Historia, Weekend

Fasada fajna, a z tyłu dziadostwo. Jak zima stulecia obnażyła katastrofę Polski węglowej

Zimą 1979 roku temperatura w szpitalach spadała do 10 stopni, w mieszkaniach nawet do 7. Czy kryzys sprzed ponad 40 lat pozwala nam lepiej zrozumieć, co może nas czekać tej zimy? Z Marcinem Zarembą, historykiem i socjologiem, rozmawia Michał Sutowski.

Zmieniający się klimat, drożejąca energia, dysfunkcyjne państwo i szereg napięć społecznych to niewątpliwie recepta na ciekawe czasy. I o nich właśnie piszemy w Krytyce Politycznej w ramach cyklu Zima nadchodzi.

Zima nadchodzi: nowy cykl Krytyki Politycznej

Michał Sutowski: Czy to słynna zima stulecia ze stycznia i lutego 1979 roku dobiła ekipę Edwarda Gierka, a potem cały PRL? Mróz i śnieg przyniosły nam „Solidarność”?

Marcin Zaremba: To może po kolei. Opowiadano kiedyś taki dowcip: jakie są najważniejsze klęski żywiołowe w Polsce Ludowej?

No?

Wiosna, lato, jesień i zima.

Bo zima co roku „zaskakiwała drogowców”?

Żeby tylko zima, żeby tylko drogowców. Zresztą nawet „zimy stulecia” były w Polsce Ludowej dwie – pierwsza już w 1963 roku, za Gomułki. Opału brakowało wtedy do tego stopnia, że ludzie przychodzili z dziećmi do urzędów, by się ogrzać, w Wielkopolsce nielegalnie wycinano drzewa w parkach, a w Kutnie nawet sady owocowe, żeby mieć czym palić. Kradziono węgiel z pociągów, jak przed wojną, a premiera Cyrankiewicza powszechnie znienawidzono, kiedy podniósł urzędowe ceny nośników energii. Rozruchów nie było tylko dlatego, że wciąż świeża była pamięć o zdławieniu przez ZSRR powstania w Budapeszcie i brutalnej pacyfikacji Poznania przez wojsko w czerwcu 1956 roku.

A inne pory roku?

A proszę bardzo – wiosną roku 1947, po wyjątkowo surowej zimie, mamy najtragiczniejszą powódź w XX-wiecznej Polsce. Ona z kolei prowadzi do wzrostu cen żywności, co władza wykorzystuje jako pretekst do bitwy o handel, czyli de facto likwidacji własności prywatnej i spółdzielczej.

Ale problemem może być też lato – w 1969 roku było katastrofalnie suche, co w połączeniu z długą i mroźną zimą bardzo źle wpłynęło na zbiory i pogłowie bydła. To przełożyło się na późniejszą podwyżkę cen żywności w grudniu 1970.

Jeszcze jesień nam została.

Jesienią zdarzają się z kolei wichury i masywne ulewy, jak w 1974 roku, kiedy najbardziej deszczowy rok całego trzydziestolecia wywołuje kryzys dostępności pasz dla zwierząt, co z kolei skutkuje podwyżkami cen mięsa. Znów, efekt jest odłożony w czasie, mniej więcej o rok, ale za to spektakularny, bo chodzi przecież o czerwiec 1976 i protesty w Radomiu czy Ursusie.

Niemniej zimą 1979 roku było jeszcze gorzej. Czy nie?

Było gorzej o tyle, że ostra zima uwydatniła problemy występujące już wcześniej, zwłaszcza te związane z permanentnymi brakami węgla. W drugiej połowie lat 70. nie ma go dla rolników i do ogrzewania szklarni, wielki przemysł i elektrownie muszą palić surowcem pomieszanym z kamieniami, a do pieców wsypuje się miał węglowy i zwykłe odpady. Wyłączenia prądu są nagminne, zmniejsza się temperaturę kaloryferów i najpierw opóźnia, a potem skraca sezon grzewczy.

Wiemy, kto będzie miał tej zimy najgorzej. „Będzie nieprawdopodobna drożyzna”

W Brunecie wieczorową porą, filmie z 1976 roku, Krystyna Loska prosi telewidzów, żeby nie oglądali serialu Poprzez prerie Arizony ze względu na 20. stopień zasilania.

A przecież wtedy zaczyna się już czwarta dekada po wojnie, telewizja ciągle trąbi o „czarnym złocie” i Polsce jako dziesiątej potędze gospodarczej świata, pochód pierwszomajowy otwierają górnicy, a Barbórka to nieformalne święto państwowe, kiedy pół Biura Politycznego musi się zjawić na Śląsku, a dzieci w szkołach robią górnicze czapki z brystolu.

To czemu węgla brakuje? Przecież wydobycie rośnie, i to naprawdę szybko.

Zużycie energii w przemyśle też. Poza tym Polska Ludowa za Gierka buduje całkiem sporo mieszkań, ale bloki wielkopłytowe są przecież nieocieplone. Do tego na przykład jakość wykończenia okien sprawiała, że trzeba je było uszczelniać za pomocą waty i specjalnych taśm kupowanych u prywaciarzy, a do tego jeszcze kłaść na parapet koce. To wszystko nie zapobiegało ucieczce ciepła, a więc w budynkach mieszkalnych miało miejsce potężne marnotrawstwo energii. Do tego w miastach, zwłaszcza dużych, tworzy się scentralizowane elektrociepłownie, które dostarczają ciepło rurami, ale ze względu na słabą izolację straty energii są ogromne. Najpoważniejszy problem to jednak eksport węgla.

Bo bardzo potrzebujemy dolarów?

Tak, ówczesny wicepremier Jan Szydlak mówił wprost, że węgiel to nasza jedyna karta przetargowa, jedyny ratunek w sytuacji rosnącego zadłużenia zagranicznego. Stąd wziął się system czterobrygadowy, czyli praca kopalń przez 24 godziny na dobę, obniżanie standardów bezpieczeństwa i ignorowanie zagrożenia metanowego, a w efekcie mnóstwo wypadków z dziesiątkami ofiar śmiertelnych. A mimo to węgla dalej brakuje – deficyty mocy energetycznych mamy nawet przez 200 dni w roku.

I, zdaje się, nie najlepsze powietrze.

W artykule z „Polityki” znalazłem informację, że w 1978 roku w jednym z górnośląskich miast, Świętochłowicach, przypadał jeden kilogram pyłów na osobę dziennie. W Krakowie, wyjątkowo koszmarnym pod względem jakości powietrza, do pyłów z ogrzewania domowego dochodzą jeszcze te z Nowej Huty i Huty Skawina. To zresztą czasy, kiedy w całej Polsce zaczyna się zatrzymywać wzrost oczekiwanej długości życia – ma to związek z plagą alkoholizmu, ale też szkodliwymi warunkami pracy, no i właśnie zakopceniem.

Mamy zatem sylwester, a potem pierwsze dni 1979 roku w i tak cierpiącej na niedobory węgla Polsce. W ciągu paru godzin temperatura spada o kilkanaście stopni. I co się dzieje?

Obok ostrego mrozu mamy do czynienia z ogromnymi opadami śniegu. Największy problem jest w miastach.

A nie na wsi? Jak napadają 2–3 metry śniegu, to najgorzej dotyka to tych, którzy i tak mają daleko do sklepu i składu węgla.

Tak, ale chłopi mają choćby zgromadzone drewno na opał, mają też konia, rzadziej traktor. A przy takich opadach „daleko” to sprawa względna. Bo w pierwszych dniach tamtej „zimy stulecia” nawet na warszawski Ursynów nie można dojechać, ani nawet przejść, bo zaspy są zbyt głębokie. Co więcej, nie można się stamtąd nigdzie dodzwonić, bo na osiedlu znanym z serialu Alternatywy 4 są bodaj 2–3 budki telefoniczne.

Nikt nie odśnieża?

W samej Warszawie z zakładów pracy i urzędów do odśnieżania wydelegowano 100 tysięcy ludzi, ale robią to szuflami i łopatami, bo na drogi nie mogą wyjechać pługi śnieżne. Olej napędowy do nich zamarza w minus 12 stopniach, a jest poniżej minus 20, do tego siadają akumulatory, których nie można wymienić, bo zwyczajnie nie ma ich na rynku.

Zupełnie stanął też PKS, a to jest bardzo poważna bolączka, bo zwłaszcza na prowincji mnóstwo Polaków dojeżdża daleko do pracy. Dojazdy naprawdę wyglądają czasami jak w scenie z Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz.

Zima stulecia. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Albo ze Zmienników. Rower, łódka-prom przez rzekę, pekaes, pociąg podmiejski, autobus…

Zimą 1979 roku PKS-y nie jeżdżą, a z całej Polski spływają raporty o tym, że nie wyjechały taksówki, tramwaje, stoi cała komunikacja miejska. Jan Józef Szczepański w swoich pamiętnikach wspomina, że na początku stycznia wracał z Warszawy do Krakowa i do pociągu wsiadało się jak za okupacji – dantejskie sceny, niemożliwy ścisk, nieznany czas dojazdu. A po przyjeździe na miejsce – nie było oświetlenia na ulicach, nie jeździły samochody. Po prostu Kraków, jak całą Polskę, zamroziło i zasypało.

Pociągi stawały w polu na wiele godzin, a ludzi, którzy w nich utknęli, nieraz musiały ewakuować helikoptery wojskowe. W wagonie ekspresu Berlin–Moskwa z powodu zaczadzenia zmarło sześć osób. A na dworcu w Sierpcu jednej nocy koczowało blisko 3 tysiące ludzi. Prawdziwy armagedon dotknął jednak energetykę.

Bo już przed zimą było z nią słabo?

To raz. Dwa, że niemal wszystko stoi na tym węglu, który trzeba rozwieźć po całej Polsce z Górnego i Dolnego Śląska, a linie kolejowe też są przecież zasypane, pękają tory i zacinają się zwrotnice. Do tego surowiec w węglarkach zamarza i nie ma sprzętu, by go rozładować, trzeba to robić ręcznie – Polska Kronika Filmowa pokazuje, jak ludzie z motykami i kilofami pracują przy taśmociągu.

I w efekcie nie ma czym grzać?

Jeśli nawet węgiel w końcu dojedzie, to elektrociepłownie miejskie i tak mają problem z uzyskaniem potrzebnej temperatury w kotłach – w efekcie w mieszkaniach jest 10–11 stopni, a tu i ówdzie zdarzało się nawet i 7. Pamiętam, że u nas w mieszkaniu zrobiło się 8–9 stopni, więc koczowaliśmy u ciotki, która miała piec i jeszcze jakimś cudem zdobyła węgiel. Potem w mieszkaniu dogrzewaliśmy się piecykiem gazowym, siedząc w kuchni, ale ciśnienie gazu było bardzo małe, więc nawet gotowanie herbaty zajmowało bardzo dużo czasu. Dla ludzi z małymi dziećmi to był dramat, nie można wody podgrzać, wykąpać dziecka – bo przecież w kranie też jest zimna.

Grzałką nie można?

Można, ale to strasznie długo trwa, a zresztą bardzo często nie ma prądu. Tamtej zimy zdarzało się, że prąd wyłączano kilka razy dziennie, każdorazowo na godzinę–dwie. Co gorsza, w osiedlowych kotłowniach stawały wtedy pompy tłoczące ciepło do budynków, w efekcie zamarzała woda, a potem grzejniki – i pękały kaloryfery. Nie było więc wody, nie było ciepła, za to często zalane mieszkanie. W samej Warszawie na początku było kilkaset tego rodzaju awarii dziennie, potem już przestano je liczyć.

Był na to jakiś sposób?

Biuro Polityczne KC PZPR podjęło w styczniu decyzję, żeby zwiększyć produkcję „żeberek” do kaloryferów. Ale problem polegał na tym, że nawet nie można ich było zespawać, bo kończyły się zapasy acetylenu. Wielu ludzi wykupywało farelki, żeby uzyskać jakiekolwiek ciepło, ale jak wspomniałem, często nie było prądu lub spadało napięcie. Do tego zdarzało się mnóstwo pożarów, bo ludzie zostawiali te grzejniki włączone na noc.

No i trzeba pamiętać, że zimno dotyka nie tylko ludzi w mieszkaniach. Niektóre szpitale trzeba było ewakuować, w wielu temperatura była równie niska co na osiedlach. Nawet te nowoczesne wówczas placówki, jak warszawski szpital bródnowski czy ten na Banacha, zbudowano ze szkła i płyt żelbetonowych, więc trudno utrzymać w nich ciepło.

Oblicza kryzysu: kto w najbliższych miesiącach ucierpi najbardziej?

Wiemy coś o ofiarach?

Nie znamy nawet przybliżonej liczby ofiar zimy stulecia, ale przez te dwa miesiące – styczeń i luty, z nawrotami – musiało być ich mnóstwo. Ludzie umierali ze względu na wychłodzenie – to dotyczyło szczególnie starszych osób – zaczadzenia od piecyków, ale też z powodu niewykonanych operacji planowych czy niemożności dojazdu pogotowia.

Wojsko jakoś pomagało? W kronikach filmowych z tamtych miesięcy jest go pełno.

Pomagało, bo też i wykorzystanie wojska do legitymizacji ustroju – że oto armia służy obywatelom – to stały element propagandy od 1945 roku. Zawsze kiedy były problemy, na przykład ze stonką ziemniaczaną czy brakiem rąk do pracy przy żniwach pod koniec lata, wysyłano jak nie ZMP, to harcerzy albo wojskowych. Tamtej zimy na pewno wykorzystywano helikoptery wojskowe, co telewizja skrzętnie rejestrowała, ale też ciężki sprzęt transportowy. Tyle że ciężarówkom i BTR-om też przecież brakowało ropy, akumulatorów czy nawet opon, nie przeceniałbym więc znaczenia tej pomocy.

A było co jeść?

Wtedy jeszcze nie było reglamentacji żywności, z wyjątkiem systemu kartkowego na cukier, ale sklepy wydzielały klientom na przykład po dwa bochenki chleba maksimum. Oczywiście reglamentowały te, które w ogóle działały, bo w wielu z nich przy zerze stopni nie dawało się pracować. Wydzielano też benzynę – po 10 litrów na kierowcę, po 20 dla taksówkarzy, droższą niż dotychczas, bo ceny podniesiono w połowie stycznia. No i trzeba pamiętać, że trudności aprowizacyjne zaczęły się na długo przed zimą stulecia. Kiedy na początku roku 1978 OBOP pytał o dostępność różnych produktów, jako praktycznie niedostępne ludzie wskazywali między innymi czekoladę, kiełbasę krakowską, mięso wołowe bez kości i wieprzowinę.

Makłowicz: Polacy jedzą tak dużo mięsa, bo pragną zaspokoić tęsknoty swoich chłopskich przodków

Fala mrozów i opadów śniegu uderzyła wprost lub pośrednio we wszystkie branże?

Niesłychane były straty w hodowli zwierząt, zwłaszcza drobiu, który miał stanowić alternatywę dla schabowego. Z powodu braku ogrzewania zwierzęta po prostu umierały, i w małych gospodarstwach, i na powstających już wtedy dużych fermach. Brakuje zatem mięsa, ale nabiału też, bo krowy, nawet jeśli przeżyją, to dają mniej mleka. Sam pamiętam, jak trudno było wtedy rozsmarować zmrożone masło, bo było chrzczone wodą. Z mięsem to samo: do kiełbasy dodawano tłuszcz – na podstawie decyzji Biura Politycznego, to się nazywało „pogłębienie przetwórstwa mięsa”.

A inne towary?

Brakuje wszystkiego, bo przez deficyty koksu, prądu elektrycznego, komponentów przemysł staje. Tego wszystkiego brakuje już od kilku lat, ale zima te braki pogłębia, a do tego za mało jest pracowników, bo część choruje, część nie dojeżdża, a jeszcze innych deleguje się na front walki ze śniegiem. Siada kooperacja, łańcuchy produkcji zostają przerwane. Fabryki nie dostarczają na czas tekstyliów, mydła, pasty do zębów, butów, mebli, radioodbiorników… To wszystko się kumuluje i odkłada.

Stąd ten słynny „nawis inflacyjny”? Ludzie niby mają pieniądze, ale nie ma towarów w sklepach?

Znów, to się dzieje od lat, a w wyniku zimy raz, że spada produkcja, a dwa – że władza w kolejnych miesiącach decyduje się dosypać pieniędzy. Jeszcze przed sierpniem 1980 roku Gierek urządza tournée po kraju i dorzuca a to włókniarkom, a to górnikom. Dane ekonomistów bardzo się różnią, od 8–9 do nawet 30 procent inflacji rok do roku, ale można zakładać, że to było kilkanaście procent. No i ciągle coś drożeje, to już nie są czasy stabilnych cen przez kilkanaście lat.

Zima stulecia zaszkodziła legitymacji władzy do rządzenia?

W systemach demokratycznych klęska żywiołowa zazwyczaj wzmacnia solidarność społeczeństwa z rządzącymi, no chyba że popełnią ewidentne zaniedbania czy błędy.

A w niedemokratycznych? A może pod koniec lat 70. ludzie już obwiniali władzę za wszystko?

Z tamtych czasów mamy badania OBOP z połowy stycznia 1979 roku, gdzie pytano o przyczyny trudności. 55 procent respondentów wskazywało na „niedowład organizacyjny”, a 34 procent na „trudne warunki atmosferyczne”, a więc czynniki obiektywne. Co ciekawe, na błędy władz częściej wskazują osoby z wykształceniem wyższym i średnim, pracownicy umysłowi i mieszkańcy miast.

Dlaczego wieś oceniła władze lepiej?

Bo od zawsze żyła w cyklach przyrody, ludzie byli więc lepiej przygotowani na ekstremalne warunki pogodowe. Druga rzecz, że za Gierka wieś najczęściej odżyła: wcześniej była kolektywizacja, potem nie było wiadomo, co dalej. A od lat 70. postępuje mechanizacja, rosną ceny żywności w skupie, buduje się dużo domów na wsi. No a do tego w tej dekadzie wraca handel mięsem z nielegalnego uboju – miastowi przyjeżdżają i kupują pół świniaka albo jeździ się samemu rano – głównie kobiety – do dużych miast i sprzedaje mięso potajemnie. To wszystko relatywnie poprawia odczuwalne warunki życia.

Czy zatem zima – biorąc pod uwagę te wszystkie różnice – to cios wizerunkowy dla władzy?

Więcej mówią na ten temat badania optymizmu społecznego, które zaczynają się pod koniec lat 60. i wskazują, czy zdaniem obywateli sprawy idą raczej w dobrym, czy raczej złym kierunku. Za Gierka świetne nastroje panują do końca VI zjazdu w grudniu 1971 roku, są na poziomie około 80 procent, potem wskaźnik spada do około 60. Największy spadek następuje w roku 1976, do około 30 procent, potem rośnie do 40–50 – i wtedy w związku z trudnościami w zaopatrzeniu dochodzi do wprowadzenia sklepów komercyjnych, to jest czerwiec 1978 roku.

Co to znaczy?

Niezapowiadana podwyżka cen de facto różnicuje społeczeństwo na tych, co mają pieniądze i mogą sobie kupić mięso, oraz na tych, których na to nie stać. Ludzi szlag trafia, bo jeśli nie zarabiasz naprawdę dużo, to możesz sobie kupić pasztetową, ale na polędwicę czy schab bez kości po prostu nie masz szans. Stworzono absurdalną sytuację, kiedy w sklepie są dwie kolejki i dwie lady – przy jednej gołe haki, przy drugiej coś jest, ale drogie. A przecież państwo od 1944 roku głosi sprawiedliwość społeczną i egalitaryzm.

Gdula: Co nam zostało z lat 70.?

Po zimie stulecia poziom optymizmu dalej spada?

Ledwie o 1–2 punkty procentowe, bo pół roku wcześniej spadł aż o 20, po prostu poprzeczka jest dramatycznie nisko ustawiona. Wiemy to też z treści mnóstwa listów i telefonów obywateli do Komitetu Centralnego PZPR czy komitetów wojewódzkich. Ogromną frustrację prowadzi reglamentacja mleka w proszku – jest dostępne tylko za okazaniem książeczki zdrowia dziecka poniżej pierwszego roku życia.

Czy władza traktowała tę zimę jako dopust boży, czy jednak myślano o przygotowywaniu kraju na takie sytuacje w dłużej perspektywie? O zmniejszeniu zależności od węgla? Skoro wiadomo było, że tu jest taki klimat, bo ostre zimy, ale też powodzie, zdarzały się wcześniej?

Władza była planistyczna, ale nie pamiętam tego rodzaju analiz. Owszem, na kilka miesięcy przed zimą zastanawiają się, czy nie zabraknie węgla na składach, bo wszystko idzie na eksport, ale żeby myślano choćby o dywersyfikacji źródeł energii na dłuższą metę – nie zauważyłem, być może dyskutowano o tym na poziomie ministerialnym. Wielkie plany dotyczyły atomu – już w 1971 roku zapowiedziano budowę elektrowni jądrowej – ale do ich realizacji praktycznej było wtedy bardzo daleko.

Zima stulecia. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

A woda?

Małe elektrownie wodne, które przejęliśmy na terenach dawnych Prus, były zdewastowane po wojnie i zaniedbane. Co prawda, w latach 60. budowaliśmy wielkie elektrownie wodne, na przykład na zbiornikach solińskim i włocławskim, potem kontynuowano projekt elektrowni Czorsztyn-Niedzica, ale to wszystko mało miało wspólnego z doświadczeniami tych klęsk żywiołowych.

Zapowiedziano jeszcze regulację Wisły.

Tak, projekt Wielka Wisła z 1979 roku miał być kolejną wielką budową socjalizmu i służyć uregulowaniu rzeki. Ludzie byli na to bardzo wkurzeni, mawiano, że wszystko będzie tak samo, tylko koryto głębsze. To był typowo stalinowski pomysł wykorzystania przyrody, ale Polski i tak nie było na to wówczas stać. Zresztą dziś wiemy, że z ekologicznego punktu widzenia to był szaleńczy projekt. W ogóle tamta władza traktowała przyrodę instrumentalnie, na zasadzie „czynienia sobie poddaną”. Nie myślano o niej w kategoriach dobra narodowego na dłuższą metę, tylko reagowano od pożaru do pożaru.

Czemu służy żałoba po umarłej rzece? [rozmowa z psycholożką Magdaleną Budziszewską]

Nie oczekiwałbym od technokratów Gierka „głębokiej ekologii”, ale jednak trochę zdrowego rozsądku już tak. Zrozumienia, że jak mamy scentralizowaną energetykę opartą na jednym źródle energii z energochłonnym przemysłem, to każda ostrzejsza zima będzie przyczyną katastrofy. Nawet zima stulecia im tego nie uświadomiła?

W czasie zimy stulecia reagowano już tylko doraźnie, bo nie było innego wyjścia.

Odśnieżyć, wydobyć więcej węgla, dowieźć, ile się da, poczekać, aż zima minie?

W styczniu oni mieli też inne problemy na głowie, z Kościołem na czele. W sejmie Gierek spotkał się z prymasem Wyszyńskim i wyraził zgodę na przyjazd Jana Pawła II, bo obawiał się, że w lutym w całej Polsce będą się odbywać msze o jego przyjazd. To jeden problem. Drugi jest taki, że oni są w sytuacji przymusowej, nie mają czasu na myślenie długofalowe.

Co to znaczy?

Pod koniec lat 70. mamy już blisko 20 mld dolarów zadłużenia, rozważana jest nawet perspektywa bankructwa państwa i niewypłacalności w obszarze zadłużenia zagranicznego. Rządzący robią wszystko, by tego uniknąć – zresztą strajki górników w Anglii tamtej zimy na chwilę ich ratują, bo ceny węgla na światowych rynkach idą w górę. Podobnie jest z cukrem, którego cena światowa wzrosła radykalnie w latach 70. Często jestem pytany o to, czemu w Polsce już w 1976 roku brakowało cukru…

No i czemu? Ja słyszałem, że strasznie dużo buraka cukrowego się u nas marnowało, był fatalnie przechowywany. I że ludzie co chwila wykupywali na zapas, bo pojawiały się plotki po podwyżkach. No i że ponieważ wódka była droga, to pędzili bimber.

Powód podstawowy jest taki, że właściwy resort kontraktuje sprzedaż cukru za granicę, nie znając jeszcze poziomu zbiorów buraka cukrowego na dany rok. Paniki rynkowe są tu drugorzędne, pędzenie bimbru też.

A wracając do energetyki…

Nie ma kapitału krajowego, a przecież to państwo musiałoby wyłożyć pieniądze na kolejne inwestycje. Dociska się więc górnictwo, jak się tylko da – w 1979 roku odnotowano największe wydobycie węgla w historii, blisko 200 mln ton, ale nadal mamy wyłączenia zasilania. W październiku kilka dzielnic Warszawy nie ma prądu przez pół dnia, ciągle brakuje dewiz.

Da się jakoś powiązać zimę stulecia z niewiele późniejszą rewolucją „Solidarności”?

Tak, chociaż nie wprost. Ekstremalne warunki pogodowe po prostu wzmagają poczucie, że władza sobie z niczym nie radzi. W lutym 1979 roku następuje wybuch w warszawskiej Rotundzie PKO – to silne mrozy, a po nich ocieplenie doprowadzają do przesunięć ziemi i rozszczelnienia rur gazowych, choć po Polsce krążą nawet plotki o zamachu terrorystycznym. Mówi się o katastrofach w kopalniach, potem jeszcze na warszawskim Okęciu rozbija się ił-62 i ginie 87 osób – wszystko to zaczyna przypominać lawinę nieszczęść.

A przyroda uderza w „bazę”, czyli państwo i gospodarkę, tylko pogłębiając dotychczasowe problemy? Gierek i PZPR dostają rykoszetem?

W dużej mierze tak, bo też i złość na system się kumuluje. Ciągle czegoś nie ma, braki są permanentne, robotnicy przychodzą na hale produkcyjne i nie mają co robić, bo nie ma prądu albo komponentów. Potem odrabiają ten czas w soboty, które miały być wolne, ale trzeba gonić plan.

To wszystko składa się na późniejszą rewolucję? Rozczarowanie wobec państwa, które nie umie zarządzić kryzysem?

Wskazałbym trzy główne elementy. Jeden to taki, że kryzys zimy stulecia ma swój rewers – zacieśnienie więzi międzyludzkich. Wzmaga solidarność, wzmacnia więzi rodzinne, bo bez babci czy wujka, którzy wystoją w kolejce towar czy zaopiekują się dzieckiem, trudno byłoby sobie poradzić. Tak samo bez sąsiadów, którzy pożyczą cukier albo baterie do latarki. Wychodzi się na korytarz bloku, żeby wspólnie popsioczyć na władzę, zaprasza do siebie, by zagrać w brydża, skoro program telewizyjny skrócono. Równocześnie to wzmacnia amoralny familizm, czyli przedkładanie interesów najbliższego kręgu ponad dobro publiczne, a także prorodzinny konserwatyzm, który wpłynie potem na oblicze rewolucji 1980 roku.

Okraska: Jestem piewczynią wspólnoty, i to wspólnoty w wydaniu polskim

Co dalej?

Kryzys państwa i gospodarki oznacza masową deprywację. Początek lat 70. przyniósł przecież autentyczną poprawę warunków życia: ludzie kupowali sobie pierwsze telewizory, pralki, magnetofony, a czasem samochód. Jechali na wczasy pracownicze, nieraz i do Bułgarii czy na Krym. Pierwszy raz po 1957 roku jest odczuwalnie lepiej – i nagle wszystko się wali. Rozbudzono nadzieje, rosły oczekiwania, a potem one nie zostały zaspokojone. Otwarto granice, do NRD, ale i na Zachód. I to było niesamowite, masowe doświadczenie kulturowe, może najważniejsze od szabru w 1945 roku.

W jakim sensie?

W polskich sklepach można wtedy dostać około kategorii 600 produktów, w enerdowskich – blisko 1500, to samo na Węgrzech czy w Czechosłowacji. Ludzie zaczynają więc pytać, czemu w domu towarowym w Budapeszcie jest lepszy asortyment niż w polskim Peweksie czy Baltonie. Na to się nakłada faktyczna dolaryzacja gospodarki.

Coś jak z tymi sklepami komercyjnymi?

Tak, ludzie dzielą się na tych, co wyjeżdżają i mogą kupować za waluty wymienialne, oraz tych, co nie mogą. A w drugiej połowie lat 70. za dolary czy marki niemieckie można legalnie kupić samochód albo mieszkanie w spółdzielni. „Powracającemu z zagranicy sprzedam mieszkanie” – takie ogłoszenia można znaleźć w prasie. Za to w telewizji trwa propaganda sukcesu – Hermaszewski leci w kosmos…

Nie wyhamowali tego entuzjazmu nawet wtedy, kiedy kryzys był oczywisty?

Pod koniec lat 70. rzadziej używano już słowa „sukces”, za to pełno było określeń typu: „pomyślny”, „rozwojowy”, „dynamiczny”, odmienianych przez wszystkie przypadki. Szef telewizji Maciej Szczepański mówił, że chcieli pokazać, jak bardzo Polska się zmieniła, ile osiągnęła. Tyle że wyszedł z tego wielki świat przedstawiony, a obok nieprzedstawiony, jak w książce Adama Zagajewskiego i Juliana Kornhausera czy w Amatorze Kieślowskiego. Fasada fajna, a z tyłu dziadostwo. I to byłby ten trzeci element – znużenie, zmęczenie tym rozdźwiękiem między propagandą a rzeczywistością. Jakiś TW donosił, że jego kolega z pracy opowiada dowcip: „włączam telewizję – Gierek; otwieram gazetę – Gierek; konserwy nie otworzę, bo się boję”.

**
dr hab. Marcin Zaremba – historyk i socjolog. Autor m.in. książki Wielka Trwoga. Polska 1944–1947. Ludowa reakcja na kryzys (2012). W przyszłym roku w wydawnictwie Znak ukaże się jego książka Wielkie Rozczarowanie. Geneza rewolucji Solidarności. Współpracuje z tygodnikiem „Polityka”.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij