Czytaj dalej, Kraj

Markiewka: Na wsi kobiety budowały Polskę od podstaw [rozmowa]

Kiedy patrzymy na PRL oczami inteligencji, widać Gomułkę, Gierka, Wałęsę, stan wojenny, ale nie widać człowieka, dla którego najważniejsze było to, że kupił pierwszy traktor, pierwszą pralkę – i dzięki temu mógł pracować kilka godzin dziennie krócej. Z Tomaszem Markiewką o jego książce „Nic się nie działo” rozmawia Roman Kurkiewicz.

Roman Kurkiewicz: Czy historia może mieć twarz nikomu nieznanej babci, góralki żyjącej na Kujawach?

Tomasz Markiewka: Oczywiście! To nie jest tylko historia tej jednej osoby, ale też jej otoczenia i środowiska, z którego ona się wywodzi. To jest kobieta ze wsi, urodzona w okolicach II wojny światowej. Takich kobiet jest w Polsce bardzo dużo. Dzisiaj, kiedy słyszą o sobie w mediach czy w telewizji, to zazwyczaj w takich ogólnych kategoriach jak „emeryci i renciści”. Ale te kategorie nie mówią nic o jej prawdziwie przeżytym życiu. Snując historię takiej jednej babci, można opowiedzieć historię całej grupy społecznej. Taka była moja ambicja.

Rozmawiając teraz z osobami, które pamiętają tamte czasy, często słyszałeś: „nic się nie działo”. Co to znaczy to „nic się nie działo”?

Pomimo że spędziłem pierwszych 17 lat swojego życia na wsi, to mnie samego bardzo zaskoczyła ta odpowiedź. Stwierdzenie, że „nic się nie działo”, interpretowałem tak, że było nudno. Łatwo mi było zapomnieć, że dla pokolenia moich dziadków czy ich rodziców „dzianie się” często oznaczało coś bardzo złego – wstrząsy historyczne, które wywracały ich życie do góry nogami. Na przykład rodzice mojego dziadka: mieszkają sobie spokojnie w Austro-Węgrzech i nagle, nie ruszając się z domu, znajdują się w Polsce, a za chwilę muszą jechać w poszukiwaniu pracy do Belgii. Potem II RP zmienia się w PRL, a wtedy oni muszą emigrować z gór na Kujawy.

I po drodze jeszcze wojna.

No tak, wojna. Ciągle się coś zmieniało w ich życiu, bezustannie brakowało im poczucia stabilności. Pokolenie mojej babki i dziadka oczekiwało tego samego – byli przygotowani na to, że ciągle będą jakieś wstrząsy. Dopiero po przeprowadzce na Kujawy w latach 50. ich życie się ustabilizowało, bo mieli własne gospodarstwo i mogli je prowadzić przez kilkadziesiąt lat. Rzecz w tym, że kiedy „nic się nie dzieje” na poziomie globalnym, międzynarodowym czy krajowym, to dopiero wtedy coś może się dziać na poziomie lokalnym. Bo jak się wreszcie ma poczucie bezpieczeństwa, to można rozkręcać życie kulturalne i społeczne, budować własny dobrobyt i robić różne ciekawe rzeczy. To „niedzianie się” jest tłem dla „dziania się” na płaszczyźnie lokalnej.

„Nic się nie działo” – na wsi to oznaczało egzystencjalne bezpieczeństwo

Mamy teraz falę książek pisanych z nowej perspektywy nazywanej ludową historią: od Howarda Zinna w USA po kilka czy nawet kilkanaście podobnych książek w Polsce, choćby Adama Leszczyńskiego czy Kacpra Pobłockiego, sięgających do buntów chłopskich czy innych ludowych rewolucji, jak również do miejsca kobiet w społeczeństwie. Zauważasz, że znowu oglądamy w nich masy, zjawiska ogólne. A ty mówisz: moja babcia jest z ludu, jej doświadczenie jest zapisem realnej historii ludowej.

Książki historyczne muszą patrzeć na rzeczy z lotu ptaka. To jest potrzebne, by móc zobaczyć, co się dzieje na poziomie dużych mas społecznych. Ale moim zdaniem to podejście powinno być uzupełnione perspektywą jednostek. Z jednej strony mamy spojrzenie na lud jako masę społeczną, ale z drugiej strony chodzi o to, żeby ten lud miał twarz konkretnych osób.

Tak przecież jest z innymi grupami społecznymi. Kiedy mówimy o inteligencji, to ta inteligencja ma przeważnie bardzo konkretne twarze. I to ich biografie czytamy, oni tworzyli historię Polski, są ważni, bo zostali docenieni, zauważeni, opisani. Chciałbym, żeby tak samo było z tym tzw. ludem, żebyśmy mieli spojrzenie z góry, ale też takie, które widzi pojedyncze twarze. Niech uzupełnieniem tej ludowej historii Polski będzie biografia ludowa. Bo ona pokazuje rzeczy, które umykają w tej ogólnej perspektywie. Zresztą wiemy z własnego doświadczenia, że łatwiej jest się nam przywiązać do pojedynczej osoby niż do jakiejś masy. Pokazuje to literatura, która zazwyczaj opowiada o jednostkach, o konkretnych postaciach, a do nich mamy wtedy emocjonalny, osobisty stosunek.

Twoja babcia jest tą twarzą, którą z jednej strony wyjąłeś z tej całej wielkiej grupy kobiet doświadczających w jakimś sensie w PRL emancypacji, stabilności, bezpiecznego życia, a potem transformacji. Przyznam, że będąc wychowany przez „wielką historię”, obawiałem się trochę tego pomysłu. A tu się okazuje, że ta historia tętni życiem i problemami, zapamiętanymi anegdotami, przełomami… Jednocześnie rekonstruujesz w książce tę większą historię. Opowiadając o życiu swojej babci, odnajdujesz w nim echa polityki, pokazujesz, jak te dalekie wydarzenia wpływały na jej osobiste życiowe decyzje.

Tak, to jest jednostkowa historia, ale z oczywistych względów jest zamieszana w to, co się dzieje na płaszczyźnie ogólnopolskiej, a czasem i światowej. Pierwszy absolutny przełom w biografii babki to moment, kiedy w wieku kilkunastu lat opuszcza góralską wieś z Żywiecczyzny i jedzie do małego miasteczka Radkowa na Ziemiach Odzyskanych, gdzie zatrudnia się w fabryce pończoch. Dla niej to nowoczesność, inny świat.

Świt nowej Polski

Jej motywacja była bardzo prosta: uwolnić się od wpływu matki, pójść na swoje, zarabiać swoje pieniądze, cieszyć się własnym życiem. Ale to także historia, której doświadczyło w tamtych czasach bardzo wiele kobiet urodzonych na wsi. Funkcjonował ideał produktywizacji kobiet, władze PRL-owskie zachęcały kobiety do podejmowania pracy zawodowej, bo to wpisywało się w ich projekt modernizacji pracy. No i właśnie zaczynał się – w latach 50. jeszcze powoli – postęp techniczny, a on sprawiał, że kobiety miały też więcej czasu.

Pralka jako najważniejszy przedmiot zmiany cywilizacyjnej i emancypacyjnej na świecie.

Tak. Kobiety wykonywały najwięcej obowiązków domowych, dlatego rozwój technologiczny, pralki, odkurzacze i inne sprzęty domowe najbardziej zadziałały na ich korzyść, bo ten zaoszczędzony czas to głównie czas kobiet.

Wszystko to razem sprawia, że można podejmować decyzje, których jeszcze kilkanaście lat wcześniej się podejmować nie dało, przynajmniej w takiej skali. Więc jedzie babka do tej fabryki pończoch i co tam odkrywa? Odkrywa na przykład, że po kilku miesiącach pracy zostaje uznana za przodowniczkę pracy i jej portret wisi na ścianie. Ciekawe jest to zderzenie: jak na to patrzyła PRL-owska propaganda, a jak to odbierała sama babka. Władzom chodziło o budowanie dumy z tego, że wspólnie tworzymy socjalistyczną Polskę. A prawdę mówiąc, mojej babki nie obchodziło budowanie socjalistycznej Polski – nie dlatego, że była temu przeciwna, tylko dlatego, że wtedy w ogóle nie była jeszcze zainteresowana polityką, mając kilkanaście lat. Tym, co ją cieszyło, było publiczne uznanie jej pracy. Bo u niej w domu, na wsi, było tak, że albo się wykonywało swoją pracę i wtedy nie było o czym mówić, albo się jej nie wykonywało i wtedy było się za to krytykowanym.

Albo bitym.

Tak. A to, że można wykonać swoją pracę i ktoś publicznie nas za to pochwali, było dla niej niesłychanym odkryciem, na tyle dużym, że ona dzisiaj, 60 lat później, nadal to wspomina. Co też świadczy o tym, że niestety, potem, przez kolejne kilkadziesiąt lat, nie było innych publicznych pochwał pracy takich osób jak ona. A to wszystko się dzieje w ciągu zaledwie kilku lat, ten rozwój techniczny, idea produktywizacji kobiet, kulturowe docenienie dla mojej babki – to jest niesamowity szok, po tym już nic nie będzie dla niej takie samo. Jednocześnie nie powinniśmy tego okresu idealizować. Trzeba pamiętać, że ten świat jest zmieniony do połowy. Emancypacja kobiet swoją drogą, ale wielu mężczyznom nadal się nie podoba, że kobiety podejmują pracę zawodową. Prasa kobieca, kontrolowana przez aparat PRL-owski, z jednej strony zachęca kobiety do pracy zawodowej, z drugiej podtrzymuje stereotyp, że to kobieta ma się głównie zajmować domem.

I jeszcze ten konserwatywny model uległości wobec mężczyzny. Tutaj partia z Kościołem szli, że tak powiem, pod rękę.

Właśnie. Więc mamy ten świat zmieniony do połowy i kiedy się pojawia pierwsze dziecko, a wraz z nim pytanie, kto się ma dzieckiem opiekować, wychodzi na to, że jednak głównie moja babka, a nie dziadek. Starają się to jakoś łączyć, ale to na babkę spada główny ciężar. Wtedy babka zaczyna się rozglądać: dobrze, a czy ja mam w tym Radkowie jakiś żłobek, gdzie mogę umieścić to dziecko, kiedy idę do fabryki pończoch? Okazuje się, że żłobka nie ma. Władze PRL-u obiecują budowę żłobków, ale idzie im to powoli.

…i tylko w miastach, bo na wsi dziećmi opiekują się matki.

Kiedy babka przeprowadza się do Radkowa, do rodziców ma 300 km dalej, a teściów – 400 km dalej. Nie pomogą jej zajmować się dzieckiem, a już drugie w drodze. Babka decyduje się wrócić na wieś, nie rodzinną, tylko tam, gdzie mieszkał jej mąż. Więc to również historia trochę przerwanej emancypacji, ale z kolejnym zwrotem akcji, bo kiedy wraca na wieś, to wraca już odmieniona. Nie jest to już ta cicha, pokorna osoba, która będzie wysłuchiwała poleceń dorosłych, tylko chce wywalczyć swoje miejsce i w rodzinie, i w samej wsi. Ta „miejska”, „fabryczna” emancypacja zostawia swój mocny ślad, a teraz przenosi się na wieś.

Czy PRL wyzwolił kobiety?

Rzeczywiście, dynamika emancypacyjna w tej opowieści przywołuje obraz wsi, który jest rzadko opisywany w Polsce. Jest także coś, o czym już dzisiaj kompletnie nie pamiętamy – ta równoczesna niesłychana rewolucja technologiczno-przemysłowa, ale też cywilizacyjna. Mówiąc najkrócej – pod koniec lat 50. w wioskach całej Polski pojawia się prąd!

Kiedy zapytałem jedną z mieszkanek tej wsi, też mniej więcej w wieku mojej babci, o przełomowe wydarzenie w życiu, kiedy po raz pierwszy poczuła, że nie jest już biedna, to mówiła właśnie o podłączeniu prądu. Potem bywało różnie, lepiej lub gorzej, ale „prawdziwa bieda już nigdy nie wróciła”, bo był prąd, bieżąca woda, kanalizacja – rzeczy, które dziś utożsamiamy z podstawami cywilizacyjnego postępu. Kiedy pytałem mieszkańców tej wsi, co kojarzą z PRL-u: wybór Polaka na papieża, a może coś z Gomułki czy Gierka, to oni oczywiście kojarzą te rzeczy i mają swoje zdanie na ich temat, szczególnie na temat Jana Pawła II…

Mało jest Jana Pawła II w tej książce.

Bo też mało było go w relacjach ludzi, z którymi rozmawiałem. Ale rzeczą, którą oni pamiętają z PRL, którą najczęściej wymieniają, jest zakup pierwszego traktora. Każdy potrafi podać dokładną datę: rok, miesiąc, dzień, to było przełomowe wydarzenie w ich wsi.

Traktor, nie telewizor.

Przede wszystkim traktor, bo on jest związany z pracą. Telewizor też ich, oczywiście, cieszył, ale nie odciążał ich od pracy tak jak ciągnik. Traktor, dojarka, tego typu rzeczy dawały więcej wolnego czasu, co się przekładało na przykład na aktywność w życiu społecznym i kulturowym. To są te ich najważniejsze wydarzenia z PRL-u.

Kiedy patrzymy na to oczami inteligencji, tego nie widać. Widać Gomułkę, Gierka, Wałęsę, stan wojenny i tak dalej, a nie widać człowieka, dla którego najważniejszą rzeczą jest to, że kupił pierwszy traktor i dzięki tym udogodnieniom mógł pracować dwie, trzy, cztery godziny dziennie krócej.

Sen o elektryfikacji

Opisujesz w książce trzy równoległe formy wymiany towarowo-pieniężnej, które istnieją obok siebie. Można płacić, oczywiście, pieniędzmi, albo własną pracą, albo można się wymienić towarami. Wszystkie te formy funkcjonują razem i nie trzeba ich nadzorować – wspólnota sama pamięta, że ktoś komuś jest winny jakiegoś typu przysługę. To jakby cofnięcie się do dużo starszych wspólnot, sprzed kilkuset czy nawet kilku tysięcy lat.

To wynika właściwie z banalnej rzeczy – że ci ludzie żyją w jednym miejscu i wiedzą, że jak ja dzisiaj pomogę sąsiadowi w polu, a on za miesiąc odmówi mi pomocy, to ten sąsiad nadal będzie mieszkał w tej wsi, wszyscy się dowiedzą i będzie miał ciężkie życie. I sam ten fakt wystarczy, żeby można było na sobie polegać, tworzy silną motywację do spłacania sąsiedzkich długów – jak ktoś pomoże mnie, to ja pomogę jemu.

Nazywam to wiejskim pragmatyzmem. Celowo używam słowa „pragmatyzm”, bo nie chcę też idealizować. W różnych miejscach książki pokazuję, że ta wiejska wspólnota była ciasna dla każdego, kto jakoś się nie wpisywał w ogólny model wiejskości. Na przykład rodzice mojego dziadka byli świadkami Jehowy i dla nich życie na wsi nie było już takie różowe. Więc to nie wynika z jakiejś idealistycznej, moralnej postawy, a ściśle ze względów pragmatycznych – lepiej jest sobie pomagać, bo wtedy wszyscy mamy wygodniejsze życie. Podobnie było z kupowaniem wspólnie różnego rodzaju maszyn – po co kupować dmuchawę do zboża, skoro wykorzystujemy ją trzy razy do roku? Można kupić ją wspólnie w trzy–cztery rodziny i się nią wymieniać w zależności od tego, kto jej akurat potrzebuje.

W taki sposób udaje się wypracować model korzystania z kombajnu.

Tak, bo kombajn był towarem deficytowym. A ponieważ wszyscy chcieli kosić zboże mniej więcej w tym samym czasie, z początku dochodziło do konfliktów o to, do kogo ten kombajn ma pojechać. Więc wypracowano prosty system – jak dzisiaj kombajn zaczyna na wschodzie wsi, to następnego dnia zacznie od zachodu. I znowu jest to pragmatyzm. Nie wynika z jakichś wzniosłych, moralnych pobudek, tylko z tego, że ludzie dochodzą do wniosku, że to się wszystkim opłaca.

Zatrzymajmy się przy tym pragmatyzmie, bo w pewnym momencie u twojej babci dochodzi do głosu potrzeba działania na rzecz wspólnoty. Ty to właśnie nazywasz wariantem pragmatycznym. I w 1970 roku ona rozumie, że aby działać na rzecz wsi, trzeba dobrze żyć z sekretarzem partii, bo przez niego się różne rzeczy załatwia. Wstępuje do partii i zostaje w niej do końca, nie czując żadnego związku – przynajmniej tak to opisujesz – z całym tym pakietem ideowo-polityczno-ideologicznym. Ale nie nazywasz tego koniunkturalizmem, tylko po prostu spokojnym, wiejskim pragmatyzmem.

Moja babka najpierw zapisuje się do koła gospodyń wiejskich. To znowu nie jest przypadek, że koło gospodyń wiejskich powstaje dokładnie w tym samym roku, w którym podłączony jest we wsi prąd – nagle pojawia się wolny czas. I to kobiety właśnie zaczynają organizować życie społeczne. Po kilku latach obserwowania tego, co się tam dzieje, moja babka dochodzi do prostego wniosku – że najłatwiejszą drogą załatwiania rzeczy jest dobre życie z sekretarzem partii. A jaki jest najlepszy sposób na dobre życie z sekretarzem? Zapisanie się do partii i załatwianie w ten sposób różnych spraw. I moja babka nie ukrywa, że załatwiała sprawy i dla całej wsi, ale też i dla siebie osobiście, dla swojego domu. Nikt też specjalnie nie miał o to pretensji. Trochę seksizm ocalał moją babkę przed jakimiś oskarżeniami. Bo kiedy mówiła, że nie interesuje jej polityka, polityczne spory, tylko wyposażenie świetlicy, to…

Wpisywała się w dobry schemat?

Tak, ludzie brali to za dobrą monetę, bo tak sobie wyobrażali uczestnictwo kobiet w polityce. Co kobieta może wiedzieć o wielkiej polityce? Ona nic o tym nie wie, tylko chce coś tam sobie robić w kole gospodyń wiejskich. Kiedy babka powtarzała dokładnie tę samą narrację, to wszyscy kiwali głową, że pewnie tak jest.

Napisałeś ostatecznie esej reportersko-historyczny z elementami biografii i polityki. W książce nie ma metodologii – to mi się bardzo spodobało. W całym tym ruchu ludowej historii trzeba bronić radykalnych ram metodologicznych opowieści, a ty w ogóle się w to nie bawisz. Po prostu wychodzisz od rozmów ze swoją babcią. Kiedy dotarło do ciebie, że te rozmowy są opowieścią, która warta jest całej książki?

Punktem wyjścia było to, że warto posłuchać, co ci ludzie mówią, i podążać za ich opowieścią. Rozglądam się na boki i przytaczam różnego rodzaju konteksty albo własne interpretacje, ale to babka jest przewodniczką. Jeżeli piszę o pracy kobiet w PRL-u, to dlatego, że ona była kobietą pracującą. Jeśli piszę o rewolucji technicznej, to dlatego, że ona tej rewolucji doświadczyła. Więc to jej życie determinuje, jakie tematy podejmuję w książce.

Może to zabrzmi śmiesznie, ale pierwszy raz o takiej książce pomyślałem sobie lata temu, kiedy czytałem biografię Szekspira napisaną przez Stephena Greenblatta. On pisze trochę o Szekspirze, a trochę o elżbietańskiej Anglii na takiej zasadzie, że jak coś się przytrafia Szekspirowi, to dla Greenblatta jest to pretekst do tego, żeby opowiedzieć o całym kontekście historycznym. Zadałem sobie wtedy pytanie, a co by było, gdyby w taki sposób napisać biografię zwykłego człowieka. Właśnie nie kogoś znanego, jak Szekspir, ale zwykłej kobiety ze wsi – na podstawie jej doświadczeń opisać to, co się działo wokół niej w historii.

Nowa Huta została zbudowana na kobietach

czytaj także

Osobistym motywem było też to, że gdy wyjechałem ze wsi, z początku w ogóle nie czułem się „osobą ze wsi”. Cieszyłem się, że mieszkam w mieście, i tym byłem pochłonięty. Dopiero z perspektywy kolejnych lat zacząłem myśleć o sobie jako o kimś, kto pochodzi ze wsi. Zacząłem na przykład emocjonalnie reagować, kiedy widziałem, że w mediach ktoś się wypowiada na temat wsi. Myślałem sobie: kurczę, jakie głupoty ci ludzie gadają! Przeczytali Chłopów czy widzieli Leppera na mównicy i wydaje im się, że wiedzą, co to wieś. Więc obudziło się we mnie emocjonalne utożsamienie się z tą wsią i potrzeba, żeby opowiedzieć o niej z perspektywy osób, które spędziły tam całe życie, a nie tych, które patrzą na to z zewnątrz.

Gdy piszesz z tej perspektywy, wiele zjawisk, które wydaje się, że mamy jakoś opisane czy rozpoznane, u ciebie jawi się zupełnie inaczej. Rok 1989 nie jest na przykład żadną radykalną cezurą, jak kupienie ciągnika.

To prawda, tamten rok w tej konkretnej wsi nie był przełomowy.

Mówimy o wsi Liszkowo na Kujawach.

Mamy tendencję, żeby opisywać wieś jednoprzymiotnikowo: że jest patriotyczna, zacofana, konserwatywna czy jakaś. To może być przymiotnik pozytywny lub negatywny, ale to jest zawsze jedno słowo, co jest trochę lekceważące dla wsi. Nikomu by nie przyszło do głowy opisać miasta jednym słowem, że polskie miasta są „jakieś”.

Jak to nie? Warszawiaki cwaniaki, Poznaniaki dusigrosze…

Ale nawet tutaj robimy rozróżnienie na różne miasta. W przypadku wsi to jakby była jedna wielka wieś, która jest jakaś, i tę jakość można opisać jednym słowem. W przypadku Liszkowa istotne było na przykład to, że był tam tylko jeden PGR, i to mało znaczący. Więc akurat mieszkańców Liszkowa nie dotknęła szczególnie likwidacja PGR-ów. Nie wpadli też w zachwyt z powodu prywatyzacji, bo i tak już wcześniej czuli, że mają swoją ziemię na własność. Tak więc z ich perspektywy to, o czym najczęściej dyskutujemy – likwidacja PGR-ów, prywatyzacja – nie miało aż tak wielkiego znaczenia, przynajmniej początkowo. I do dzisiaj ich podejście do III RP nie wpisuje się w żadną z tych łatwych opowieści. To nie jest entuzjazm, Balcerowicz nie jest tam największym bohaterem Polski, ale nie jest to też całkowity pesymizm. Negatywna pamięć o III RP dotyczy głównie lat 90., kiedy z braku środków likwidowano różnego rodzaju instytucje kulturalne we wsi.

Legendy o „zdradzie elit” i te o „złotym wieku” służą politykom. Ludzkie doświadczenie się w nich nie mieści [rozmowa z autorkami „Cięć”]

Im Polska bogatsza, tym kultura na wsi ma się gorzej.

Tak, likwiduje się punkty biblioteczne, koło gospodyń wiejskich traktuje się jak przeżytek PRL-u, niewart finansowania, likwiduje się połączenia autobusowe i tak dalej. Więc ta sfera publiczna podupada, przynajmniej do czasu wejścia do Unii Europejskiej, bo potem pojawiają się nowe środki. Z drugiej strony, w sferze prywatnej powiększa się dobrobyt. To są już nie tylko traktory, ale samochody, pralki coraz lepsze, telewizory stają się kolorowe, można sobie wyremontować kuchnię, kupić nowe meble. Więc ocena nie jest jednoznaczna. Prawdę mówiąc, kiedy rozmawiałem z mieszkańcami Liszkowa, nikt z nich nie chciałby wrócić do czasów PRL-u. Oni się cieszą z tego rozwoju technicznego i z reguły uważają, że dzisiaj ich życie jest lepsze niż 30 czy 40 lat temu, głównie ze względu na ten prywatny dobrobyt.

Inaczej niż u Marksa: eksperyment socjalistycznopodobny prowadzi, również przez ten dostęp do tej sfery konsumpcyjnej i bogacenia się – do tego, co stało się po ’89, czyli do kapitalizmu.

Ja tę tezę zapożyczyłem od Marcina Piątkowskiego, polskiego ekonomisty, który przewrotnie mówi, że komunizm był wstępem do kapitalizmu w Polsce, a nie kapitalizm do komunizmu. Piątkowski jest jedną z niewielu osób, które starają się pokazać pewną ciągłość. Narracja typowa to narracja o wielkim zerwaniu między PRL-em a kapitalizmem. W Liszkowie tego zerwania nie widać, jest wręcz ciągłość w tej sferze dobrobytu, dostępu do różnych towarów czy w poczuciu, że kobiety mogą robić coraz więcej w życiu społeczno-kulturowym.

To cię zaskoczyło?

Tak. Patrzyłem na świat właśnie z perspektywy tego wielkiego zerwania, tak to wygląda w sferze publicznej, że się ciągle kłócimy o ten PRL i kapitalizm, który po nim nastąpił. A dla tych ludzi ta dyskusja jest trochę obok ich doświadczeń.

Mamy w tej debacie publicznej taki dialog rakiety z okrętem podwodnym – rakiety, która leci na Marsa, i Kurska, który idzie na dno. A okazuje się, że olbrzymia większość społeczeństwa spokojnie sobie dryfuje: niech nie wieje, niech fale za mocno nie kołyszą, jakoś dopłyniemy.

Jedna rzecz mnie zaskoczyła, kiedy podjąłem wątek „Solidarności” w Liszkowie w latach 80.: po pierwsze, tam w działanie wolnego związku zawodowego zaangażowała się bardzo niewielka grupa. A ci, którzy się zaangażowali, byli przez część mieszkańców oskarżani, uwaga, o roszczeniowość. Ludzie, którzy sprzeciwiali się PRL-owi i chcieli wprowadzenia kapitalizmu, byli oskarżani o roszczeniowość. Właśnie na takiej zasadzie, że zamiast się zająć gospodarowaniem na własnej ziemi, zwalają winę na „system” i marzy im się nowy system, który im przyniesie dobrobyt, a to przecież wszystko zależy od własnej pracy. Oni, paradoksalnie, używali dokładnie tych samych argumentów, których dzisiaj używają zwolennicy kapitalizmu, ale to się wiąże właśnie z taką postawą: zajmijmy się tym, co jest lokalne, co jest u nas, nie ingerujmy w te procesy globalne, bo nad nimi tak naprawdę nie mamy kontroli i nie wiemy, co to będzie. Możemy się angażować w jakieś przemiany, ale to nie my będziemy decydowali o tym, jak te przemiany wyglądają, więc lepiej skupmy się na tym, co tutaj, u nas, w naszej wsi, bo nad tym mamy kontrolę.

Tak, ale jak przyjeżdża ktoś obcy z Bydgoszczy i chce założyć pasiekę, to mu tzw. nieznani sprawcy te pszczoły wytruli.

Tak, ja celowo podkreślam tego rodzaju opowieści, żeby uniknąć sielankowego obrazu wsi. Wieś jest pragmatyczna i ten pragmatyzm prowadzi do współpracy, ale to nie jest wioska Smerfów, gdzie wszyscy trzymają się za ręce i tańczą wokół ogniska.

W twojej opowieści właściwie nie ma sklepu. Pojawia się taka triada, że żeby wieś mogła funkcjonować, potrzebuje kościoła, szkoły i świetlicy. Świetlicę sobie mieszkańcy Liszkowa zbudowali sami. Pokazuje to, jak ważna jest konkretna, nawet licha przestrzeń wspólna, przestrzeń, którą można zarządzać na własnych zasadach, szczególnie jeśli jest to przestrzeń kobiet. Być może to stereotypowe, ale często jedynym miejscem spotkań stawał się sklep – spotykają się tam mężczyźni, żeby napić się piwa, a kobiety – żeby porozmawiać. Zastanawiam się, dlaczego tego sklepu w Liszkowie nie ma.

W Liszkowie był jeden sklep, przy świetlicy. Tam się czasem piło, choć jeszcze bardziej atrakcyjnym miejscem były okolice gorzelni. Gdybym pisał książkę z perspektywy jakiegoś mężczyzny, sklep byłby pewnie bardziej wyeksponowany. Z perspektywy mojej babki świetlica, kościół i szkoła były o wiele ważniejsze niż ten sklep. Bo to są te trzy miejsca publiczne, w których ona, jako kobieta, może działać. W kościele, jeszcze jako młoda dziewczyna, wygłaszała wierszyki. W szkole też się udziela, bo organizuje zajęcia dla dzieci w wakacje, pomaga odwozić nauczycieli na dworzec kolejowy do najbliższej wsi. A w świetlicy, wiadomo – koło gospodyń wiejskich, zespół folklorystyczny. Więc dla niej te trzy miejsca są centralne, bo tam się toczy życie publiczne. Na wsi kobiety są siłą napędową życia społeczno-kulturalnego i te trzy miejsca to symbolizują.

Jak kobiety uczyły się mówić

Jakie słowa przychodzą ci na myśl, które nie byłyby stereotypowym uogólnieniem, a opisywały taką wieś?

Wiejska aktywność. Bo znowu, kiedy patrzymy z perspektywy dużej polityki i zastanawiamy się nad wielkimi problemami, to można mieć wrażenie, że wieś jest politycznie bierna – oni się nie interesują tym, że ktoś rozwala demokrację czy praworządność, więc są takimi biernymi, niezaangażowanymi, niezainteresowanymi obywatelami. I tak wyobrażamy sobie całą wieś. Ale jak spojrzymy z perspektywy lokalnej, to zauważymy niesłychaną aktywność. Oni są w niesłychanym ruchu, szczególnie, znowu, kobiety. Ciągle pracują nad tym, żeby udoskonalać swoją wieś.

Znowu bym wrócił do historii tych aktywnych kobiet, o których się tak łatwo zapomina: gdyby spytać kogoś z miasta, kogo sobie wyobraża, gdy słyszy hasło „mieszkaniec wsi”, to jestem przekonany, że pierwszym skojarzeniem będzie mężczyzna, być może w typie Leppera – chamski, konserwatywny, „roszczeniowy” i tak dalej, a mało komu przyszłaby do głowy, jako pierwsze skojarzenie, właśnie starsza mieszkanka, która zakłada zespół folklorystyczny, organizuje zajęcia pozaszkolne dla dzieci, dużo pracuje i w polu, i w domu, i w oborze. Wydaje mi się, że to jest charakterystyczne nie tylko dla Liszkowa, ale w ogóle dla wsi. Zresztą przytaczam w książce kilka przykładów, jak ta radość z budowy świetlicy to była powszechna radość na polskiej wsi. Oni to traktowali jako coś wielkiego, coś swojego. Dla nich to był Pałac Kultury – świetlica we własnej wsi.

Twój sposób opowiadania o historii mógłby być realną alternatywą dla nowego przedmiotu szkolnego, czyli HIT-u, historii i teraźniejszości, z kanonicznym podręcznikiem prof. Roszkowskiego. Zamiast tego przedmiotu należałoby wprowadzić zajęcia z opisywania historii rodziny, właśnie babci i dziadka, miejsca, w którym żyjemy. Twoja książka udowadnia, że z opowieści babci, o której nikt nigdy by nie usłyszał, gdyby nie to, że ma dobrze wykształconego wnuka, wynika mnóstwo. I że ta opowieść poszerza nam możliwość zrozumienia tego, co tu się działo, dzieje i, być może, co się będzie działo.

I kto tworzy to coś, co w skrócie nazywamy Polską. Bo na wsi możemy zobaczyć w pigułce, jak pewne rzeczy tworzy się od podstaw, na przykład życie kulturowe czy społeczne. W mieście, jeśli się chce stworzyć coś nowego, teatr czy bibliotekę, w otoczeniu jest już mnóstwo innych tego typu rzeczy. A na wsi, gdzie moja babka zakładała zespół folklorystyczny, to się buduje dosłownie od zera.

Ludowej historii nie można zakląć w pomnik. Ona wciąż trwa

Trzeba to powiedzieć: ona, góralka, zakładała kujawski zespół folklorystyczny.

Tak, i musiała – ona i inne mieszkanki – od zera się dowiadywać, jak wygląda strój kujawski, jak wyglądają piosenki kujawskie…

Kto im uszyje buty

…i znaleźć kogoś, kto będzie im przygrywał do tych piosenek. Więc to jest naprawdę budowanie Polski od zera. Na wsi widać to doskonale.

A wracając do snucia historii własnej rodziny. W pewnym momencie, mając trzydzieści kilka lat, stwierdzam ze zdziwieniem, że potrafię opowiadać o historii Warszawy, chociaż nigdy nie mieszkałem w Warszawie, o historii Gdańska coś tam wiem, to samo z Poznaniem i innymi dużymi miastami, ale gdyby ktoś mnie spytał: a co się działo 40–50 lat temu w mojej rodzinnej wsi, to rozłożyłbym ręce i powiedziałbym, że nie wiem. I dopiero pracując nad tą książką, zacząłem się tego dowiadywać. Rzadko o tym myślimy, a to jest paradoks, że ja, choć nigdy nie mieszkałem w Warszawie, lepiej znam historię Warszawy niż wsi, w której się urodziłem. A w sumie jest to historia nie tylko ważna, ale też budująca, pokazująca ludzi, którzy tworzą coś, co potem, dla mojego pokolenia, staje się punktem odbicia. Bo ja już nie musiałem zaczynać od zera, mogłem bazować na tym, co wybudowało pokolenie mojej babki.

Na koniec musisz jeszcze powiedzieć, jak się nazywa twoja babcia.

Anna Markiewka, z domu Salachna. Wczoraj otrzymała swój egzemplarz książki, być może właśnie teraz ją czyta.

**
Tomasz Markiewka – filozof, absolwent Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, tłumacz, publicysta. Autor książek Język neoliberalizmu. Filozofia, polityka i media (2017), Gniew (2020) i Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat (2021). W czerwcu 2022 r. ukazała się jego najnowsza książka, Nic się nie działo. Historia życia mojej babki (wyd. Czarne).

Roman Kurkiewicz – redaktor, publicysta, felietonista, wykładowca w Collegium Civitas, obecnie redaktor i felietonista „Tygodnika Przegląd”. Dwukrotnie redaktor naczelny „Przekroju” (w 2002 i 2012), w radiu Tok FM autor programu o książkach Pod tytułem. Wydał zbiory felietonów Lewomyślnie (2011) i Klapsy polskie (2009) oraz książkę dla dzieci Wanda, bojowa panna o Wandzie Krahelskiej.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij