Czy to nie aż podejrzanie wygodne, że zamiast za wszelką cenę bronić kapitalizmu (zgodnie ze swoim interesem), Hollywood zaczyna go coraz wyraźniej krytykować – zgodnie z naszym światopoglądem?
Mam problem z tak zwanym „jednym procentem”. Nie tylko z przyczyn światopoglądowych. Spośród wszystkich przyjemnie populistycznych haseł pojawiających się po słusznej stronie debaty publicznej wywołuje ono we mnie chyba najwięcej wątpliwości. Jeden procent najbogatszych w skali globalnej, narodowej, lokalnej? Czy bierzemy pod uwagę noworodki, młodzież, emerytów, osoby wykonujące pracę niezarobkową? Jak skutecznie porównywać wartość majątków ukrywanych w rajach podatkowych? A wreszcie – czy wykrzyczane w stronę najbogatszych „We are the 99%” nie tworzy przypadkiem fałszywego wrażenia solidarności? Wyższa klasa średnia, prekariat, osoby bezdomne, ofiary wojny i mieszkańcy globalnego Południa nie jadą przecież na tym samym wózku.
Działa to też w drugą stronę. Skala nierówności może szokować – wiem, że nie zabrzmi to najlepiej – także w gronie najzamożniejszych. W zależności od przyjętego sposobu obliczeń dyrektorka szpitala czy senior developer na fikcyjnym B2B mają szanse znaleźć się w jednym procencie najbogatszych, ale z punktu widzenia miliarderów i tak stać ich na żałośnie niewiele.
Dopóki nie będziemy żyć we w pełni zautomatyzowanym luksusowym komunizmie (albo w społeczności liczącej mniej niż sto osób), jeden procent najbogatszych będzie musiał istnieć. Z arytmetyką nie wygramy. Niestety łatwiej dyskutować o akumulujących kapitał niż o samej akumulacji kapitału. Wpadamy w pułapkę uproszczonej idei jednego procenta, ilekroć w debacie o nierównościach pytamy jedynie „kto?”, zapominając o „ile?”, a przede wszystkim o „dlaczego?”. Odpowiedziami na źle postawione pytania o kapitalizm mogą być pogodna filantropia, pozorowana autorefleksja, a w najbardziej radykalnej wersji kolejne bezowocne apele Warrena Buffeta o wysokie, progresywne podatki dla siebie i garstki kolegów. Nigdy realna zmiana systemu.
czytaj także
Przypomina mi się to, ilekroć z ekranu padają słowa „one percenter”. Kiedy Hollywood mówi o górnym procencie, myśli najprawdopodobniej o górnym promilu. A przypuszczalnie jeszcze bogatszej, jeszcze bardziej odklejonej od rzeczywistości grupce wybrańców. Myśli, jak to na targowisku próżności, głównie o sobie.
Ta refleksja nie dawała mi spokoju w trakcie seansu Menu. Bawiłem się pysznie, ale daruję sobie zachwyty nad filmem – jakiś czas temu recenzował go na tych łamach Jakub Majmurek. Chwalił szczególnie główne role Ralpha Fiennesa i Anyę Taylor-Joy, od siebie dodam tylko kilka zachwytów nad drugim planem. Nicholas Hoult po raz kolejny daje popis swojej vis comica, a bufonowaty i nieco zapomniany gwiazdor w wykonaniu Johna Leguizamo to absolutny majstersztyk. Nie zawodzi Reed Birney, specjalista od ról słabych mężczyzn o niewytłumaczalnie wysokiej pozycji. Miło zobaczyć na ekranie Janet McTeer, której tak brakowało mi w ostatnim sezonie Ozark. Największą radość sprawił mi jednak Paul Adelstein, niezapomniany agent Kellerman z Prison Break, mojej gimnazjalnej obsesji.
Obsada, jednym słowem, wyśmienita. Ponadto błyskotliwe dialogi, piękne widoki, imponująca kuchenna choreografia w rytm pełnej napięcia ścieżki dźwiękowej. Czarna komedia z ambicjami, gorzka diagnoza społeczno-ekonomiczna, and so on, and so on… Mimo tych wszystkich zalet nie mogłem uwolnić się od bolesnej świadomości, że na deser dostaniemy katharsis przyprawiane dużą dawką hipokryzji i szczyptą naiwności. A te ostatnio naprawdę mi się przejadły.
czytaj także
Zanim producent Menu, Adam McKay, nakręcił przełomowy Big Short, był specjalistą od głupkowatych komedii z Willem Ferrelem. Sukces filmu z 2015 roku był jednocześnie niewiarygodny i nieunikniony – trochę jak globalny kryzys finansowy, którego genezę wyjaśniał. Skomplikowane ekonomiczne tematy stały się łatwe do przełknięcia dzięki lekkiemu stylowi McKaya i burzeniu czwartej ściany – inwestycyjną terminologię tłumaczyli widzom Anthony Bourdain, Margot Robbie, Selena Gomez i noblista Richard Thaler. A występujący w wątkach fabularnych Ryan Gosling, Steve Carell, Christian Bale i oczywiście Brad Pitt przyciągnęli przed ekrany rzesze fanów.
Entuzjazm krytyki, sukces kasowy, Oscar za scenariusz i kilka kluczowych nominacji – McKay niemal z dnia na dzień stał się szanowanym filmowcem i wreszcie mógł łączyć przyjacielską współpracę z Ferrelem z ambitniejszymi tytułami pretendującymi do miana hollywoodzkiej satyry najwyższej klasy. W 2018 McKay i Ferrel wyprodukowali zarówno niemożliwie żenującą komedię Holmes i Watson, jak i pierwszy sezon rewelacyjnej Sukcesji. Pomysłodawcą serialu HBO był Jesse Armstrong, współtwórca kultowego brytyjskiego sitcomu Peep Show. Skoro kilka lat wcześniej Brad Pitt powierzył napisanie satyry na kapitalizm „niepoważnemu” McKayowi, dlaczego teraz McKay miałby nie zaufać „niepoważnemu” Armstrongowi?
czytaj także
Trzem sezonom Sukcesji towarzyszą niezmiennie zachwyty recenzentów i widzów, serial nierzadko nazywa się najlepszym, jaki można obecnie zobaczyć w telewizji. Dialogi są tak inteligentne, zabawne i okrutne, że Aaron Sorkin mógłby zapisać się na korepetycje do Armstronga i jego ekipy. Brian Cox, Matthew Macfadyen czy Kieran Culkin dali się już poznać szerszej publiczności, ale raczej z drugiego planu – teraz mieli szansę pokazać milionom widzów, na co ich stać. Dzięki Sukcesji Sarah Snook i Nicholas Braun zyskali sporą rozpoznawalność w stosunkowo młodym wieku, ale to Jeremy Strong, aktor metodyczny do granic możliwości, zawdzięcza serialowi najwięcej. Przez blisko dwadzieścia lat krążył po orbicie filmowo-broadwayowskiego środowiska, ale z jego talentu zdawali sobie sprawę głównie koledzy po fachu, jak Daniel Day-Lewis czy Chris Evans, niekoniecznie widownia.
Poza obsadą, fabułą i dialogami Sukcesja zachwyca wyjątkowymi zdjęciami i ścieżką dźwiękową, która uparcie nie chce przestać się gwizdać. Dotychczasowe sezony oglądałem nieco naiwnie jako złośliwą satyrę może nie jednoznacznie antykapitalistyczną, ale jednak świadomą wolnorynkowych hierarchii i krytyczną wobec ich brutalnych konsekwencji. Nie przestaję być miłośnikiem Sukcesji, ale muszę przyznać, że to, co kilka lat temu miałem za jej główną wartość, zaczyna mnie powoli nużyć. Słynący z intelektualnej frazy Majmurek pisze przy okazji Menu o „cykl[u] filmów, gdzie wielkie konflikty rozdzierające współczesne społeczeństwa zostają wciśnięte w kameralne ramy, pokazane jako teatr mikrowojny klasowej”. Czekając na następny sezon Sukcesji, oglądam nie tylko Menu, ale też Biały lotos, Glass Onion czy W trójkącie i mam ochotę zadać pytanie: ile można? A następnie: cui bono?
Globalny kryzys finansowy, protesty, media społecznościowe, popularność Berniego Sandersa – to tylko kilka powiązanych ze sobą zjawisk, które w ciągu ostatniej dekady zmieniły oczekiwania sporej część widowni, a za jej gustami musi nadążać medialny mainstream. W 2012 roku w serialu Newsroom idealistka z Occupy Wall Street zaniemówiła, gdy główny bohater zadał jej na wizji pytanie „jeśli nie kapitalizm, to co?”. Polscy internauci powiedzieliby: „Will McAvoy mocno masakruje młodą lewaczkę”. Gdyby Sorkin pisał scenariusz dla HBO nawet kilka lat później, przypuszczalnie darowałby sobie tę scenę – do jego protekcjonalnie liberalnej misji nie pasowałaby aktywistka bez zająknięcia reagująca na próbę wolnorynkowego mansplainingu. I używająca słowa „socjalizm”, które wcześniej traktowane było jak tabu.
czytaj także
Przebudzenie polityczne – leciutkie przesunięcie mainstreamowej wrażliwości w lewo – poskutkowało dziwnym uśpieniem krytycznej czujności wobec kilku pozornie pozytywnych zjawisk. Czy to nie aż podejrzanie wygodne, że zamiast za wszelką cenę bronić kapitalizmu (zgodnie ze swoim interesem), Hollywood zaczyna go coraz wyraźniej krytykować – zgodnie z naszym światopoglądem? Od Žižka, Napiórkowskiego i wielu innych słyszeliśmy, że filmy i seriale wciskają nam ideologię w puszce coli i plecaczku z kreskówkową księżniczką, ale wystarczy niezbyt sympatyczny bogacz na ekranie i już przyklaskujemy: satyra na jeden procent, triumf lewicy. A Hollywood zyskuje sympatię i bogactwo na podprogowym przesłaniu – „może i jesteśmy zbyt bogaci i niezbyt sympatyczni, ale spójrzcie na ekran, tam znajdziecie jeszcze bogatszych i jeszcze mniej sympatycznych”.
Niekoniecznie jest to wielki spisek kalifornijskiej elity. Odpowiedzialność za tę nieco już uciążliwą modę rozmywa się, wynika po części z oczekiwań widowni, twórców, krytyki i promocji. Na plakacie filmu W trójkącie umieszczono entuzjastyczną opinię z portalu Time Out: „idealna komedia na nasze czasy”. Te uderzająco ogólne słowa mogłyby reklamować właściwie każdą umiarkowanie śmieszną premierę, ale wydrukowane nad zdjęciem luksusowego jachtu i nieprzyzwoicie atrakcyjnych, opalonych ciał, mogą znaczyć tylko jedno: mamy do czynienia z kolejną bezlitosną diagnozą współczesnego kapitalizmu. Czy ktoś jeszcze wierzy, że komedia o bogatych ludziach może być czasami po prostu komedią o bogatych ludziach?
Tym właśnie był amerykański sitcom Arrested Development (2003–2006). Podobieństwo pierwszego odcinka do pilota Sukcesji nie może być przypadkowe. George Bluth, działający na granicy prawa i przyzwoitości biznesmen, organizuje przyjęcie z okazji przejścia na emeryturę, na którym niespodziewanie łamie obietnicę i nie przekazuje firmy swojemu ambitnemu synowi. Wszystko jeszcze bardziej komplikuje się, gdy trafia do aresztu (w przypadku Logana Roya był to oczywiście szpital).
Rodziny Bluthów i Royów też są dość podobne. Kluczowa dla fabuły jest relacja ojca ze środkowym synem, przekonanym o swoim profesjonalizmie i moralności. Absurdalnych pomysłów starszego syna nikt nie bierze na serio, a młodszego, infantylnego ignoranta, pożerają poważne mommy issues. Jest i córka, lubiąca udawać społeczne zaangażowanie, które niewiele ją kosztuje. Jej związek małżeński to trudna do pojęcia gra pozorów. W pierwszym odcinku pojawia się też niespodziewanie dawno niewidziana kuzynka…
To zaledwie zarys i lekko naciągane porównanie, ale podziwiam twórców za umiejętność wyznaczenia sobie konkretnych celów – śmiechu, sukcesu i pieniędzy, bez okłamywania siebie i widzów, że tworzy się ambitny portret współczesnego społeczeństwa. Prawie dwadzieścia lat później wierzymy, że amerykańskim filmowcom najbardziej zależy na obnażeniu gorzkiej prawdy o niesprawiedliwości społecznej. Że milionerzy przed i za kamerą robią wszystko, by pokazać widzom – mniej zdolnym i mniej zamożnym od siebie – że nierówności majątkowe są niesprawiedliwe. A przecież tkwimy w biznesowej współzależności. Oglądamy satyry, więc powstają kolejne. Powstają satyry, więc oglądamy kolejne. Hollywoodzkie koło musi się kręcić, hollywoodzkie fortuny pęcznieć.
czytaj także
Ciekawostka – Arrested Development rozpoczyna się od przyjęcia na statku. Kpiłem niedawno z twórców The Crown, poświęcających tyle uwagi ukochanemu jachtowi królowej, ale wygląda na to, że bez jachtu, a co najmniej luksusowej łodzi, nie da się opowiedzieć o najzamożniejszych: Wilk z Wall Street, Sukcesja, Glass Onion, Biały lotos... Choć Wschodnie Wybrzeże USA to nie słoneczne Włochy, Grecja czy Hawaje, bogaci smakosze z Menu również muszą wsiąść na statek, by dotrzeć do położonej na wysepce restauracji. W trójkącie jest oczywiście kulminacją tego trendu. Luksusowy rejs stanowi znaczną część fabuły – tę, o której można śmiało pisać bez ryzyka spoilerów.
Nadużywanie jachtów na ekranie i słowa „satyra” w recenzjach nie przeszkadza mi jednak aż tak bardzo jak podejście twórców do kluczowego pytania z marksowskiego elementarza: czy byt kształtuje świadomość, czy odwrotnie? W popkulturalnie uproszczonej wersji determinizmu ekonomicznego: czy postaci mogły stać się paskudne i żałosne, bo są bogate, czy raczej mogły stać się bogate, bo są paskudne i żałosne? W większości przypadków odpowiedź brzmi: to bez znaczenia. Wszystkie cechy, które bohaterom nadają rys karykaturalny, a komedii pretensje do bycia satyrą, szybko zaczynają dominować. Niesympatyczni bohaterowie byliby równie niesympatyczni, gdyby sprzedawali papier w Scranton, nadzorowali parki w Pawnee czy studiowali w Greendale Community College.
Krytyka najbogatszych za szybko przeradza się w krytykę paskudnych charakterów, a kwestia nierówności majątkowych schodzi na drugi plan i znika wśród przewidywalnych karykatur i – słusznych, ale niewystarczających – aluzji do postkolonializmu i patriarchatu. Jedynie fabułę Menu od początku do końca oparto na antagonizmach klasowych, ale trudno odczuwać jakąkolwiek emancypacyjną satysfakcję, skoro odpowiedzią na niesprawiedliwość ma być sekciarski, artystowski faszyzm Slowika.
czytaj także
Staje się dokładnie to, przed czym ostrzegałem na początku – za często pada pytanie „kto?”, za rzadko pytanie „dlaczego?”. Receptą Riana Johnsona (Na noże, Glass Onion) na zaradzenie wypaczeniom kapitalizmu i kilku innych opresyjnych hierarchii mogą być co najwyżej symboliczne gesty w ramach polityki tożsamościowej – zapisanie majątku nienagannie uczciwej latynoskiej pielęgniarce czy oddanie sprawiedliwości afroamerykańskiej wynalazczyni. Wystarczy, by rozgrzać do czerwoności Twittera antyimigranckiej prawicy i libertariańskich wyznawców Muska, ale w rzeczywistości to nie tylko za mało, by poprawić los prawdziwych pielęgniarek, inżynierek i przedstawicielek mniejszości etnicznych – to wymówka, by nie zrobić nic. Obejrzenie filmu przynosi fałszywe wrażenie, że świat jest lepszy niż dwie godziny wcześniej, bo sprawiedliwości stało się zadość. Socjaldemokratyczne katharsis zaliczone, teraz możemy iść do łóżka i śnić – byle nie o alternatywie dla systemu.
Z przyzwyczajenia cenimy błyskotliwe kpiny, jeśli tylko współgrają z naszym światopoglądem. Tymczasem satyra jest gatunkiem wybitnie konserwatywnym i tak naprawdę nigdy się z tym nie kryła. Wielbi urząd, czci króla, lecz sądzi człowieka, jak pisał Ignacy Krasicki. Naprawdę istnieją skuteczniejsze sposoby na reformę urzędu, obalenie króla czy każdą, choćby najmniejszą zmianę świata na lepsze niż parodiowanie Elona Muska i masowy kult Jennifer Coolidge. To fantastyczna rozrywka – i nic więcej. Przestańmy udawać, że Rian Johnson i Mark White przejmują się kwestiami społecznymi. Równie dobrze można by powiedzieć, że leży im na sercu los wymyślnych drinków – bez drogich alkoholi też trudno wyobrazić sobie fabuły Glass Onion i Białego lotosu.
Hollywoodzka quasi-satyra nie zatrzymuje się na zniechęcaniu do systemowego działania i obronie status quo. Gdy już uwierzymy, że problemem nie są nierówności, a jedynie paskudne charaktery, pora na kolejny krok. Bogactwo, nadmiar, luksus… Ich znaczenie dla fabuły może maleć, ale dla warstwy wizualnej – nigdy. Sceneria i stroje Białego lotosu nieustannie budzą aspiracyjny apetyt. Patrząc na atrakcyjnych ludzi w przepięknych miejscach i przepięknych strojach, nietrudno zacząć myśleć „chcemy być tacy jak oni, tylko mądrzejsi i milsi”. Jestem przekonany, że wszyscy hollywoodzcy quasi-satyrycy wierzą, że są mądrzejsi i milsi niż ich bohaterowie, więc zasługują na wszystko, co mają.
W trójkącie wyróżnia się na tle pozostałych tytułów. Ruben Östlund nie mógł co prawda powstrzymać się przed moralizatorską przypowieścią w końcowej części filmu, ale poszedł w dość nieoczekiwanym kierunku. Zgaduję, że ma chyba nieco większy niż pozostali dystans do mody na ekranowe kpiny z elit. W najobrzydliwszej scenie – świadomie lub nie – tworzy metasatyrę. Amerykański marksista i rosyjski oligarcha kłócą się o kapitalizm nad butelkami wódki i włączonym mikrofonem pokładowego radiowęzła. Trudno sobie wyobrazić, by ktokolwiek zwracał uwagę na ich alkoholowo-ideologiczne wywody. Pozostali pasażerowie zajęci są wymiotowaniem po feralnej kolacji, a widownia – śmiechem z wymiotujących. Najbardziej niewyszukany humor zawsze wygra na ekranie ze zbyt oczywistą treścią polityczną.
Społeczno-ekonomiczny fakt, jakim są oburzające nierówności majątkowe, powtarza się dwukrotnie – jak chcieli Hegel i Marks. Za pierwszym razem jako rzeczywista tragedia, za drugim – jako ekranowa satyra o nieprzyzwoicie zamożnych pasażerach jachtów. Satyra, na której w Hollywood można nieźle zarobić – jak nie na własny jacht, to chociaż na luksusowy rejs. Śmiejemy się z satysfakcją, bo ekranowi najbogatsi są dokładnie tak paskudni, jak zawsze sobie wyobrażaliśmy. Ale tak naprawdę – parafrazując znane przysłowie – ten się śmieje, kto się śmieje ze statku.