne zaplecze Solidarności, a potem elitę polityczną III RP.

Czy bez sprawy Pyjasa opozycja przedsierpniowa byłaby równie silna? Czy ta sprawa to był jakiś przełom, jeśli chodzi o zaangażowanie przeciw PRL?

Po pierwsze, to wtedy po raz pierwszy pojawia się słowo „Solidarność” w nazwie komitetu. A po drugie to pierwsza niezależna od władzy organizacja studencka, która ma swoje struktury, pisma, wymienia doświadczenia. To bardzo ważne, bo to SKS-owcy tworzą później Niezależne Zrzeszenie Studentów.

To, co pan mówi, rozumiem w ten sposób, że w Bastylii nie musieli siedzieć więźniowie tyranii, żeby wolność, równość i braterstwo były prawdziwe. Że wydarzenie historyczne, nawet cały proces można uruchomić na czymś, co może być… fikcją.

Rewolucji październikowej nie zaszkodziło to, że szturm na pałac Zimowy to fikcja – ważniejsze było to, co pokazał Sergiej Eisenstein, materialna prawda historyczna mało kogo interesuje.

Ale właśnie w przypadku śmierci Pyjasa prawda wydawała się ważna. Od osoby nijak niezwiązanej z antykomunistyczną prawicą słyszałem, że na początku lat 90. uważała niewyjaśnienie tej sprawy za skandal.

Wszyscy tak uważaliśmy i wierzyliśmy, że to ciąży demokratycznej Polsce, podobnie jak sprawa górników z kopalni „Wujek” czy demonstrantów zabitych na demonstracji w Lubinie w 1982 roku.

Wszyscy, to znaczy kto?

Ja byłem takim młodym wkurwionym, z opozycji lat 80., który nijak nie może zrozumieć, że jak to: nie można wyjaśnić? Zbrodni komunistycznej? Bo przecież myśmy tyranię obalili, a nie jakiegoś papierowego tygrysa… A do tego jeszcze na początku lat 90. powstała w Sejmie tzw. komisja Rokity, która stwierdza, że w ciągu dekady od wprowadzenia stanu wojennego mamy setkę niewyjaśnionych zabójstw o charakterze politycznym. Jeszcze zanim prokuratura wszczęła śledztwo, Elżbieta Borek pisze serię tekstów o sprawie, do Krakowa jedzie Wojciech Tochman i robi wielki reportaż o sprawie Pyjasa, po którym zostaje mnóstwo znaków zapytania. Jest też materiał Jurka Morawskiego, pokazujący esbeckie tło tej sprawy. Wreszcie, film Krzysztofa Krauze Gry uliczne

Ale to są wszystko teksty dziennikarskie albo artystyczne.

No właśnie, to pokazuje, jak bardzo trudno jest osądzić w kraju praworządnym dyktaturę. Na początku lat 90. nie można nawet przesłuchać tajnych współpracowników – i to wszystko podsyca tylko podejrzenia, że ktoś tu kogoś kryje, mataczy… Pojawiają się kolejne wątki, np. kolegi Pyjasa, Stanisława Pietraszki, który miał go widzieć jako ostatni – a potem utopił się, zwabiony nad Zalew Soliński, choć przecież miał wstręt do wody. Słyszymy o bokserze, którego do pobicia Pyjasa miała wynająć krakowska SB, być może na polecenie samego jej szefa, czyli Jana Billa.

Wszystko się ze wszystkim łączy, wystarczy połączyć kropki…

Niby tak, dopiero potem się okazało, że Pietraszko pojechał nad Zalew za dziewczyną, w miejscu, gdzie go znaleziono, utopić się jest bardzo łatwo, a do tego nie był on ostatnią osobą, która widziała Pyjasa żywego – jak wtedy uważała opozycja. A bokser, co miał śmiertelnie pobić studenta i później sam zginął, spadając ze schodów, był w 1977 roku zdegenerowanym alkoholikiem, a boks amatorsko faktycznie uprawiał, ale w latach 50.

Anna Walentynowicz, czyli zbuntowana ikona systemu

I cały czas nie ma dostępu do dokumentów?

Wiele środowisk się domaga ich ujawnienia, wierzymy, że to coś zmieni. W 1994 roku, kiedy na premierę Listy Schindlera przyjeżdża do Krakowa Steven Spielberg, mój znajomy Andrzej Garapich organizuje manifestację, żeby pokazać światu, że są tu w Polsce niezałatwione sprawy. Domaga się ujawnienia dokumentów MSW, ukarania winnych… Żeby było jasne – choć Garapicha dziś nazwałbym człowiekiem prawicy, to podkreślę, że ja wtedy równie dobrze mógłbym się znaleźć na tej manifestacji.

I tylko prokuratura jakoś nie może nikogo znaleźć?

Pomimo że sprawa została wznowiona – po śledztwie z 1991 roku – w roku 1996, kiedy już mogli przesłuchać wszystkich TW. Tyle że te przesłuchania niewiele wnoszą do sprawy wyjaśnienia tajemniczej śmierci Pyjasa. Wiadomo tylko, że anonimy pisał oficer Marek Borys, który powiedział, czemu one miały służyć.

A jednak wciąż większość uważa, że to musiało być zabójstwo.

Powiem więcej: w latach 90. tylko wariaci i esbecy – w naszym przekonaniu – mogli mówić, że przecież nie ma dowodów. Oczywiście, z czasem zainteresowanie sprawą ucichło…

W latach 90. w społeczną potęgę Kościoła wierzyło tylko środowisko „Gazety Wyborczej” [rozmowa]

Aż tu nagle wybucha sprawa „Ketmana”, czyli świat dowiaduje się – dzięki pracy dyplomowej oficera SB z lat 80. – że najbliższy kolega Pyjasa i Wildsteina, redaktor „Gazety Wyborczej” Lesław Maleszka był wieloletnim, bardzo aktywnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa. To znów dolało paliwa do tej sprawy? Dlaczego właściwie?

Między innymi ze względu na hipotezę, którą stawiało policyjne Archiwum X z Krakowa. Maleszka dysponował najlepszym alibi w sprawie Pyjasa, bo całą noc z 6 na 7 maja 1977 spędził, słuchając muzyki u siebie w pokoju z Bronisławem Wildsteinem. Stąd wziął się pomysł, że on miał po prostu odciągnąć Wildsteina od Pyjasa i ułatwić robotę zabójcom – tyle że nie ma na to cienia dowodu.

Film Trzech kumpli Anny Ferens i Ewy Stankiewicz z tej hipotezy robi główną tezę.

Tak, ale prawda filmu, choćby dokumentalnego, i prawda materialna to są dwie różne sprawy. Na przykład rozmówcy, często po pijaku, robią się odważniejsi, a potem mówią prokuratorowi: no wie pan, popuściłem wodze fantazji… Kiedy zaczynałem pracę nad książką, to wierzyłem, że jak prześwietlę wszystkie materiały, przeczytam dokumenty, to w końcu znajdę nazwisko osoby, która za śmierć Pyjasa odpowiada, choćby pośrednio. Zatrzymywałem się przy każdym tropie…

I?

I nie ma się czego złapać, dalej już nie dojdziemy. Wiemy tylko, że bokser, rzekomy zabójca, był do tego czynu niespecjalnie zdolny; że osoba, z którą Pyjasa widział Pietraszko, sama się zgłosiła do prokuratury, i wiemy, że rozstała się z Pyjasem 7 maja po godzinie 21. Poznaliśmy zatem kolejne cztery spośród ostatnich godzin życia, ale niewiele więcej. Dalej, nie ma żadnych przesłanek, że Pyjas był skądkolwiek przenoszony na Szewską, bo ślady krwi byłyby inne. No i wreszcie, ekshumacja z 2010 roku, po której stwierdzono złamanie szyjki kości udowej, wyklucza wszystkie opcje poza upadkiem z dużej wysokości.

I pozostaje jeden znak zapytania – czy on z tych schodów spadł sam, czy ktoś mu pomógł? A jeśli ktoś – to czy to była bezpieka?

Bezpośrednią przyczyną śmierci nie był sam upadek, tylko zachłyśnięcie się krwią – potwierdzają to trzy ekspertyzy. Gdyby ktoś go celowo zrzucił, to przecież nie mógł wiedzieć, że na pewno umrze – ryzykowałby, że Pyjas przeżyje i oprzytomnieje rano, a potem zgłosi próbę zabójstwa i będzie zadyma.

A jeśli nie celowo? Tylko np. po szarpaninie?

Szarpaniny też biegli wykluczyli. Na drugim piętrze tej kamienicy mieszkała znajoma Pyjasa i Wildsteina, Beata Paneczko. Milicja brała ją mocno pod uwagę: robiono jej rewizje, przesłuchiwano wielokrotnie ją i jej znajomych, śledzono na wakacjach, a gdyby się gdziekolwiek pomyliła w zeznaniach, miano ją osadzić w areszcie, aż zacznie mówić. I też nic z tego nie wynikło. Ja bym chętnie podyskutował, gdzie w moim myśleniu, gdzie w moich poszukiwaniach są mielizny – ale myślę, że dotarłem wszędzie tam, gdzie się tylko dało, do granic wytłumaczalności.

Mówił pan, że w latach 90. jak ktoś uważał, że nie ma dowodów na udział osób trzecich – to był uważany za wariata lub poplecznika SB. Autor ekspertyzy medycznej z 1977 roku był uważany za oszusta, choć wszystko wskazuje na to, że pracował rzetelnie. Czy nie jest tak, że również na budowie mitologii wokół tej sprawy ucierpiały niewinne osoby? I jak to wygląda dzisiaj, tzn. czy środowisko przyjaciół Pyjasa, ludzie opozycji – do dziś mają w tej sprawie jednoznaczny pogląd?

Wydaje mi się, że wśród osób znających Pyjasa jest coraz więcej osób uważających, że to jednak był wypadek, przekonywali się do tego w kolejnych latach. Może największy problem polega na tym, że wszystkie możliwe dokumenty są w IPN, są tam setki historyków, którzy mogliby sprawę wyjaśnić. Dzielić włos na czworo, wywrócić każdy świstek papieru, każde zeznanie na nice. Choćby po to, żeby dziennikarz nie musiał tego robić.

Skoro mogą, to czemu tego nie zrobią?

Bo IPN nie zajmuje się kontrowersyjnymi sprawami, tylko buduje pomniki. Jak umarzano sprawę po raz ostatni, szefem Instytutu był Jarosław Szarek, który przecież napisał książkę o Czarnym Marszu w Krakowie i wielokrotnie opisywał tę sprawę. I miał dostęp do tych samych dokumentów co ja. Mógł dotrzeć do tych samych świadków – to nie było bardzo trudne. Tyle że to, co oni mówią, nie pasuje do opowieści o zabójstwie. A w końcu i tak, na kolejną rocznicę jego śmierci na UJ odbył się wykład doktora z IPN na temat zamordowania Stanisława Pyjasa przez bezpiekę.

**

Cezary Łazarewicz – dziennikarz prasowy, reporter i publicysta, autor licznych książek reporterskich, m.in. Sześć pięter luksusu. Przerwana historia domu braci Jabłkowskich (2013), Elegancki morderca (2015), Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka (2016), Koronkowa robota. Sprawa Gorgonowej (2018). Za reportaż Żeby nie było śladów otrzymał Nagrodę Literacką „Nike”, Nagrodę im. Oskara Haleckiego przyznawaną najlepszym książkom popularnonaukowym poświęconym historii Polski w XX wieku oraz Nagrodę MediaTory w kategorii Obserwator. Książka Na Szewskiej ukaże się nakładem wydawnictwa Czytelnik.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij