Świat

Życie w zatopionym Chersoniu

Mieszkańcy Chersonia dużo żartują: o okupacji, rosyjskich żołnierzach, śmiercionośnych ostrzałach, a teraz też o powodzi. Popularnym obiektem kpin są zalane doły kloaczne, które mieszkańcom nadrzecznych okolic zastąpiły normalną kanalizację. Jak się okazuje, humor toaletowy to dobre antidotum na stres.

Za każdym razem, gdy jadę z Kijowa do Chersonia, Maks prosi mnie o te same rzeczy: kocią karmę w puszkach, paskudne papierosy konkretnej marki i tanie piwo owocowe. Harmonogram Maksa – transportowca z regionalnej firmy energetycznej – nie zgrywa się z godzinami otwarcia supermarketów.

Ja się w Chersoniu wychowałem, ale ostatnio wracam jako dziennikarz. Piszę o ewakuacjach, odbiciu spod rosyjskiej okupacji, masowym ostrzale i zniszczeniu zapory. Z kolegą Władimirem Senczenką, kamerzystą, w drodze na południe udaje nam się kupić prawie wszystko, o co prosił Maks.

Ewakuacja mieszkańców w zalanym Chersoniu. Fot. Oleksandr Gimanov/UNDP in Ukraine

Wjeżdżamy do miasta 6 czerwca późnym wieczorem, po rozpoczęciu godziny policyjnej. Następnego ranka mijają 24 godziny od zniszczenia tamy w Kachowce. Nadrzeczne ulice miasta powoli zanurzają się w wodzie.

Puszki dla kotów i piwo taszczę ze sobą przez tydzień. Nie ma czasu dostarczyć ich Maksowi, choć kilka razy dziennie w biegu mijamy stary blok, w którym mieszka z kotami.

Mój dawny szkolny kolega czeka cierpliwie. W ciągu tego tygodnia Maks jest jedyną chyba osobą, która nie wysyła mi ciągle tych samych bezsensownych wiadomości: („Jak się masz?”, „Co tam?”). Jednak trzeciego dnia po przerwaniu tamy, dosłownie w minutę po tym, jak rosyjskie pociski uderzają w główny punkt ewakuacyjny Chersonia, Maks pęka i dzwoni z krótkim pytaniem: „Jesteście bezpieczni?”.

Znajdą się naśladowcy rosyjskich ekoterrorystów

Zeszłej wiosny firma, w której pracuje Maks, straciła dwie brygady naprawcze po trzech ludzi: jedni zginęli w wybuchu miny przeciwpiechotnej, drudzy w ostrzale artyleryjskim. Teraz w jego mieszkaniu, zastygłym w środku przedwojennego remontu, pomieszkuje inny kolega z pracy. Andrij mieszkał w Komyszanach, wsi pod Chersoniem, ale od wysadzenia tamy w Kachowce jego dom stoi pod wodą.

Tydzień po zniszczeniu tamy Andrij pokazuje mi na telefonie zdjęcie. Poziom wody stopniowo rósł, zalał ogródek, szopy i letnią kuchnię na podwórku. Przerywa mu telefon od żony. Ona, jak inni bliscy elektryków naprawiających infrastrukturę Chersonia, przeczekuje wojnę gdzie indziej. Od odbicia miasta spod rosyjskiej okupacji leży ono na linii frontu.

Andrij wychodzi do innego pokoju, by odebrać telefon, a Maks rozlewa resztkę brandy, którą przywiozłem mu wiosną. Zaczynamy wspominać różne opowieści z dreszczykiem, plotki i legendy, otaczające elektrownię wodną w Kachowce, zaporę i zalew od czasu ich budowy w latach 50.

Ewakuacja mieszkańców w zalanym Chersoniu. Fot. Mykola Tymchenko/UNDP in Ukraine

„Ostatnio mocno spanikowali chyba w 2000” – uśmiecha się Maks. „Wszyscy się bali, że tamę uszkodzi pluskwa milenijna. Do tej pory pamiętam, co mówili inżynierowie: jeśli dojdzie do przerwania zapory, tylko niższe dzielnice Chersonia zostaną zalane, prawemu brzegowi się dostanie mało co. Ale szczerze, to nigdy nie myślałem, że zobaczę to na własne oczy”.

Zalew lęków

Rozumiem, o co Maksowi chodzi. Rankiem 7 czerwca wraz z kilkanaściorgiem miejscowych, zgromadzonych pod pomnikiem żołnierzy radzieckich poległych w drugiej wojnie światowej, obserwuję dwie wielkie topole mknące rzeką wzdłuż bulwaru, ku Morzu Czarnemu. Wczoraj przedryfowały tędy dwie barki, które zerwał prąd. Nigdy nie widziałem tak pędzącego Dniepru, choć urodziłem się w tym mieście 38 lat temu, tu spędziłem dzieciństwo i lata nastoletnie.

Granitowe schody prowadzą spod pomnika na bulwar. Przez dziesiątki lat odbywały się tu koncerty, ale teraz trzy dolne kondygnacje są pod wodą, której poziom wciąż rośnie. Na twarzach mieszkańców miasta, którzy przeżyli osiem miesięcy okupacji i sześć miesięcy frontowego ostrzału, maluje się zmieszanie i zaskoczenie.

Kontrofensywa Ukrainy już się zaczęła. Wysadzenie tamy będzie miało na nią wpływ

Igor mieszka w pobliskiej dzielnicy nadbrzeżnej. Po zniszczeniu zapory on i wielu innych mieszkańców bali się gigantycznej fali tsunami. Takie megatsunami może mieć kilkaset metrów wysokości, przemieszczać się z prędkością odrzutowca i wedrzeć nawet 20 kilometrów w głąb lądu. Ludzie straszyli się nawzajem tymi informacjami. W rzeczywistości sześćdziesięcioletni Igor cały dzień patrzył, jak dom matki, stojący blisko wody, powoli się w niej zatapia. „Mamo, pomidorów zapomniałaś podlać” – żartuje, wskazując na wystający spod wody dach.

Mieszkańcy Chersonia dużo żartują: o okupacji, rosyjskich żołnierzach, śmiercionośnych ostrzałach, a teraz też o powodzi. Popularnym obiektem kpin są zalane doły kloaczne, które mieszkańcom nadrzecznych okolic zastąpiły normalną kanalizację. Jak się okazuje, humor toaletowy to dobre antidotum na stres. Ale czytelnikom tych żartów oszczędzę.

„Chciałbym podkreślić życzliwość i pozytywną postawę miejscowych mieszkańców” – entuzjastycznie mówi mi w lipcu Leonid Wozniuk, adiunkt na Wydziale Architektury i Urbanistyki Politechniki Lwowskiej. Jest miesiąc po katastrofie. „W trzech miejscach zaproponowano nam wodę. Częstują jedzeniem, kawą. Ludzie, którzy potrzebują pomocy, sami chcą nas gościć. To jest wyjątkowy dla Ukrainy fenomen”.

Wozniuk chodzi po domach przy ulicy Czajkowskiego, w śródmieściu, w czterdziestostopniowym upale. Jest z nim zespół specjalistów, którzy przyjechali do Chersonia, by ocenić zakres szkód w prywatnych domach. Powietrze pachnie zgnilizną i szambem. Ładowacze śmieci, również ci oddelegowani do Chersonia z innych regionów, usuwają z poboczy kawałki zawilgoconego gipsu i tapet oraz inne odpady. Kapelani wojskowi z kościoła ewangelickiego w Kijowie pędzą po ulicach pojazdami buggy, wypompowując wodę z piwnic i spryskując ściany środkami przeciwko pleśni.

Napaść Rosji na Ukrainę to także atak na klimat całej planety

Wnioski zespołu Wozniuka są przygnębiające: trzy z czterech oglądanych dziś domów trzeba będzie zburzyć. Zanurzone w wodzie stare ściany przez kilka dni tak zawilgotniały, że w każdej chwili mogą runąć. Zespół nie kończy oględzin, bo w pośpiechu wyjeżdża do siebie, do Lwowa, na wieść o przeprowadzonym tam ataku rakietowym.

W Chersoniu i okolicach doszło do zalania 51 tysięcy domów. Od przerwania tamy tysiące ludzi nie mają dachu nad głową. W mieście, gdzie pozostała ledwie jedna czwarta przedwojennej ludności, nastąpiło krótkotrwałe ożywienie na rynku najmu: wielu nie chce wyprowadzać się z dala od zalanych domów, mając nadzieje na szybki remont. Według danych z 12 lipca ponad 3100 gospodarstw domowych wnioskowało o pomoc rządową.

Tymczasem brakuje informacji o skali zniszczeń na niższym, lewym brzegu Dniepru, znajdującym się pod kontrolą wojsk rosyjskich. Po przerwaniu tamy ukraińskie służby specjalne zorganizowały kilka akcji ratunkowych. W bezpieczne miejsca przetransportowały mieszkańców lewobrzeżnych miejscowości Oleszki, Hoła Prystań i Kardaszynka. 11 czerwca żołnierze rosyjscy otworzyli ogień do jednej z takich łodzi. Trzy osoby zginęły, dziesięcioro rannych przewieziono do szpitali w Chersoniu.

Muzealniczki czasu wojny: tak działają ługańskie instytucje na uchodźctwie

W pierwszych dniach dotarcie do ewakuantów nie było łatwe. Samorząd w Chersoniu starał się utrzymać w tajemnicy lokalizacje tymczasowych schronisk w szkołach i akademikach. Wszyscy bali się, że staną się one celem ataku. Mieszkańcy nie liczą na litość armii rosyjskiej, która jeszcze do niedawna nazywała Chersoń „nieodłączną częścią” Rosji.

Nerwica frontowa

Tuż po pierwszym dużym ostrzale Chersonia i trzy dni po przerwaniu tamy odbieram telefon od zaniepokojonego Maksa. Jestem z dwojgiem współpracowników na ulicy Bohorodyckiej w śródmieściu. Zaledwie pół godziny wcześniej znaleźliśmy w zaułku mały ponton i za zgodą sąsiadów wypłynęliśmy na wodę. Gdy dzwoni Maks, cumujemy przy pierwszym piętrze okazałej rezydencji i przerażeni siedzimy w pontonie.

Ewakuacja w zalanym Chersoniu. Fot. Mykola Tymchenko/UNDP in Ukraine

Oczywiście szukamy w tym żartu: jako dziennikarz specjalizujący się wcześniej w ukraińskim sektorze telekomunikacji dostaję tytuł dyrektora do spraw komunikacji, którego zadaniem jest mocne trzymanie się wiszącego kabla od internetu, żeby nie porwał nas nurt. Śmiechom nie ma końca. Śmiejemy się, kiedy bardziej obrotni koledzy mijają nas motorówkami. Śmiejemy się, kiedy zbieramy dojrzałe morwy z koron drzew. Śmiejemy się, kiedy rosyjskie pociski przelatują nam nad głowami i wybuchają na placu Korabelnym. Śmiejemy się, kiedy jeden z nich uderza w dom 30 metrów od nas. Następujący po nim przylot rakiet Grad zasiewa w nas wątpliwość, ale wciąż żartujemy, nawet kiedy wokół nas spadają niewielkie odłamki.

W pierwszym tygodniu po zniszczeniu tamy do Chersonia zjechało się mnóstwo dziennikarzy. Może nawet więcej niż w listopadzie, kiedy miasto zostało odbite przez wojska ukraińskie. Po ostrzale sprawdziliśmy listę obecności na chacie grupowym: czy wszyscy są bezpieczni? Komu udało się to sfilmować?

Pierwsze uderzenie na plac Korabelny – to, po którym dzwoni Maks – zdaje się bezsensowne. Prezydent Wołodymyr Zełenski, który tego dnia odwiedził miasto, zszedł z placu trzy godziny wcześniej. Gdy nadlatują pociski, Korabelny jest już tylko jednym z głównych punktów ewakuacyjnych w mieście. W kolejnych dniach nad miastem huczy ostrzał przeciwartyleryjski. Ukraińcy strzelają, by odepchnąć Rosjan od lewego brzegu rzeki. W pewnym momencie okupują nawet przedmoście w okolicach Oleszek.

Sikorski: Putin nie będzie wieczny. Gdzie jest śmierć, jest i nadzieja

Noce upływają nam przy akompaniamencie salw artyleryjskich i ujadania psa sąsiadów, który zupełnie oszalał. Przez długie miesiące wojny pies nauczył się zmieniać ton w zależności od częstotliwości strzałów i kalibru pocisków. Dla wszystkich nie starczy łóżek hotelowych, więc z siódemką czy ósemką kolegów i koleżanek spędzamy każdą noc u mnie, w domu, który od początku wojny stoi pusty.

W dzień nikt nie ma czasu jeść, więc razem przygotowujemy kolacje, które ciągną się godzinami. Wymieniamy się historiami z dziś i planami na jutro, dyskutujemy o honorariach za teksty, rozważamy, czy na łódkę wkładać kamizelki kuloodporne na wypadek ostrzału (stwierdzamy, że nie, nie warto), i opowiadamy o dawnym życiu, czasem pokazując zdjęcia dzieci.

Trudne czasy

W pierwszym tygodniu do zalanego miasta masowo przyjeżdżają też ochotnicy. Niektórzy przywożą łódki, dotychczas rzadkość, inni leki, jeszcze inni całego minivana wody pitnej. Ihor Kijaszko, obecnie szef organizacji pomocowej Veża, stara się skoordynować działanie różnych grup w improwizowanym obozie w połowie drogi między Chersoniem a Mikołajowem.

Kijaszko, wielki facet z brodą, krótko opisuje sytuację: „Ludzie mają szlachetne pobudki, ale brakuje zrozumienia potrzeb, a także wiedzy, jak co robić. Dlatego wielu zawraca: bo nie znajdują nic do roboty”

Dobrze ilustruje to scenka z udziałem człowieka, który naszego czwartego dnia w Chersoniu pożyczył nam łódkę do materiału na żywo. Teraz goni ulicą bezdomnego kota, bo chce sobie zrobić z nim selfie: „Kici, kici! Jak kto zapyta, powiedz, że cię uratowałem”.

Zwierzęta ratuje się z nie mniejszym entuzjazmem niż ludzi. Na zalanej wyspie Korabel, na terenie miasta, kilka zespołów wolontariuszy ratuje domowe psy i koty z dachów, odławia zwierzęta bezdomne. Te dzikie, przerażone powodzią i ostrzałem, nie idą po dobroci. Trzeba wiatrówek z usypiającymi strzałkami, mówi Wołodia Starczenkow.

„Zachęcają do atakowania Ukraińców”. Po śmierci młodego Roma w Czechach wrze

Dawno temu, jeszcze zanim przeprowadziłem się do Kijowa, stałem za barem w klubie, który należał do rodziny Wołodii. Później więcej niż raz spałem w ich hotelu na ukraińskim wybrzeżu Morza Czarnego. Wołodia stanowi niewyczerpane źródło anegdot o miejscowym biznesie turystycznym. Dziś – podobnie jak pod rosyjską okupacją – z żoną Swietą prowadzą gabinet weterynaryjny. Leczą i sterylizują bezdomne zwierzęta, a teraz łódką wożą psy z wyspy do swojego schroniska. Tydzień później oboje padają z nóg, przeziębieni i przepracowani, więc praktycznie nie mamy czasu się spotkać przed moim wyjazdem.

Wołodia i Swieta pokazują nam boksy. Kilka dni temu posłali większość zwierząt do Lwowa, do schroniska prowadzonego przez organizację partnerską. Zostało tylko kilkanaście kalekich, zaniedbanych i nerwowych psów stróżujących. Pewien poseł obiecał adoptować dużego kundla o imieniu Tołstoj, po tym, jak kilka dni wcześniej wideo z ratowania psa obiegło internet. Delegacja parlamentarna przywiozła do schroniska górę karmy. „Ludzie pomagają tym, co najłatwiejsze: jedzeniem, wodą. Ale my potrzebujemy leków i przynajmniej jakiegoś rentgena” – skarży się Swieta.

Przez wojnę mieszkańcy Chersonia zrobili się oszczędni. W tydzień po przerwaniu tamy Swietłana Cwetkowa, brodząc po pas w wodzie, wyciągnęła ze strychu swego domu paczki makaronu i mąki – ta pomoc humanitarna teraz wypełnia bagażniki starych żiguli sąsiadów. W pierwszych godzinach powodzi Cwetkowej z mężem udało się przenieść zapasy na półki ponad linią wody. „Mąż ze stresu zaczął pić” – podśmiewa się kobieta.

W Chersoniu nieliczni odmawiają pomocy. Życie na froncie nie napawa wiarą w przyszłość, a pracy nie starcza dla wszystkich. Jednak podejście do powodzian jest szczególne: pomoc materialna od rządu i ONZ, osobne kolejki do darmowej wody, chleba, żywności.

W pierwszym tygodniu kilka rodzin kategorycznie odmówiło ewakuacji z zalanych domów na wyspie Korabel. Wodę i żywność donieśli im znani mi wolontariusze, ratujący zwierzęta z sąsiednich podwórek. Wolontariusze narzekali, że ludzie ci robią się wybredni w stosunku do żywności, którą otrzymują. „Może wkrótce zaczną zamawiać wódkę?” – komentowali z czarnym humorem znajomi. Pod koniec tygodnia znaleźli na ulicy żółtą torbę należącą do jednej z dużych firm dostawczych. Żartowali, że może tamci zamówią sobie McDonalda z Odessy, oddalonej o cztery godziny jazdy samochodem.

Chersoń. Fot. Mykola Tymchenko/UNDP in Ukraine

Podczas ewakuacji Chersonia zginęło 21 osób. Trzydzieści wciąż uznaje się za zaginione. Nie można ustalić całkowitej liczby ofiar zniszczenia tamy – nie ma potwierdzonych informacji o tym, co zdarzyło się pod rosyjską okupacją.

Od zniszczenia tamy minęło pięć tygodni. Ostrzał Chersonia nie umilkł nawet na jeden dzień.

**
Igor Burdyga ­­– zaczął karierę w 2007 roku jako dziennikarz Interfaksu-Ukrajina, a następnie przeniósł się do Kommiersantu Ukraijna. Od wiosny 2015 roku pracuje jako korespondent dla ukraińskiego wydania „Deutsche Welle”.

Tekst ukazał się w Open Democracy. Przełożyła Aleksandra Paszkowska.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij