Film, Weekend

Piąty sezon „The Crown”: Seasonus horribilis

W piątym sezonie „The Crown” miejsca na społeczeństwo zabrakło. Brytyjczycy mogą co najwyżej pomachać swoim suwerenom albo zagłosować w nic nieznaczącej telewizyjnej ankiecie na temat monarchii.

Co za doskonałe wyczucie czasu! Zaledwie parę miesięcy po tym, jak w Pałacu Buckingham i na Downing Street tyle zmieniło się tylko po to, żeby wszystko zostało po staremu, Netflix zaserwował nam niby kontrowersyjną powtórkę z rozrywki po królewsku. Te same urojone dramaty, te same nieznośne analogie, te same patetyczne dialogi. Zmienia się jedynie obsada.

Zacznę od banału – kino i telewizja zawsze z lubością pokazywały życie i twórczość tak zwanych wielkich ludzi. Mam jednak wrażenie, że od 2016 roku, kiedy zadebiutował pierwszy sezon The Crown, filmowo-serialowa moda na biografie i PRAWDZIWE historie stała się naprawdę trudna do zniesienia. W ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy widzieliśmy już choćby „biopiki” ojca sióstr Williams, Tammy Faye, Jonathana Larsona, Diany, a przede wszystkim arcyamerykańskich ikon – Elvisa i Marilyn.

Następni w kolejce są Whitney Houston, Napoleon, a nawet Weird Al. Steven Spielberg opowie nam bajkę o swoim dzieciństwie, a Christopher Nolan zdradzi sekrety Roberta Oppenheimera. Nie zapominam też o naszym własnym podwórku – polskie kino ofiarowało nam w 2022 roku hagiografie Gierka, Berbeki, Kaczkowskiego i Wyszyńskiego.

Majmurek o „Gierku”: Jest to nawet gorsze, niż się spodziewałem

„Biopic” to wielka szansa na sukces frekwencyjny i złoty deszcz nagród. A przy okazji część zjawiska, które coraz częściej zmienia aktorstwo, kostiumografię i charakteryzację w odtwórstwo. Dostajemy pełnometrażowe wersje Twoja twarz brzmi znajomo, ruchome figury z gabinetu Madame Tussauds. Bynajmniej nie chodzi mi o to, że setki milionów widzów na całym świecie mają wyczekiwać nowych sposobów na odczytanie Prospera czy Lady Makbet, Ekdala czy Heddy Gabler. Chciałbym po prostu widzieć w mainstreamie więcej przestrzeni na dobrze wymyślone i jeszcze lepiej przemyślane role wymagające wysiłku i talentu zamiast marnowania ich na kopiowanie mimiki, akcentu czy intonacji w ramach boleśnie przewidywalnych fabuł.

Kadr z serialu „The Crown”. Fot. Netflix

Z pewnym zainteresowaniem przyjmowałem do wiadomości castingowe doniesienia, jakiś czas później zerkałem na pierwsze zdjęcia z planu i na tym właściwie można byłoby poprzestać. Ekscytacji nie sprzyja też fakt, że z sezonu na sezon znaczenie bycia obsadzonym w The Crown znacznie spada. Claire Foy, Vanessa Kirby, Emma Corrin i Josh O’Connor zawdzięczają królewskim rolom popularność. Dzięki serialowi Matt Smith (a.k.a. Jedenasty Doktor) zyskał zupełnie nowe grono fanów, a Olivia Colman przypieczętowała swoją aktorską dominację po ponad dekadzie spędzonej głównie na drugim planie. Tym razem role w The Crown są raczej – nie mogę się powstrzymać – ukoronowaniem wieloletnich karier.

Patoarystokracja

Po Colman berło przejęła Imelda Staunton i spisuje się w tej roli… przyzwoicie. Niby można było się spodziewać więcej po filmowej Verze Drake, ale Elżbieta, im starsza, tym bardziej pasywna i, przede wszystkim, niezbyt interesująca jako postać. Narzekanie na młodych w wykonaniu siedemdziesięciolatki bawi mniej niż moralne wzburzenie królowej przed czterdziestką, które dodawało uroku pierwszym sezonom.

Dotyczy to zresztą całego serialu – im bliżej mu do współczesności, tym mniej jest odkrywczy, za to pretenduje do miana „kontrowersji”. W tym roku, pewnie po części w konsekwencji śmierci Elżbiety, konserwatywna prasa oszalała na punkcie faktograficznych nieścisłości w The Crown, choć i tak był to zaledwie przedsmak komicznej krucjaty fanatyków monarchii przeciwko premierze serialu dokumentalnego Harry i Meghan. W publicystkach „Daily Telegraph” aż się gotuje, a medialny konglomerat Netflix-Sussex ociera łzy banknotami. Sam nie wiem, której strony tego nikomu niepotrzebnego konfliktu bardziej nie lubić.

Książę Filip w wykonaniu Jonathana Pryce’a – rewelacyjnego przecież aktora – nie ma w sobie nic ani z wyglądu, ani eleganckiej charyzmy oryginału. Nawet biorąc poprawkę na wiek, trudno uwierzyć, że Matt Smith i Tobias Menzies wcielali się w tę samą postać. Karola i Dianę grają zbyt postawny Dominic West i zdecydowanie za wysoka Elizabeth Debicki. Honor reżyserów obsady obroniły Lesley Manville jako księżniczka Małgorzata i Olivia Williams jako Camilla Parker-Bowles. Castingową wisienką na torcie mógł być Johnny Lee Miller (Sick Boy z Trainspotting, Sherlock z Elementary) jako nowy premier, John Major – gdyby tylko pozwolono mu na więcej niż przytakiwanie królowej…

Czwarty sezon skończył się rezygnacją Margaret Thatcher w listopadzie 1990 roku, piąty zaczyna się latem 1991. Dysonans poznawczy – nowi aktorzy starsi o kilka, kilkanaście, a nawet dwadzieścia lat od poprzedników – był oczywiście nie do uniknięcia. Gorzej, że dużym zmianom w obsadzie nie towarzyszy żadna refleksja fabularna. Każdy wątek jest zaledwie rozwinięciem historii pokazywanych dotychczas. Elżbieta i Filip starzeją się i z przerażeniem patrzą, jak ich dzieci tkwią w związkach jeszcze nieszczęśliwszych niż ich własny. Małgorzata balansuje między zgorzknieniem a wzruszeniem na myśl o dawnych romansach. Diana cierpi, Camilla czeka. Konie, ogrody, bale, bale, ogrody, konie… Ile można?

Jest tylko jeden bohater, który – choć mignął nam na ekranie już wcześniej – wreszcie został potraktowany przez scenarzystów na serio. Na podstawie jego losów zbudowano nawet narracyjną klamrę całego sezonu. Akcja toczy się od 1991 do 1997, można więc mieć nadzieję, że to premier Major. Niestety – chodzi o ukochany statek królowej, HMY Britannia. Najlepsze lata ma już za sobą, a utrzymanie go ciągnie za sobą gigantyczne koszty, przeciwko czemu protestują ci paskudni, niewdzięczni poddani. Rozumiecie tę błyskotliwą analogię, prawda?

Najbardziej zaintrygował mnie wyraźny brak tematów politycznych. Przytłaczająco obecny Churchill i jego niegodni następcy, wyjątkowo nijaki Wilson, a wreszcie nieznośnie uparta Thatcher nadawali ton powojennej Brytanii i poprzednim sezonom. Symboliczną rolę Johna Majora można natomiast porównać do pozycji głowy państwa we współczesnej monarchii – trudno sobie wyobrazić, by go nie było, ale jeszcze trudniej wytłumaczyć, po co właściwie jest. Premier grzecznie wita się z królową, jeszcze grzeczniej przygląda się Windsorom i najgrzeczniej, jak się da, oddaje władzę Blairowi po przegranych wyborach.

Królowa, celebrytka i Żelazna Dama

The Crown to oczywiście nie West Wing, ale do tej pory nie dawało się zupełnie ignorować zmian przy Downing Street, a najlepsze odcinki pozwalały skonfrontować pałacowe luksusy z życiem zwykłych ludzi – nawet jeśli niekiedy robiono to w niezbyt wyszukany, niepozbawiony stereotypów sposób. W piątym sezonie miejsca na społeczeństwo zabrakło. Brytyjczycy mogą co najwyżej pomachać swoim suwerenom albo zagłosować w nic nieznaczącej telewizyjnej ankiecie na temat monarchii. Przejmujące opowieści par na granicy rozstania są jedynie scenariuszowym trickiem zapowiadającym rozwód Karola i Diany, a premier, najbardziej przydatny dla kraju, okazuje się mediatorem między księciem a księżną dzielącymi się majątkiem i opieką nad dziećmi.

Ściskając dłonie Kennedy’emu czy Johnsonowi, przewodząc Wspólnocie Narodów, a przede wszystkim sankcjonując rozpad imperium, Windsorowie spełniali swoje konstytucyjne obowiązki. W latach 90. polityki zagranicznej już nie ma – Elżbieta załatwia z Jelcynem jedynie sprawy związane z uczczeniem pamięci cara Mikołaja, kuzyna jej dziadka. Tym sposobem neoliberalna filozofia oficjalnie dotarła do serialowego Pałacu Buckingham. Skoro brakuje miejsca na politykę w głowach polityków, to musi brakować miejsca na państwo w głowie… głowy państwa.

Kto nie płacze po Elżbiecie II (i ma dobre powody)

Siódma dekada życia Elżbiety od poprzednich różniła się głównie tym, że była o k r o p n a. A najokropniejszy z okropnej dekady był słynny annus horribilis – rok 1992. Gdyby Windsorowie naprawdę musieli na stałe mieszkać w zamku, którego nazwę Jerzy V wykorzystał, chcąc pozbyć się skojarzeń dynastii Saxe-Coburg i Gotha z wrogimi Niemcami, trochę bardziej przejąłbym się jego pożarem. Mimo wszystko trzeba przyznać, że ogień trawiący zabytki i dzieła sztuki to zrozumiały powód do rozpaczy. Natomiast pozostałe problemy, które przyniósł najgorszy rok życia królowej, dotyczą wyłącznie romansów, separacji i rozwodów jej dzieci. Urastają one do rangi tragedii tylko w oczach niedorzecznie konserwatywnej Elżbiety.

Kiedy poucza dobiegającego pięćdziesiątki syna na temat świętości i nierozerwalności małżeństwa, trudno powstrzymać się od pytania: ona naprawdę w to wierzy?! Głowa Kościoła Anglii zdaje się nie pamiętać, że instytucja ta u swoich źródeł ma nie opowieści o cudach, objawieniach czy teologiczne dysputy, ale głównie prozaiczny plan poślubienia Anny Boleyn i spłodzenia syna przez żonatego już Henryka VIII. To po nim angielscy, a następnie brytyjscy monarchowie dziedziczą tytuł Obrońców/Obrończyń Wiary.

Na tle nieznośnie patetycznej rodziny jedyną postacią niepozbawioną resztek humoru i autorefleksji (a nawet, niezależnie od wieku, zmysłowości) jest Małgorzata. Szkoda tylko, że poświęcono jej zaledwie pół odcinka.

West(End)splaining, czyli Otello objaśnia nam świat

Za zmianę serialu z kroniki upadającego imperium w telenowelę winą obarczam przede wszystkim niezdrową, wciąż żywą obsesję na punkcie Diany. Już w poprzednim sezonie nie było łatwo wytrzymać jej niekończących się kłótni z Karolem, wywołującym je pod byle pretekstem. Tym razem mamy do czynienia z bezwstydną fetyszyzacją cierpienia, na którą trudno zareagować inaczej niż obojętnością. Manipulowana raz przez Windsorów, raz przez drapieżne media, jest co najwyżej szkicem ofiary pozbawionej sprawczości.

Ekranowej księżnej nie dano nawet cieszyć się zbyt długo relacją z Hasnatem Khanem, który zniknął jeszcze bardziej niespodziewanie, niż się pojawił, by zwolnić fabularną przestrzeń dla Dodiego Al-Fayeda. Sezon bez ujęć Diany płaczącej w dużych, pustych pomieszczeniach przy akompaniamencie melancholijnej muzyki nie byłby może lepszy, ale przynajmniej znacznie krótszy.

Oglądając serial, trudno pojąć, skąd wziął się fenomen „królowej ludzkich serc”. Diana budzi niewymuszone współczucie, a autentyczną sympatię tylko w jednej scenie – gdy poznaje Mohameda Al-Fayeda. Sponsorowi Royal Windsor Horse Show tradycyjnie przypada zaszczyt siedzenia obok królowej, ta jednak w ostatniej chwili wybiera miejsce w gronie swoich bliskich. Wysłana w jej zastępstwie księżna momentalnie obraca całą sytuację w żart – nie tylko jako znawczyni windsorskich uszczypliwości, ale przede wszystkim czarująca i błyskotliwa dusza towarzystwa.

Wątek kierowanego obsesją na punkcie rodziny królewskiej Al-Fayeda to zresztą jedyna wartość dodana całego sezonu, szkoda tylko, że nie obyło się bez okrutnych uproszczeń. Niestety nie dowiemy się, jak egipski sprzedawca Coca-Coli został milionerem, tylko jak egipski milioner wkupił się w łaski wyższych sfer, co jest nieporównywalnie mniej imponujące.

Kadr z serialu „The Crown”. Fot. Netflix

Po obejrzeniu dziesięciu odcinków, z których całkiem podobał mi się jeden (licząc wielkodusznie – półtora), zadaję sobie pytanie – czy ten serial pogarsza się z każdym sezonem, czy zawsze był tak słaby? Może uległem jakiejś zbiorowej paranoi, dając się wciągnąć w opowieść o Windsorach te kilka lat temu?

Mimo wszystko będę bronił The Crown z czasów, gdy Claire Foy grała młodą kobietę szukającą zupełnie nowego sposobu na zachowanie skandalicznie przestarzałego porządku, powoli rozsypującego się na jej oczach. Złudzenia skończyły się, gdy za powiew świeżości zaczęło uchodzić następne pokolenie – pozbawione tych nieco śmiesznych, konserwatywnych złudzeń, ale niedające pozbawić się ani krzty monarchicznego uprzywilejowania. Oglądając piąty sezon, trudno mi wykrzesać z siebie resztki sympatii czy nawet zrozumienia dla którejkolwiek z postaci. Jeśli coś łączy królową z lat 90. z urodzonym w tamtej dekadzie widzem takim jak ja, to wyłącznie pretensje do baby boomerów. Choć może wynikają z nieco innych powodów.

Jedno jest pewne – będzie tylko gorzej. Kolejna odsłona serialu, poza nieuniknioną śmiercią Diany, może być pozbawiona jakichkolwiek budzących emocje wydarzeń. Chyba że twórcy zdecydują się przyspieszyć narrację i opowiedzieć nam o nakręcanym przez media konflikcie między Williamem a Harrym. Finałowym ujęciem mogłoby być zbliżenie na słynną łzę płynącą z lewego oka Meghan na pogrzebie królowej. Albo jeszcze lepiej – kulisy powstawania prawdopodobnie najbardziej narcystycznej produkcji w dziejach streamingu. Serial fabularny Netflixa o serialu dokumentalnym Netflixa? Charlie Kaufman z pewnością znalazłby na to świetny sposób. Peter Morgan – niekoniecznie.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Krzysztof Juruś
Krzysztof Juruś
Publicysta Krytyki Politycznej
Analityk AML, absolwent prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisze o Wielkiej Brytanii, teatrze i serialach.
Zamknij