Kraj

Po co nam protesty, które nie obalają PiS-u?

Protesty społeczne w Polsce, nawet te masowe, rokujące największe nadzieje, zdają się nie przynosić spodziewanych efektów. Tomasz Markiewka poszukuje odpowiedzi na pytanie: dlaczego? A przede wszystkim, czy rzeczywiście tak jest.

Ostatnie kilka lat w Polsce to czas protestów. Protesty KOD-u, protesty w obronie wolnych sądów, Strajk Kobiet, strajk nauczycieli i młodzieżowe strajki klimatyczne, ostatnio zaś strajk pracowników i pracownic ochrony zdrowia.

Niemal za każdym razem, gdy ludzie wychodzili na ulicę, wśród komentatorów politycznych pojawiały się nadzieje na przełom. Przez „przełom” rozumiano zazwyczaj odsunięcie PiS-u od władzy albo chociaż gwałtowny wzrost poparcia dla opozycji. To, jak wiemy, się nie ziściło, łatwo więc dojść do wniosku, że całe to wychodzenie na ulice, cała ta mobilizacja były funta kłaków niewarte.

Taki wniosek byłby błędny.

Prawica i liberałowie umieją w walkę klas. Dlaczego lewica nie umie?

Marzenia o Majdanie

Tomasz Lis napisał w 2015 roku: „Kaczyński chce swojej dyktatury. Ale jeśli chce być Janukowyczem, musi wiedzieć – w Warszawie będzie Majdan”.

Łatwo drwić z tej patetycznej odezwy, ale czy nie jest tak, że Lis wyraził pewną fantazję, która tkwi gdzieś z tyłu głowy większości z nas? Naszą wyobraźnię rozpalają tłumy takie jak na Majdanie lub kairskim placu Tahrir w początkach Arabskiej Wiosny. A że żyjemy w czasach, kiedy wszystko ma dziać się szybciej i szybciej, rzutujemy to oczekiwanie także na zmianę polityczną. Zjednoczeni ponad podziałami ludzie, którzy w kilka dni, maksymalnie kilka tygodni, obalają autorytarną władzę – to nasz przepis na protest doskonały.

Ta fantazja jest nie do zrealizowania w Polsce. Już choćby dlatego, że duża część rodaków najzwyczajniej w świecie nie sądzi, by PiS wprowadzał w Polsce autorytaryzm, przynajmniej nie taki na miarę Ukrainy przed Majdanem czy Egiptu za Mubaraka. Nawet posłowie opozycji najwyraźniej tak nie uważają – bo gdyby uważali, to nie bawiliby się na urodzinach Mazurka razem z funkcjonariuszami autorytarnej władzy, prawda?

Żadnego Majdanu tu nie będzie. Co gorsza, ta fantazja sprawia, że nie potrafimy docenić tego, co osiągnęły lub co mogłyby osiągnąć przy dostatecznym wsparciu protesty z ostatnich kilku lat.

Protesty antyrządowe, jesień 2020 r. Fot. Jakub Szafrański

Głębsza zmiana

Kiedy w październiku 2020 roku kobiety wyszły na ulicę po zaostrzeniu prawa aborcyjnego, media i komentatorzy polityczni rzucili się do relacjonowania protestów. Czy PiS to przetrwa, czy tym razem nie przegiął? Nie trzeba było długo czekać na pierwsze obawy, że protesty są nieskuteczne.

„Styl, język i postulaty »strajku kobiet« to prosta droga do ośmieszenia i skompromitowania protestów. Gdyby PiS miał lepić przeciwnika idealnego – wyglądałby właśnie tak” – pisał Konrad Piasecki. Na pozór przewidywania Piaseckiego się sprawdziły.

Pod koniec października „Gazeta Wyborcza” opublikowała sondaż, z którego wynikało, że 73 proc. badanych sprzeciwia się zaostrzeniu prawa aborcyjnego, ale protest popierało już mniej, bo tylko 54 proc. pytanych. PiS trwa u władzy do dziś, a niekorzystnych zmian w prawie nie udało się odkręcić.

Czyli co – klapa? Z perspektywy fantazji o Majdanie – tak. Ale nie z punktu widzenia długofalowych celów tego typu zrywów.

Już żadnej z nas nie zawstydzicie! Reportaż z polskich ulic

Zacznijmy od tego, że kobiety wychodziły na ulicę nie tylko przeciwko PiS-owi. Jasne, to był bezpośredni, najbardziej namacalny przeciwnik, bo to partia Kaczyńskiego przez machinacje w Trybunale Konstytucyjnym przeforsowała zmianę prawa. Jednak istotnym motywem przewodnim strajku była złość na głębszy problem polskiej polityki – nagminne lekceważenie perspektywy i doświadczenia kobiet, traktowanie ich w kategoriach przedmiotowych, a nie podmiotowych. To była złość na PiS, ale też na hierarchów kościelnych, polityków innych partii i ogólnie – przaśny polski konserwatyzm.

Z tej perspektywy 54 proc. poparcia nie wygląda tak źle – oznacza bowiem, że aż trzy czwarte przeciwników decyzji Trybunału popierało protesty, które kładły nacisk na systemową dyskryminację kobiet w III RP. Warto też spojrzeć na te 54 proc. w szerszym kontekście – było to na przykład wyraźnie więcej, niż w czasach swojej świetności zyskiwał KOD, którego poparcie dobijało do 40 proc.

A skoro PiS nie był jedynym przeciwnikiem Strajku Kobiet, to i sukcesów czy porażek tych masowych protestów nie można oceniać jedynie przez pryzmat wpływu na partię Kaczyńskiego. Tego typu protesty celują zazwyczaj w głębszą zmianę społeczną, ta zaś nie dzieje się z dnia na dzień i trudno ją dostrzec na pierwszy rzut oka, czyli w sondażach poparcia partii politycznych.

Protesty antyrządowe, jesień 2020 r. Fot. Jakub Szafrański

Dobrym przykładem jest ruch Occupy Wall Street. Nie odniósł on żadnego bezpośredniego zwycięstwa, ale wprawił w ruch procesy, które do dziś oddziałują na amerykańską politykę. Nie byłoby popularności Berniego Sandersa bez dyskusji o władzy 1 proc. najbogatszych, którą zapoczątkowało OWS, a bez wpływu kampanii Sandersa trudniej byłoby budować progresywną platformę w Partii Demokratycznej. Alexandria Ocasio-Cortez przyznała wprost, że to senator z Vermontu zainspirował ją do pójścia w politykę. A bez wzmocnienia progresywnego skrzydła demokratów centrystyczny Biden nie stałby dziś na lewo od rzekomo rewolucyjnego Obamy. To nie są rzeczy, które da się łatwo zmierzyć i wykazać na podstawie badań sondażowych, ale głupotą byłoby je z tego powodu lekceważyć.

Strajk Kobiet nie obalił PiS-u, ale już konserwatywną PO trochę pchnął w stronę europejskich standardów. Ile kobiet zainspiruje do zaangażowania się na stałe w politykę, ile z nich będzie wpływać na naszą scenę partyjną, o tym przyjdzie się nam dopiero przekonać. Biorąc pod uwagę to, że polska lewica w żadnej grupie nie ma tak dużego poparcia jak wśród młodych kobiet, można się spodziewać, że i pod tym względem protesty te mogą się w przyszłości okazać decydujące.

Protesty antyrządowe, jesień 2020 r. Fot. Jakub Szafrański

Liberałowie nie mają do tego serca

Podobna jest historia strajku nauczycieli z 2019 roku. Liberalni komentatorzy z początku patrzyli na niego z sympatią, bo liczyli na to, że to kolejna szansa na zachwianie PiS-em. Kiedy jednak walka się przedłużała, a PiS nie upadał, zaczęli tracić cierpliwość.

„Poparłem strajk nauczycieli. Zdobyli sympatię milionów Polaków. Ale od tej władzy nic nie dostaną. A kontynuując strajk, stracą tę sympatię. Powinni go więc zawiesić” – zawyrokował Tomasz Lis.

Dlaczego liberałowie nie lubią nauczycieli?

Tak, część rodziców wkurzała się na odwołane lekcje, ale przecież tego nie dało się uniknąć – strajki mają to do siebie, że są uciążliwe. Muszą takie być, bo tylko w ten sposób pracownicy mogą zmusić potężniejszych graczy – w tym wypadku rząd – do pójścia na ustępstwa. W tej próbie sił kluczowe jest konsekwentne wsparcie każdego, kto uważa, że strajkujący mają rację. Szczególnie mediów. Bo przegrywa ten, kto pierwszy się zawaha i zacznie hamletyzować.

Nauczyciele i tak mieli szczęście, bo na przykład obecne protesty pracowników ochrony zdrowia cieszą się w najlepszym razie umiarkowanym zainteresowaniem.

Zresztą pracownicy budżetówki mają z perspektywy części opozycyjnych komentatorów dwie wady. Po pierwsze, rozwiązanie ich problemów wymagałoby większych nakładów publicznych, a jak pokazała ostatnia histeria wokół zwiększenia składki zdrowotnej – co niektórym takie postulaty kojarzą się z komunizmem. Po drugie, z perspektywy strajkujących to, czy rządzi PiS, czy ktoś inny, jest w gruncie rzeczy sprawą wtórną. Oni chcą lepszych warunków pracy – i powitają je z radością niezależnie od tego, czy zmiany wprowadzi PiS, czy przyszły rząd dzisiejszej opozycji.

Potomkowie husarii nie umieją w strajki

Powiedzmy sobie szczerze: nasi liberałowie, od 40 lat zakochani po uszy w polityce Reagana i Thatcher, nie mają po prostu serca do strajków pracowniczych. Zainteresują się na chwilę, gdy wyczują, że być może dzięki protestom „PiS-owi spadnie”, ale na dłuższą metę przejdą wobec protestujących obojętnie. A nawet będą reagować wrogo, gdy zorientują się, że żądania protestujących są skierowane przeciw ich interesowi i przekonaniom gospodarczym. Zresztą, czy podobny mechanizm nie zadziałał w przypadku protestów kobiet? Czy oburzenie agresywnym językiem i narzekania na nieskuteczność nie wynikały z tego, że część komentatorów – tych z „Kościoła łagiewnickiego” – zorientowała się, że to bunt nie tylko przeciw PiS-owi, ale także przeciwko nim?

Strajki pracownicze udają się w Polsce tak rzadko, bo nie ma wystarczająco silnych ośrodków – ani partyjnych, ani medialnych – które byłyby zainteresowane ich konsekwentnym wsparciem. To jest problem niezależnie od tego, jak się wiedzie PiS-owi w sondażach.

Protesty antyrządowe, jesień 2020 r. Fot. Jakub Szafrański

Po co nam w ogóle protesty?

Kiedy zbierałem materiały do książki o gniewie, trafiłem na fragment tekstu Jerzego Baczyńskiego z 1990 roku, opublikowanego w „Polityce”. Jest on dobrym przykładem, czemu mamy w III RP taki problem ze zrozumieniem i docenieniem natury protestów społecznych:

„Rząd powinien być z nas zadowolony, zachowujemy się dokładnie tak, jak od nas oczekiwano. Mimo że płace realne spadły o ponad połowę, że dziesiątki tysięcy ludzi zwolniono z pracy, obyło się bez większych strajków, demonstracji, awantur. Nawet zagraniczni eksperci zaczynają nas chwalić za dojrzałość i determinację. Związki zawodowe siedzą jak myszy pod miotłą, rady pracownicze sprawiają wrażenie rozwiązanych. Wydaje się, że większość społeczeństwa prawidłowo odczytała to, co rząd chciał nam przekazać: kochani, nie róbcie nic, wytrzymajcie – my zajmiemy się resztą” – pisał Baczyński.

Nie próbujcie tłumić społecznego gniewu. On powróci jeszcze silniejszy [fragment książki]

To przecież nic innego jak pochwała społecznej bierności! Tak, wiem, wiem, czasy były szczególne, trzeba było słuchać ekspertów, a bolesne reformy były konieczne – choć ludzie, którzy to dziś podkreślają, z reguły na tych reformach skorzystali i sami bolesnych wyrzeczeń nie ponosili. Skoro jednak zaczęliśmy budowę państwa od wezwań do społecznego niezaangażowania, to potem możemy mieć problem z przestawieniem wajchy. Bo społeczeństwo to nie jest automat, którym można sterować dwoma przyciskami: teraz wciskamy „nie protestuj”, a teraz „protestuj”, bo wolne sądy, konstytucja, media…

Biorąc pod uwagę ten punkt startowy, bilans protestów społecznych z ostatnich kilku lat wypada na plus. Pomijając wszystko inne, była to po prostu jedna wielka lekcja, w trakcie której polskie społeczeństwo odkrywało na nowo, że – kochani – czasem warto coś robić i wyjść na ulicę, żeby krzyknąć: dłużej już nie wytrzymamy! Jeśli wyciągniemy z tej lekcji wnioski, to nawet bez Majdanu możemy zmienić ten kraj na lepsze.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz S. Markiewka
Tomasz S. Markiewka
Filozof, tłumacz, publicysta
Filozof, absolwent Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, tłumacz, publicysta. Autor książek „Język neoliberalizmu. Filozofia, polityka i media” (2017), „Gniew” (2020) i „Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat” (2021). Przełożył na polski między innymi „Społeczeństwo, w którym zwycięzca bierze wszystko” (2017) Roberta H. Franka i Philipa J. Cooka.
Zamknij