Słuchając współczesnych wyznawców endecji, można odnieść wrażenie, że to Niemcy nam przywieźli antysemityzm w 1939 roku i zarazili nim, a nawet zmusili do niego Polaków. Prawda jest taka, że to był nasz własny, endemiczny, polski antysemityzm – mówi Grzegorz Gauden, autor książki „Polska sprawa Dreyfusa. Kto próbował zabić prezydenta?”.
Aleksander Piekarski: Książka Polska sprawa Dreyfusa. Kto próbował zabić prezydenta? opowiada nie tyle o samym zamachu na Stanisława Wojciechowskiego, ile o antysemickiej hucpie, która rozpętała się w jego następstwie. Ja chciałbym jednak zacząć od pytania o samą wizytę prezydenta we wrześniu 1924 roku we Lwowie. Dlaczego miała ona tak istotne znaczenie, jakie pan jej przypisuje w tej książce?
Grzegorz Gauden: To była pod wieloma względami wizyta niezwykła. Stanisław Wojciechowski, prezydent odrodzonej Rzeczypospolitej i następca jej pierwszego prezydenta Gabriela Narutowicza, zamordowanego dwa lata wcześniej strzałami w plecy przez polskiego fanatycznego nacjonalistę, endeka Eligiusza Niewiadomskiego, za to, że został wybrany głosami mniejszości narodowych, zdecydował się pojechać do chyba najbardziej wówczas skonfliktowanego etnicznie polskiego miasta.
We Lwowie dominowali Polacy. Żyła w nim ogromna społeczność żydowska, która sześć lat wcześniej padła ofiarą polskiego pogromu. I duża populacja Ukraińców, którzy przegrali z Polakami walki o Lwów, ale w dalszym ciągu uważali to miasto za stolicę swojego wymarzonego państwa. Podziemna militarna Ukraińska Wojskowa Organizacja we Lwowie i Galicji Wschodniej aktywnie zwalczała polskie rządy i dokonywała aktów terroru.
Nie jesteśmy niewinni w sprawie Holocaustu. To wymaga przemyślenia antysemityzmu
czytaj także
Wojciechowski odwiedził Lwów w wyjątkowym momencie, niedługo po tym, jak miasto – 15 marca 1923 roku – wraz z resztą Galicji Wschodniej i Wileńszczyzny, zostało Polsce przyznane przez Radę Ambasadorów, organ wykonawczy konferencji pokojowej w Wersalu. Do tego czasu tereny te w świetle prawa międzynarodowego były jedynie pod polską administracją, a od tej chwili stały się uznanym międzynarodowo terytoriom państwa polskiego. Dla Ukraińców wizyta prezydenta we Lwowie stanowiła demonstrację zdobywcy. Była wizytą głowy państwa-okupanta, które pozbawiło ich tych ziem.
Niemniej prezydent wykonał szereg koncyliacyjnych gestów wobec różnych społeczności. Z jakim spotkał się przyjęciem?
Prezydent Wojciechowski przybył z misją „łączenia zwaśnionych”, jak to powiedział w przemówieniu we lwowskim ratuszu.
Odwiedził Andrija Szeptyckiego, głowę Kościoła grekokatolickiego, czyli właściwie duchowego przywódcę galicyjskich Ukraińców. Sama postać Szeptyckiego jest zresztą fascynująca. Był potomkiem polskiego ziemiaństwa i arystokracji, wnukiem Zofii Jabłonowskiej i Aleksandra Fredry, synem Zofii Fredro i hrabiego Jana Kantego Szeptyckiego. W wieku dwudziestu lat zdecydował się wybrać tożsamość ukraińską. Jego brat Stanisław trwał przy polskości i został generałem Wojska Polskiego. Dochodziło do tego, że gdy bracia się spotykali, to prowadzili rozmowę po francusku, ponieważ jeden nie chciał mówić po polsku, a drugi po ukraińsku. Doskonale obrazuje to złożoność etniczną tamtego świata.
W katedrze grekokatolickiej Wojciechowski spotkał się z demonstracyjnie chłodnym przyjęciem. Ukraińska Wojskowa Organizacja przesłała wcześniej metropolicie list z pogróżkami. Groziła nawet przelewem krwi, gdyby zgodził się na wizytę Wojciechowskiego. Szeptycki mimo to przyjął prezydenta. Ale nie odezwał się do niego ani słowem!
Miał z Polską bardzo napięte stosunki. W przeszłości był internowany przez rok przez polskie władze, po tym, kiedy zabiegał w Rzymie i w świecie o niepodległość Ukrainy. Cerkiew świętego Jura była jedyną świątynią we Lwowie odwiedzoną przez prezydenta, gdzie nie wzniesiono modłów o pomyślność Rzeczypospolitej. Ukraińcy odśpiewali jedynie pieśń życzącą Wojciechowskiemu wielu lat w zdrowiu.
czytaj także
Prezydent złożył wizytę w synagodze Tempel, największej we Lwowie. Niemcy podczas II wojny światowej wysadzili ją w powietrze. Była to pierwsza w historii wizyta głowy państwa polskiego w synagodze. Na miejscu spotkał się z ogromną rzeszą Żydów, w tym z najważniejszymi przywódcami społeczności żydowskiej. Wizyta była niesłychanie podniosła, a przyjęcie entuzjastyczne. Na koniec Żydzi odśpiewali pieśń Boże, coś Polskę. Wszystko obszernie opisał syjonistyczny dziennik „Chwila”. Fragmenty tego opisu przytaczam w książce.
Prezydent odwiedził również świątynię protestancką, ormiańską oraz oczywiście katedrę łacińską. Była to iście ekumeniczna demonstracja. Na ratuszu lwowskim Wojciechowski wygłosił przemówienie, w którym przedstawił misję i wizję swojej prezydentury. Zadeklarował odrzucenie polityki opartej na podsycaniu konfliktów między poszczególnymi grupami etnicznymi. Wezwał do budowania wspólnoty państwowej na podstawie demokratycznego samorządu. Była to zatem próba zagojenia, a przynajmniej podleczenia pewnych ran, które powstawały przez lata wojny i przemocy. Przekaz wizyty brzmiał: razem budujmy Polskę, która jest wspólnotą wielu narodów.
Przesłanie to zostało bardzo dobrze przyjęte przez środowiska żydowskie. Dla Ukraińców ta koncepcja była nie do przyjęcia. Postanowili zademonstrować swój sprzeciw wobec wizyty i „polskiej okupacji Lwowa”. Dokonali tego w sposób najbardziej drastyczny, poprzez zamach.
Pomimo tego całego kontekstu napięć polsko-ukraińskich, jak pan pisze, Lwowianie od początku nie mieli wątpliwości, że to „Żydzi chcieli zabić prezydenta”.
Jest to obraz niewiarygodnej choroby umysłowej, która toczyła wielką część społeczeństwa polskiego, czyli paranoicznego antysemityzmu. Okrzyk „Żydzi chcieli zabić prezydenta!” pojawił się w tłumie, zanim jeszcze aresztowano studenta Stanisława Steigera i zanim ktokolwiek dowiedział się, że zatrzymany jest Żydem. Ale zbiorowa odpowiedzialność Żydów była dla tłumu pewnikiem. Pisząc książkę, zastanawiałem się nad jedną rzeczą…
…co by było, gdyby bomba jednak wybuchła?
Dokładnie. Prezydent zginąłby. Może Steiger nie zostałby aresztowany. Może nie przeżyłby wybuchu. W reakcji na okrzyki „Żydzi chcieli zabić prezydenta!” dokonano by na tej społeczności zemsty. Doszłoby do pogromu we Lwowie. I może nie tylko we Lwowie.
A potem, kiedy do zamachu przyznaliby się Ukraińcy, mielibyśmy następny straszny konflikt, który skończyłby się zapewne przelewem krwi.
Dla młodego państwa, jakim była Polska kilka lat po odzyskaniu niepodległości, śmierć Wojciechowskiego byłaby straszliwym ciosem. Mówił o tym z wielką powagą na pierwszym procesie Steigera jego obrońca mec. Michał Grek.
No właśnie, czy tak naprawdę można wyobrazić sobie jakikolwiek motyw, dla którego Żyd, syjonista, mógłby chcieć zabić polskiego prezydenta? Bo zarówno w śledztwie, jak i podczas procesu, takiego motywu, mimo usilnych poszukiwań nie znaleziono.
W książce opisuję, jak śledczy lwowscy usilnie preparowali dowody, aby przypisać Steigerowi różne motywy, które miały nim kierować – komunistyczne, syjonistyczne, osobiste. I znaleźć jego rzekomych wspólników.
Roman Dmowski śpiewa „Czerwony Sztandar”, czyli polityka w stanie mgławicowym
czytaj także
W trakcie drugiego procesu Steigera przesłuchano szefa Policji Politycznej Okręgu Lwowskiego, podinspektora Jana Sawickiego, który stwierdził, że nigdy defensywa policyjna, czyli policja polityczna, nie natknęła się na żydowską organizację odwołującą się do przemocy i do terroru. Organizacji politycznych o żydowskiej tożsamości, które posuwałyby się do przemocy, nie było.
Czy w takim razie można by przyjąć interpretację, że Steiger był po prostu przypadkową ofiarą lwowskiej policji, która potrzebowała szybkiego ujęcia jakiegokolwiek sprawcy, by ukryć własną niekompetencję? Pojawił się naoczny świadek, więc jak najszybciej ujęto rzekomego zamachowca, nie zwracając uwagi na wyznanie czy narodowość.
Policja polityczna w Warszawie była przeciwna wizycie Wojciechowskiego we Lwowie. Zdawała sobie sprawę, jak gorący jest to moment i miejsce. Rozumiała, że ostatnią rzeczą, jakiej państwo polskie potrzebowało, było doprowadzenie do sytuacji, w której Ukraińcy mieliby szansę dokonania zamachu na prezydenta Polski lub jakiejś innej formy demonstracji przemocy. Ale komendant policji Lwów-miasto, insp. Bronisław Łukomski, osobiście zagwarantował bezpieczeństwo prezydenta.
Na wieść o zamachu Łukomski wpadł w panikę. Natychmiastowe zatrzymanie rzekomego sprawcy było dla niego darem z nieba. Od razu rozpoznał w zatrzymanym Żyda. Steiger idealnie pasował Łukomskiemu, który był antysemitą, do roli zbrodniarza, który „zamierzył się na majestat Rzeczypospolitej”.
Łukomski i jego wspólnicy robili wszystko, aby to udowodnić. Zarzut oparto na zeznaniu jednego świadka, tancerki Marii Pasternakówny. Jej kłamstwa zdemaskowało dwóch wysokich oficerów policji politycznej, którzy przesłuchiwali ją na komendzie lwowskiej kilkanaście minut po zamachu. Ale opowiedzieli o tym dopiero rok później. Nie byli przesłuchani w śledztwie przed pierwszym procesem Steigera.
Wtedy wyszło na jaw, że złożone przez nią później w śledztwie i sądzie zeznania, wskazujące na Steigera jako zamachowca, były w kluczowych fragmentach całkowicie różne od tego, co zeznała natychmiast, spontanicznie. Jej późniejsze zeznania były produktem komisarza Kajdana i inspektora Łukomskiego, którzy instruowali ją, co ma mówić.
Opisane przez pana w książce metody śledztwa mogłyby zaszokować niejednego czytelnika. Czy to, co robiono w śledztwie w sprawie Steigera, było w tamtych czasach normą?
Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, czy była to norma. Ale na pewno dobrze nie było. W książce przytaczam historię Olgi Bassarab, ukraińskiej działaczki, która w lutym 1924 roku we lwowskim areszcie została zakatowana przez komisarza Kajdana, jednego z głównych autorów sprawy Steigera. Dzisiaj na ścianie budynku przy ul. Jachowicza we Lwowie, w którym w celi znaleziono ją powieszoną na ręczniku, widnieje tablica poświęcona jej pamięci.
Nie ulega wątpliwości, że policja była w tamtych czasach niezwykle brutalna, choć prawdopodobnie nie wobec wszystkich w takim samym stopniu. W tamtych warunkach bezprawie takie jak w sprawie Steigera było całkowicie możliwe i tolerowane. Steigera uratowali wybitni obrońcy, którzy zrobili wiele, ale dopiero na sali sądowej.
czytaj także
W tej sprawie mamy tak naprawdę do czynienia ze spiskiem sędziego śledczego Gustawa Rutki, nadprokuratora, czyli szefa lwowskiej prokuratury Tadeusza Maliny, komendanta policji Lwów-miasto Bronisława Łukomskiego i innych funkcjonariuszy lwowskiego wymiaru sprawiedliwości. To te osoby w swoich gabinetach decydowały o całym przebiegu śledztwa, o kształcie aktu oskarżenia, o tym, kto trafi do aresztu, a kto nie. Ta historia pokazuje, jak wymiar sprawiedliwości można zdeprawować i zamienić w machinę represji, realizującą pewne ideologiczne obsesje.
No właśnie. Życzliwa dla polskiego państwa i społeczeństwa tamtego okresu interpretacja pańskiej książki mogłaby zakładać, że tak naprawdę oskarżenie Steigera było wynikiem samowolnej intrygi kilku śledczych i prokuratorów, która potem rozbiła się o profesjonalizm i przyzwoitość sądowych instytucji oraz najważniejszych funkcjonariuszy policyjnych z Warszawy i nie tylko, którzy przed sądem zeznawali na korzyść Steigera.
W procesie doraźnym Steiger uratował się przed egzekucją tylko dlatego, że jeden z czterech sędziów, sędzia Mayer, nie głosował za uznaniem go za winnego, bo przedstawiony materiał dowodowy budził jego wątpliwości. Nie głosował za uniewinnieniem, ale to, co zrobił, wystarczyło, by Steiger przeżył. Trzech pozostałych sędziów chciało jego egzekucji. Ponieważ w trybie doraźnym wymagana była jednomyślność składu orzekającego, sprawa przeszła do trybu zwykłego. Steiger nie został zwolniony z aresztu. Spędził w nim 16 miesięcy.
Swoją decyzją sędzia Mayer zapobiegł popełnieniu zbrodni sądowej. Gdyby sąd doraźny uznał winę Steigera, ten zostałby rozstrzelany w ciągu dwóch godzin. W procesach doraźnych orzekano jedynie karę śmierci. Nie było apelacji. Czasem skazanym dawano dodatkową godzinę życia, aby na wniosek obrony przedstawiciel sądu mógł dzwonić do prezydenta z prośbą skazanego o łaskę, o zamianę kary śmierci na inną.
Uczestnicy tego spisku byli całkowicie pewni, że Steiger zostanie natychmiast rozstrzelany i nikt nie będzie potem badał wiarygodności materiału dowodowego. Stało się inaczej. Musieli kontynuować śledztwo i bardziej przyłożyć się do pracy. Ich późniejsze działania porażają amoralnością, łamaniem prawa i prostactwem umysłowym. Działali w poczuciu całkowitej bezkarności.
Uniewinnienie Steigera można widzieć jako gorzki sukces polskiego wymiaru sprawiedliwości. Niewinny człowiek cudem uniknął egzekucji. A decyzję o uniewinnieniu ława przysięgłych podjęła stosunkiem głosów 8 do 4, przy absolutnie bezspornych dowodach jego niewinności.
Zastanawia mnie, dlaczego prawica tak kurczowo trzymała się narracji o spisku żydowskim, nawet kiedy było już wiadomo, że przeczy ona faktom. Tropy ukraiński, komunistyczny, a nawet niemiecki, które pojawiły się w sprawie rzeczywistego sprawcy – Teofila Olszańskiego – były mniej atrakcyjne dla polskich nacjonalistów?
Pokazuje to skalę antysemickiej zajadłości obecnej w głowach polskich funkcjonariuszy państwa, kultywowanej przez Kościół katolicki oraz polską inteligencję. Przecież to nie analfabeci pisali w gazetach te obrzydliwe teksty, które przytaczam w książce. To polscy inteligenci tworzyli zbydlęcony język gazet. W wymiarze sprawiedliwości nie pracowali prostacy, tylko ludzie, którzy skończyli studia prawnicze, odbyli praktyki, aplikacje sędziowskie, pozdawali egzaminy. Byli wyrobieni intelektualne i jednocześnie byli zażartymi antysemitami.
Tokarska-Bakir: Wciąż tkwimy w logice czystki etnicznej [rozmowa]
czytaj także
To polska inteligencja wlewała do głów prostych ludzi obraz świata, w którym Żyd jest największym zagrożeniem. Przecież te pełne pogardy sformułowania: „Żydziak”, „Żydłacy” „Żydowice” – to są wszystko słowa, które zostały wyprodukowane przez polskich inteligentów i były publikowane w polskich gazetach i książkach.
Andrzej Niemojewski, autor książki Dusza Żydowska w zwierciadle Talmudu, żydożerczego katechizmu, był poetą, który pod koniec życia został obsesyjnym antysemitą. Tę książkę sędzia śledczy Rutka, prowadzący śledztwo przeciw Steigerowi, trzymał w swoim urzędowym biurku, co zdemaskowano w trakcie procesu. I korzystał z niej.
Taką postawę możemy wyczytać z zachowań i wypowiedzi sędziego Frankego, przewodniczącego składu sędziowskiego w sprawie Mykietyna oraz Kornhabera i towarzyszy oraz w drugim procesie Steigera. Podczas obu tych procesów Franke konsekwentnie stawał po stronie oskarżenia – uchylał pytania adwokatów, które wykazywały fałszerstwa śledczych.
W procesie Mykietyna oraz Kornhabera i towarzyszy, zmontowanym przez lwowskich śledczych, by pogrążyć Steigera, prawie wszyscy adwokaci na znak protestu wobec ograniczania praw obrońców przez sędziego Frankego i skład orzekający odmówili wygłoszenia mów końcowych, twierdząc, że byłoby to jedynie pusty gest retoryczny.
Choć trzeba podkreślić, że rzekomych spiskowców ostatecznie uniewinniono.
Nie mogło być inaczej. Obrońcy przy tych skandalicznych utrudnieniach wykonali fantastyczną robotę. Ale proszę zwrócić uwagę na uzasadnienie wyroku uniewinniającego troje oskarżonych Żydów: Kornhabera, Jägera i Glasermanna, wygłoszone przez sędziego Frankego. Jest pełne żalu. On mówi, że sąd „musiał ich uwolnić” z powodu braku dostatecznych dowodów winy! Franke tłumaczył się przed endeckim Lwowem. Mówił, że oskarżeni Żydzi nie mogli działać w dobrej wierze, kiedy próbowali zainteresować policję informacjami o innym zamachowcu. Działanie w dobrej wierze przypisywał zaś jedynemu oskarżonemu katolikowi Polakowi, też uniewinnionemu.
Stosował karkołomne formuły, które pozwoliły mu odrzucić część materiału dowodowego, a inną część uznać za wiarygodną. Tak naprawdę Franke przyznał w ten sposób, że sędzia śledczy Rudka po prostu fałszował dowody.
W całej aferze Steigera pewne rzeczy wydają się stawać na głowie. Sprawa Mykietyna, Kornhabera i towarzyszy natchnęła endecką prasę miłością do Ukraińców.
To była oczywiście prymitywna, doraźna gra polityczna. Polscy nacjonaliści zaczęli w czasie procesu Steigera sugerować nadciągające rzekomo pojednanie z Ukraińcami, które Żydzi storpedowali, dokonując zamachu na prezydenta Wojciechowskiego i przypisując sprawstwo Ukraińcom. „Gazeta Codzienna” wezwała do wspólnego, polsko-ukraińskiego pogromu Żydów. Skrajnie antysemicki dziennik pisał, że dwa chrześcijańskie, katolickie narody, Polacy i Ukraińcy, powinny solidarnie dać Żydom taką lekcję, żeby zapamiętali na pokolenia.
Sama reakcja Lwowa na uniewinnienie Steigera pokazuje, jakie nastroje panowały wówczas w mieście. Decyzja ławy przysięgłych doprowadziła do demonstracji, podczas których dochodziło do aktów przemocy i wandalizmu, takich jak bicie przypadkowo napotkanych Żydów, zdemolowanie wystawy fotograficznej, na której znajdowało się zdjęcie Steigera, czy przemarsz bojówek narodowej młodzieży pod mieszkanie czołowego obrońcy oskarżonego, mecenasa Greka, i wybicie okien w jego kamienicy.
Słuchaj podcastu „O książkach”:
Te wydarzenia miały miejsce w kontekście polsko-żydowskiej ugody, negocjowanej w tamtym czasie przez zdominowany przez endeków rząd Władysława Grabskiego. Teoretycznie mogłoby to podziałać uspokajająco na nastroje społeczne, tymczasem było dokładnie na odwrót.
Dla „prawdziwych” narodowców ta ugoda była straszliwą zdradą. Warto wspomnieć, że jako taka nigdy nie została podpisana. Wynegocjowano ją w mieszkaniu Aleksandra Skrzyńskiego, wybitnego działacza Związku Ludowo-Narodowego, ówczesnego ministra spraw zagranicznych. Celem ugody było rozładowanie napięć między Polakami i Żydami, szczególnie w parlamencie, a skutkiem wyjście klubu żydowskiego z Bloku Mniejszości Narodowych, co z kolei miało konsekwencje dla relacji żydowsko-ukraińskich, które ponownie stały się bardzo napięte.
To kolejny zapomniany moment polskiej historii. Umowę uzgodniono, ale nigdy nie doszło do jej podpisania, ponieważ nie było po polskiej stronie polityka, który odważyłby się złożyć podpis pod porozumieniem z Żydami. Po stronie żydowskiej też się ugodą nie zachwycano. Endecja w Sejmie paraliżowała wykonanie jej niektórych ustaleń. Po kilku miesiącach ugoda umarła. Spierano się później co do jej zawartości. Skoro nie została podpisana i oficjalnie ujawniona, to obydwie strony mogły przypisywać jej różne znaczenia.
Tak czy inaczej, w prasie narodowej zapanowała furia, ponieważ, jak twierdzono, premier Grabski zdradził sprawę narodową, doszło do jakiejś „Żydo-Targowicy” czy „Neo-Targowicy”.
W książce dużo uwagi poświęca pan roli i postawie prasy narodowej, częściowo także syjonistycznej, a mnie zastanawia, jak – i czy w ogóle – do sprawy Steigera odniosła się polska lewica niepodległościowa, PPS, piłsudczycy. Paweł Brykczyński twierdzi, że po zabójstwie prezydenta Narutowicza te środowiska pogodziły się niejako z siłą oddziaływania antysemityzmu.
Ma rację. Książka Gotowi na przemoc Brykczyńskiego jest znakomita. On pokazuje nacjonalistyczny obłęd w Warszawie, w sejmie, na ulicy, w prasie. Triumfował antysemityzm, bo znakomicie się sprzedawał. Wśród najważniejszych polskich partii politycznych II Rzeczypospolitej nie było żadnej, która nie uległaby pokusie choćby lekkiego antysemityzmu. Ubierany był np. w sformułowanie, że istnieje „kwestia żydowska”. Nie ma w tym gronie tylko polskich komunistów, ale to była partia całkowicie sterowana przez Moskwę, a antysemityzm komunistyczny eksplodował później.
czytaj także
Nie prześledziłem jednak reakcji całej ówczesnej prasy na sprawę Steigera. Może moja książka skłoni kogoś do przebadania, co pisano na ten temat w prasie socjalistycznej czy PSL-owskiej. Ale to, co znalazłem w tej endeckiej, jest przerażające.
W sprawie Steigera byli na szczęście ludzie prawi. To dla mnie bardzo ważne, o nich trzeba mówić. Ci ludzie starali się zatrzymać to szaleństwo. Z Warszawy przysłano, w tajemnicy przed lwowskimi śledczymi, funkcjonariuszy policji politycznej, żeby zbadali, co tak naprawdę dzieje się ze sprawą Steigera. A zatem nie wszyscy Polacy byli opętani antysemickimi ideami.
Warto też zwrócić uwagę na skład ławy obrońców w procesie Mykietyna, Kornhabera i towarzyszy. Mec. Michał Grek, Polak, katolik, był związany z PSL-Lewicą, Lejb Landau był bundowcem, Tadeusz Dwernicki piłsudczykiem i legionistą, a Jan Pieracki narodowcem. Ci adwokaci wspólnie starali się zdemaskować łamanie prawa przez śledczych i byli za to karani przez sąd.
A czy wśród inteligencji nie znalazł się chociaż jeden Emil Zola, który w imieniu liberalnych środowisk powiedziałby „j’accuse” [oskarżam – przyp. red.]?
Jedyna reakcja, jaką znalazłem, to wypowiedź Stanisława Przybyszewskiego z grudnia 1925 roku. Dał on wyraz ogromnemu zawstydzeniu, ale też pewnej uldze, że Steigera ostatecznie uniewinniono. Wyraził nadzieję – czy też sformułował przestrogę – pisząc, że Polska musi żyć w zgodzie z własnymi narodami. Widział Polskę jako byt historyczny, polityczny i terytorialny, obejmujący wiele narodów. Proponował zupełnie inną wizję myślenia o polskości i obywatelskości, którą brutalnie zweryfikowała postawa polskich nacjonalistów.
W podobnym duchu pisał Andrzej Strug po pogromie lwowskim, gdy w przejmujący sposób przestrzegał odradzające się państwo przed nacjonalizmem. Albo adwokat Aleksander Babiański, który z przerażeniem odebrał pogrom lwowski i ze wstydem pisał w grudniu 1918, że na odprawione dla uczczenia ofiar nabożeństwo w Wielkiej Synagodze Warszawskiej nie przyszli prawie żadni Polacy. Babiański opublikował ten tekst w socjalistycznym „Robotniku”, ponieważ żadna z chrześcijańskich ani centrowych gazet nie chciała mieć takiego artykułu na swoich łamach.
W 2010 roku ukazało się trzytomowe wydanie Przeciwko antysemityzmowi 1936–2009, stanowiące antologię tekstów wybitnych polskich autorów, potępiających ideologię i akty antysemityzmu od lat 30. do współczesności. To bardzo cenny zbiór, pełen ważnych, pouczających i przejmujących tekstów. Nazwisko Dreyfusa pojawia się w nim kilkanaście razy, a Steigera wcale. Piszący o antysemityzmie, polscy intelektualiści potrafili odwołać się do sprawy Dreyfusa, ale nie do sprawy Steigera, która została całkowicie wyparta i zatarta. Myślę, że to symptomatyczne.
W endecji były jednak wtedy jeszcze różne nurty. Przywołuję słowa endeckiego senatora Bolesława Koskowskiego, który pod koniec sprawy Steigera napisał, że dla państwa najważniejsza jest praworządność. Przestrzegał przed mieszaniem się polityki w wymiar sprawiedliwości.
To jeszcze ci „starzy” endecy.
Cytuję te słowa, bo pokazują, że byli ludzie o poglądach narodowych całkowicie świadomi tego, że są zasady wymiaru sprawiedliwości, których nie wolno łamać, bo generuje to zagrożenie dla państwa prawa. Minister Aleksander Skrzyński też wywodził się z obozu narodowego. Z czasem takie osoby były wypychane przez radykałów.
Badania nad Zagładą po rządach PiS: nie udawajmy, że nic się nie stało
czytaj także
Czy podczas sprawy Steigera duch Pogromu Lwowskiego z listopada 1918 roku, któremu poświęcił pan swoją poprzednią książkę, nadal unosił się nad miastem i jego społecznościami?
Polscy nacjonaliści czekali na iskrę mogącą spowodować ponowną detonację. Przyglądając się historii Lwowa w dwudziestoleciu międzywojennym, widzimy, że antysemityzm w tym mieście cały czas buzował. Mamy np. sprawę Wyższej Szkoły Rolniczej w Dublanach, filii Politechniki Lwowskiej, w której w 1925 roku pojawiło się troje żydowskich studentów, dwóch chłopaków i dziewczyna. Natychmiast zostali zaatakowani i kilkukrotnie pobici przez polskich studentów. Do tego padli ofiarą „żartu” – jak nazwało to endeckie „Słowo Polskie” – polegającego na tym, że zostali oblani gnojówką.
Wówczas jeszcze senat Politechniki Lwowskiej zareagował i ukarał naganą ok. pięćdziesięciu studentów, a kilku nawet relegował. „Słowo Polskie” nie posiadało się z oburzenia. Ale nie na bandyckie zachowania studentów Polaków. Gazeta potępiła senat za ukaranie sprawców. Pisała o ukaranych studentach jako o bohaterach, broniących etnicznej czystości jednej z ostatnich polskich placówek wolnych od Żydów. Czyli tego, co wkrótce w Niemczech i Austrii nazwano „Judenrein”. A była to gazeta polskich elit Lwowa.
Pozwala to też zrozumieć, dlaczego Steiger tak bardzo wypierał się słów, które przypisano mu w takie śledztwa – że „po sześciuset latach Żydzi w Galicji Wschodniej także są gospodarzami”. Niesamowite, jak poważne obciążenie, nawet w oczach samego oskarżonego, mogło stanowić wypowiedzenie takiego zdania.
Absurd i zakłamanie polskiego myślenia narodowego polega na tym, że Żydzi byli we Lwowie co najmniej tak długo jak Polacy. Jeżeli przyjmiemy, że żyli tam jacyś etniczni Polacy, kiedy Kazimierz Wielki w 1340 roku przyłączył ruski Lwów do Korony. Do budowania nowoczesnego miasta król sprowadził Niemców. Księgi lwowskie do połowy XVI wieku prowadzono po niemiecku i po łacinie. Ci Niemcy byli oczywiście poddanymi polskiego monarchy, a ich potomkowie całkowicie się później spolonizowali.
czytaj także
W czasach polskiego panowania Lwów był wieloetnicznym miastem, a przy tym niezwykle zasłużonym dla Korony. Dopiero to upiorne, prostackie myślenie o polskości przynależnej jedynie komuś o etnicznie polskim pochodzeniu i wyznającemu rzymski katolicyzm, doprowadziło do tego, co wydarzyło się we Lwowie w listopadzie 1918 roku i później.
Jak wyglądały losy Steigera po uniewinnieniu?
W 1927 roku, po publikacji Melchiora Wańkowicza, który w Hawanie przeprowadził wywiad z ukraińskim zamachowcem Teofilem Olszańskim, prokuratura zdecydowała się wszcząć śledztwo, tym razem w sprawie prawdziwego sprawcy zamachu. Zostało ono szybko umorzone. W kuriozalnym uzasadnieniu stwierdzono, że to Steiger był sprawcą zamachu, bo prokuratur ma na to niezbity materiał dowodowy!
Polscy nacjonaliści do samego końca polskiego Lwowa twierdzili, że to Steiger dokonał zamachu na prezydenta Wojciechowskiego. Z powodu tej obsesji Steiger, który został adwokatem, musiał wyjechać ze Lwowa. Przeprowadził się do Będzina, gdzie mieszkał z żoną i z dziećmi przez cały okres międzywojenny. Prowadził własną kancelarię adwokacką. Jeszcze w 1938 roku pewien adwokat powiedział w sądzie we Lwowie: „w tej sali sądzony był sprawca zamachu na prezydenta Wojciechowskiego, Stanisław Steiger”, za co ten wytoczył mu sprawę o ochronę dóbr osobistych.
Do Lwowa wrócił w 1939 roku, gdy do Będzina weszli Niemcy. Potem ślad się urywa.
Pomimo „szczęśliwego” zakończenia – uniewinnienia Steigera – ta sprawa obrazuje tragedię, którą dobrze uchwycił mecenas Löwenstein w cytowanej przez pana mowie końcowej podczas drugiego procesu. Tragedię tysięcy osób, należących do żydowskiej społeczności we Lwowie i nie tylko, które były polskimi patriotami, gotowymi poświęcić się państwu polskiemu, jego odbudowie. Czytając pańską książkę, miałem wrażenie, że w polskiej wspólnocie nie było dla nich po prostu miejsca.
To jeden z najbardziej gorzkich elementów, kiedy patrzy się na pogrom lwowski i na sprawę Steigera: kompletna klęska idei asymilacji polskich Żydów. Żydowskie wyemancypowane środowiska wierzyły we wspaniałe polskie hasło „Wolni z wolnymi, równi z równymi”. Hasło zostało pogromem lwowskim i sprawą Steigera całkowicie skompromitowane. A prasa endecka codziennie je negowała w najohydniejszym języku.
To była bardzo gorzka lekcja dla żydowskich asymilantów. Endecka wizja Polski traktowała Żydów jako wrogie „plemię”, a nie podmiotowy naród. Głoszeniem i wdrażaniem poglądu, że Żydom nie mogą przysługiwać te same prawa co etnicznym Polakom katolikom, paradoksalnie wsparła syjonistów.
czytaj także
I ponura śmieszność. Narodowcy przypisali katolickim chłopom pańszczyźnianym polską tożsamość. Polscy chłopi uwolnieni od pańszczyzny dopiero przez zaborców: austriackiego, pruskiego i rosyjskiego, nie mieli i nie poczuwali się do jakiejkolwiek identyfikacji narodowej. Dla „narodowej” polskiej szlachty, ziemiaństwa i arystokracji byli bydłem roboczym. A okrucieństwo i pogardę polskich właścicieli ziemskich wobec ludności ukraińskiej opisał nie polski, lecz francuski historyk Daniel Beauvois.
Mecenas Löwenstein jest postacią tragiczną, a jego życiorys doskonale obrazuje to, o czym mówimy. Był gorącym polskim patriotą, członkiem Polskiego Komitetu Narodowego, posłem do Parlamentu Austriackiego z Galicji. Całe życie działał na rzecz odzyskania przez Polskę niepodległości, głosząc hasła asymilacji, które przez młodzież żydowską były coraz mniej poważnie traktowane. Pogrom 1918 roku zadał cios śmiertelny tej koncepcji.
Mowa końcowa Löwensteina była pełnym goryczy wyznaniem człowieka, który dotarł do kresu iluzji i uświadomił sobie, że jego myślenie o asymilacji poniosło klęskę. Wolni z wolnymi i równi z równymi w tamtej Polsce mogli być tylko etniczni Polacy katolicy.
W tym sensie „polska sprawa Dreyfusa” stanowiła odwrócenie tej francuskiej, która, pomimo skazania oskarżonego, na dłuższą metę była impulsem do pewnego przewartościowania postaw i świadomości w społeczeństwie.
A u nas zwyciężyła koncepcja „Polacy, nic się nie stało!”. Był proces, ale oskarżonego uniewinniono, więc nie ma czym się przejmować. Jeszcze przed pojawieniem się książki w księgarniach natrafiłem w internecie na zarzut, że nie mam prawa używać analogii do sprawy Dreyfusa. Od osób, które jej nie czytały!
To porównanie jest jak najbardziej zasadne. W obu przypadkach mamy do czynienia z upaństwowionym antysemityzmem. W jednej i w drugiej sprawie ofiarą padł Żyd – tylko dlatego, że był Żydem. I w jednej, i w drugiej sprawie funkcjonariusze państwa wiedzieli, że winny był kto inny, a mimo to parli do zbrodni sądowej.
Myślę, że innym istotnym elementem tej analogii jest miejsce, jakie sprawa Dreyfusa zajmuje dziś w świadomości narodowej Francuzów. Dzieci uczą się o niej w szkołach. O sprawie Steigera większość Polaków, tak jak ja sam, będzie mogła dowiedzieć się dopiero dzięki pańskiej książce. Czy my ją jako społeczeństwo po prostu wyparliśmy?
Wielki francuski historyk Ernest Renan prawie dwieście lat temu pisał o roli nieprawdziwej pamięci historycznej dla bytu narodu. Powtarzał, że misją historyków jest mówienie prawdy, a nie tylko tego, co ludzi chcą pamiętać.
czytaj także
Kilka lat temu ukazała się świetna książka niemieckiego historyka Jochena Böhlera Wojna domowa. Nowe spojrzenie na odrodzenie Polski, w której autor w bardzo ostrożny sposób opisał to, co zauważył w Centralnym Archiwum Wojskowym w Warszawie. Przeglądał tam kartoteki polskiego dowództwa wojskowego, sądów i prokuratury wojskowej z lat 1918–1921, czyli z czasów operacji wojsk polskich na Wschodzie. Zawierają one dokumenty opisujące przestępstwa popełnione przez polskie wojsko. Böhler pisze, że widział w rejestrze użytkowników tych teczek podpisy polskich historyków, którzy mieli je w rękach. I ani jeden nie zdecydował się napisać o tych czynach.
Widzę w Polsce problem z wypełnianiem misji historyków, tak jak ją postrzega Renan. Sprawa pogromu lwowskiego została całkowicie zatarta już przed wojną. Sprawa Steigera również.
Adam Michnik powiedział kiedyś, że są to operacje, które należy przeprowadzać, ale ze skalpelem, a nie z toporem.
Pewne rzeczy da się zrobić tylko skalpem, a inne tylko toporem. Czy książka Jana Tomasza Grossa Sąsiedzi to topór, czy skalpel? A My z Jedwabnego Anny Bikont? A dorobek Barbary Engelking, Jacka Leociaka, Dariusza Libionki i tego kręgu historyków? Nie dam rady wymienić wszystkich nazwisk, bo na szczęście jest ich więcej. Dorobek tego grona w opisywaniu postaw Polaków wobec Żydów podczas II wojny światowej jest wielki i zasługuje na najwyższe uznanie.
Mnie nie obchodzi, że Polakom będzie przykro, kiedy dowiedzą się, że wśród naszych przodków byli nie tylko bohaterowie, ale i zbrodniarze wojenni. Tak jak np. Czesław Mączyński, komendant obrony Lwowa w 1918, osobiście odpowiedzialny za pogrom Żydów. A jego grób znajduje się w najważniejszym miejscu Cmentarza Orląt Lwowskich.
Tyle jest przemilczeń w najnowszej polskiej historii. Ja po mojej książce Lwów. Kres iluzji. Opowieść o pogromie listopadowym 1918 dowiadywałem się, że napisałem o historii Żydów i dla Żydów. Dlatego jasno stawiam sprawę: jestem Polakiem, który pisze dla Polaków o historii Polski. Pogrom lwowski to część polskiej historii, tak jak i sprawa Steigera.
Dlaczego to ważne, by dziś, po upływie stu lat, pamiętać o tej ostatniej?
Ja po prostu chciałbym, byśmy uważnie przyglądali się naszej przeszłości. Francuzi sprawę Dreyfusa przepracowali i robią to do dziś. Pamięć o niej jest kluczowa dla dyskursu na temat wizji francuskiej obywatelskości, ale też patriotyzmu francuskiego. Antysemityzm we Francji nie zniknął, ale mówiło się i mówi o nim otwarcie.
Gdyby w Polsce przed wojną odbyła się przynajmniej w jakimś zakresie dyskusja na temat pogromu lwowskiego albo sprawy Steigera, to kto wie, jakie byłyby postawy Polaków, choćby pewnej części, wobec Żydów w czasie II wojny światowej. Może to naiwna nadzieja, ale być może przyszłoby jakieś opamiętanie, może Kościół i endecy opanowaliby się choć trochę w antysemickiej zajadłości. Nie wydano by Niemcom tylu ukrywających się Żydów. Albo nie ginęliby z rąk Polaków. Ale tego się już nie dowiemy.
Chodzi o pełne opisywanie polskiej historii, a nie tylko tego, co się wydaje szlachetne, pożyteczne, pogodne, tryumfalne. Musimy wystrzegać się infantylizmu historycznego, który produkuje obraz anielskiego narodu polskiego.
**
Aleksander Piekarski – ukończył studia licencjackie w Paryskim Instytucie Nauk Politycznych. Pasjonuje się teorią polityczną oraz historią idei.
Grzegorz Gauden – z wykształcenia prawnik i ekonomista. W latach 70. działał w studenckim ruchu kulturalnym i w prasie studenckiej. W roku 1981 był dziennikarzem i redaktorem naczelnym dziennika „Wiadomości Dnia” i tygodnika „Obserwator Wielkopolski” oraz szefem działu informacji w Międzyzakładowym Komitecie Założycielskim, a potem Zarządzie Regionu NSZZ Solidarność Wielkopolska. Internowany 13 grudnia 1981 i zwolniony 4 lipca 1982. Wyemigrował do Szwecji w roku 1984, gdzie w latach 1985-1990 był przewodniczącym Szwedzkiego Komitetu Poparcia Solidarności w Lund. W 1993 roku wrócił do Polski. W roku 2019 wydał książkę Lwów. Kres iluzji. Opowieść o pogromie listopadowym 1918, za którą w roku 2020 otrzymał Nagrodę Historyczną Polityki. Członek Polskiego PEN Clubu.