Czytaj dalej

Kiedy przyszedł czas na zajęcie się sobą [rozmowa z Pauliną Młynarską]

Zrozumiałam, że w przeszłości, gdy byłam mamą małego ludzkiego zwierzęcia, nie miałam w sobie cierpliwości i stabilności psychicznej, jakie dziś mogę zaoferować swoim kudłaczom na Krecie. To mnie rozbiło, bo przecież sądziłam, że robiłam wszystko tak, jak potrafiłam najlepiej – mówi Paulina Młynarska, która właśnie wydała nową książkę „Miłość to pies”.

Paulina Januszewska: Truizmem byłoby stwierdzenie, że piekło zwierząt jest wybrukowane ludzkim okrucieństwem, ale w twojej książce czytam, że wybrukowane jest również dobrymi chęciami, a konkretniej – pragnieniem niesienia pomocy, która pomocą wcale nie jest. Na przykład wtedy, gdy turyści litują się nad losem bezdomnych psów i kotów, ale tylko na czas swoich greckich wakacji. Dobre serce to nie wszystko?

Paulina Młynarska: W pomaganiu zwierzętom, tak jak i we wszystkim innym, trzeba kierować się zasadą: po pierwsze – nie szkodzić. Zdaję sobie sprawę, że nie wszystko wynika ze złych intencji, ale to nie zwalnia nikogo z odpowiedzialności, tylko pokazuje, jak złożonym, gigantycznym tematem jest cierpienie zwierząt, z którym ludzkość sobie kompletnie nie poradziła.

Dopiero stawiamy pierwsze, powolne kroki ku zmianom. Niby latamy w kosmos i prowadzimy skomplikowane badania nad najdrobniejszymi szczegółami cząsteczek, ale zrozumienie, że zwierzęta czują, kochają i boją się, dla wielu okazuje się przełomem porównywalnym z odkryciem Ameryki. Sama to zresztą codziennie przeżywam z siódemką moich zwierząt, ciesząc się nowymi doświadczeniami, ale i ubolewając nad trwającym stanem zbiorowej hipnozy, w który sami się wprowadziliśmy.

Jak prawo chroni zwierzęta w upały?

Rozumiem, że masz na myśli znieczulicę i obojętność na krzywdę, ale co z tymi, którzy jednak wykazują się empatią?

W książce zwracam uwagę na to, że Kreta, na której mieszkam, należy do miejsc o największej widoczności zwierzęcego cierpienia. Oczywiście nie chcę przez to powiedzieć, że w Polsce nie ma go wcale, a jest tylko w Grecji. Doświadczymy go wszędzie tak samo, jak cierpienia kobiet czy dzieci i nierówności społecznych. Jednak wiadomo, że na przykład w Indiach będzie bardziej rzucało się w oczy podczas zwykłej podróży, a nad Wisłą czy Tamizą ukryje się w meandrach systemu za poczwórnymi parawanami, np. obyczajów kulturowych.

Czyli w Grecji po prostu trudno przeoczyć fakt, że wszędzie błąkają się tabuny rozmnażających się bez kontroli i niemających dachu nad głową kotów i psów?

To widok charakterystyczny dla większości krajów basenu Morza Śródziemnego i tych, w których dominuje krajobraz górski, a więc związana z nim kultura macho. Taka, w której bezrefleksyjnie krzywdzi się kobiety i dzieci, zaś psa używa się jak narzędzia do pracy, do polowania, do pilnowania. Przywiązuje się go do łańcucha, a nie nad nim lituje, a co dopiero traktuje jak równoprawną istotę. Gdy zaś przestaje spełniać swoje funkcje, po prostu się go porzuca. Całkowicie rozumiem, że przyjezdnym zderzonym z taką rzeczywistością pęka serce…

…ale?

Nie zdają sobie sprawy, że każde bezdomne zwierzę przed ich przyjazdem miało – owszem, miejscami bardzo nieszczęśliwe, ale jakoś zorganizowane życie, czyli swoje otoczenie, środowisko, przyzwyczajenia, strategie radzenia sobie z zaspokajaniem potrzeb lub – mówiąc wprost – własny śmietnik przy tawernie, do którego wywalczyło sobie miejsce, czy też dokarmiającego go człowieka.

Zwierzęta są bardzo społeczne, często należą do jakiegoś stada, paczki, w której rozgrywa się dla nich coś ważnego. Turyści widzą tylko fragmencik tej egzystencji i poważnie zaburzają jej rytm. Dają psu czy kotu namiastkę wspaniałego życia, które jednak trwa tylko do końca urlopu „zbawcy”. Sezon się kończy i trzeba wrócić do domu – w przypadku podróżujących – i nędzy oraz ponownego rozpoczęcia walki o przetrwanie u zwierząt. Jeśli więc jesteś w Grecji, wpadasz na pomysł „ratowania” pieska czy kotka i wyjęcia go z dotychczasowego środowiska, pamiętaj, że to bardzo poważna i angażująca decyzja. Aby ją podjąć, warto się zatrzymać i odpowiedzieć sobie na kilka pytań.

Rosja, czyli wojna petromacho przeciwko nowoczesności [rozmowa]

Jakich?

Przede wszystkim trzeba się zastanowić, czy mam środki i wiedzę na temat tego, jak pomóc. Bo może ten wybawicielski plan kończy się na tym, że przygarniam biednego kotka i dzwonię do pierwszej lepszej mieszkającej na miejscu osoby typu Paulina Młynarska, której social media, a teraz także i książka, krzyczą, że kocha i ratuje zwierzęta. Podrzucam jej kudłatego biedaka i oczekuję, że teraz całą dalszą robotę wykona właśnie ona, bo ja jutro mam samolot do Polski.

Dla kogoś, kto właśnie przeczytał ten fragment i może się z nim utożsamić, mam jedną wiadomość: to fatalny pomysł, bo prywatna osoba – jak ja – nie jest w stanie w odpowiedzialny sposób przygarnąć i uratować wszystkich bezdomniaków. Wtedy pada jednak pytanie: „Ale pani Paulino, co ja mam w takim razie zrobić?”.

I co odpowiadasz?

Szczerze? Że nie wiem. Mieszkam w pod wieloma względami zacofanym kraju, w którym nie ma systemowej opieki nad zwierzętami, przez co odpowiedzialność za nie została przerzucona na jednostki. Znam ogrom osób w swoim otoczeniu, które mają w domach mnóstwo uratowanych zwierząt oraz nie ustają w niesieniu pomocy reszcie kudłaczy, zapewniając im leczenie, jedzenie albo szukając dla nich azylu. Te możliwości są jednak ograniczone. Nie zrobię przecież w moim malutkim domu i ogródku schroniska.

Ale w przeciwieństwie do turystów z dobrym sercem jestem pogodzona ze swoją bezradnością. Nie mogę ocalić wszystkich. Czasami jedynym wyjściem okazuje się regularne dokarmianie, innym razem wyłapanie do sterylizacji, które w przypadku zdziczałych kotów bywa naprawdę wielkim wyczynem. Ale to wymaga zasięgnięcia chociaż odrobiny wiedzy.

A turyści jej nie mają?

Nie, bo każdego lata zawsze znajduje się ktoś, kto robi to, co najgorsze, czyli zgarnia malutkiego kociaka spod śmietnika, bo „jest taki śliczny i biedny”. Zabiera go do hotelu, a potem klops, bo do Polski nie da się go przetransportować, nie pozwalają na to przepisy, środki. Albo po prostu ktoś bierze kociaka, a dopiero potem myśli, że wypadałoby zapewnić mu dach nad głową i w panice uderza do takich osób jak ja. Na podobne sytuacje reaguję bardzo asertywnie, bo uważam, że to szczyt głupoty. Ów uroczy kotek prawdopodobnie miał mamę, która poszła zdobyć jedzenie – jak wiele innych ludzkich i pozaludzkich matek opisanych w mojej książce i wędrujących po okolicy w poszukiwaniu resztek ze śmietników greckich tawern i domów. Niestety podróż kocięcia do hotelu i z powrotem raczej zniweczy szanse na ponowne zaakceptowanie go przez kocicę.

Mam więc apel do osób wrażliwych na los zwierząt: jeśli wiecie, że będzie wam ciężko patrzeć na biegające dookoła bezdomne psy i koty, wybierzcie sobie inny kierunek podróży. W końcu wakacje są od tego, żeby odpoczywać. Pomoc kosztuje czas i pieniądze, czyli zasoby zwykle przekraczające budżet przeznaczony na urlop.

Kreta. Rys. Gosia Kulik

Mówisz, że w Grecji nie ma systemowej ochrony zwierząt, ale coś w tej sprawie zaczęło się dziać w 2021 roku, kiedy – jak piszesz – „grecki parlament przyjął nowe, bardzo restrykcyjne prawo dotyczące zwalczania bezdomności zwierząt i przeciwdziałania okrucieństwu wobec nich”. Przepisy zakładają wprowadzenie m.in. obowiązkowej kastracji psów i kotów, cyfrowej rejestracji ich historii medycznej czy kar dla właścicieli porzucających zwierzęta. Czy od tamtej pory zauważasz jakąś poprawę ich dobrostanu, a może prawa zwierząt stały się tematem szerszej debaty społecznej?

To na pewno nie jest zero-jedynkowe. Grecja podchodzi poważnie do założenia, że prawo ma moc normotwórczą. Dlatego zmiana przepisów nie została zainicjowana oddolnie, lecz przez polityków. Stało się to głównie pod naciskiem Unii Europejskiej, od której kraj bierze kasę na realizację rozwiązań systemowych na rzecz bezdomnych zwierząt. Niestety, środki te nie są wydatkowane tak, jak powinny. Trzeba wziąć pod uwagę specyfikę krajów wyspiarskich.

Gzyra: Podmiotowość pieska

Co dokładnie masz na myśli?

Choćby to, że rządzą w nich klany rodzinne. Bardzo trudno zmienia się więc nastawienie lokalnych urzędników i egzekwuje wprowadzone prawo tam, gdzie wszyscy się znają i są ze sobą – jeśli nie spokrewnieni, to na pewno spowinowaceni. Myślę, że założenia nowych przepisów są dobre, ale trzeba popracować nad wykonaniem, ucząc ludzi odpowiedzialności za swoje zwierzęta, ale też ich w tym wesprzeć. Na razie dostaliśmy nakaz chipowania zwierząt i przypisywania im właścicieli, bo mieć psa czy inne zwierzę znaczy mieć obowiązki, również obowiązek sterylizacji, z którym w Grecji jest bardzo duży problem.

Dlaczego?

Bo nie akceptuje się jej kulturowo, a przypominam, że greckie społeczeństwo jest bardzo patriarchalne. Nie znam żadnego Greka – z wyjątkiem znajomego weterynarza – który nie wzdrygałby się na myśl, że wszystkie moje zwierzęta przeszły zabieg. Z drugiej strony o sceptycyzmie wobec sterylizacji zwierząt decydują też finanse. To nie jest tania sprawa. Grecja dopiero co wygrzebała się z totalnej zapaści, przy czym owa powolna regeneracja odbywa się jedynie na poziomie makroekonomicznym. Doświadczenia gospodarstw domowych – głównie wielopokoleniowych i rolniczych – wciąż pozostają fatalne, na co wpływają przede wszystkim niskie płace. Składając do kupy wszystkie przychody, w tym babciną emeryturę, często okazuje się, że rodzinie ledwie wystarcza na związanie końca z końcem. Zwierzęta w tym łańcuchu są na ostatnim miejscu albo w ogóle się na nie nie załapują.

I to może sprawić, że ruchy legislacyjne nie wystarczą?

Prawo dotyczące poprawy ich dobrostanu słusznie stawia sobie za cel przymuszenie ludzi do pewnych działań, które nie leżą w ich naturze, ale nie rozwiązuje wszystkich problemów. Nie widzę na razie żadnej poprawy w tej kwestii na Krecie. Wprawdzie mamy tu kilka schronisk, ale wszystkie są przeładowane i przeciążone, najczęściej prowadzone przez prywatne osoby. Poza tym, gdzie się nie obejrzysz, tam pałętają się bezdomne psy i koty. Brakuje organów wspierających i kontrolujących ochronę zwierząt. Ludzie nawet nie za bardzo wiedzą, do jakiej instancji się zgłosić. Gdy w Polsce widzisz błąkającego się psiaka, dzwonisz po straż miejską.

A w Grecji?

Na papierze niby jest wymieniona policja, ale w praktyce nikt nie chwyci telefonu, a funkcjonariusz nawet się nie pofatyguje. Oczywiście bywa też tak, że na czyjś sygnał służby przyjeżdżają odebrać na przykład maltretowane zwierzę. Ale potem nie za bardzo mają gdzie je zabrać. W Grecji panuje pod tym względem pustka infrastrukturalna. Pozostaje mieć nadzieję, że w końcu się wypełni co najmniej na takim poziomie jak ten w Polsce.

Młynarska: Nadchodzi koniec epoki lubieżnego dziada [rozmowa]

To brzmi tak, jakbyśmy nad Wisłą nie mieli na co narzekać.

O nie, zawsze jest coś do zrobienia, nawet nie tak mało. Ale w porównaniu z Grecją możemy sobie poprawić nieco humor, patrząc na nasze, bardziej niż tam rozwinięte, ruch prozwierzęcy i rozwiązania systemowe. W wielu sprawach polegamy już na przećwiczonych, rozumianych społecznie i skutecznych procedurach. W Grecji panuje totalna wolna amerykanka i przestarzałe myślenie. I to nie dotyczy wyłącznie praw zwierząt.

A czego jeszcze?

Obecnie trwa tu ogromna dyskusja społeczna o prawach osób LGBT+, która plasuje się mniej więcej na takim poziomie jak w Polsce w latach 90. Jednak obok zupełnie podstawowych kwestii pojawiają się czasem wrzutki dużo bardziej progresywne, wyjęte z dzisiejszych czasów. Gdy ogląda się debaty polityczne, widać zderzenie dwóch epok, w której ta starsza łatwo nie odpuszcza. To samo dzieje się w obszarze praw zwierząt. Niezałatwione podstawy mieszają się z odważnymi propozycjami. Wszystko jednak spaja jeden mianownik, a właściwie znak zapytania, który Grecja powoli zaczyna stawiać nad panującym w niej patriarchatem podtrzymującym przemoc.

Znak zapytania nad dotychczasową wizją wolności postawiły też w twoim życiu psy i koty, choć zdanie „żadnych zwierząt” powracało w nim po przeprowadzce na Kretę i w samej książce jak bumerang. Chyba nie będzie spoilerem dodanie, że nic z tych kategorycznych postanowień nie wyszło. Pojawienie się Zosi, Suryi, Felka, Malczika i całej kudłatej reszty w twoim domu to dar czy wybór?

To nie są dzieci planowane, ale świetnie, że po prostu są. Dwa lata temu nie uwierzyłabym w realność takiego scenariusza. Wyjazd na Kretę był konsekwencją poczucia, że wywiązałam się ze swoich wcześniejszych obowiązków macierzyńskich, dojrzałam do zaplanowania sobie życia na nowo i bardziej świadomie niż dotychczas, więc natychmiast zachłysnęłam się festiwalem wolności totalnej i możliwościami, które ona daje. Postanowiłam, że będę podróżować, nie wejdę w żadne związki, które naruszałyby tę swobodę, a przede wszystkim – nie wezmę na siebie już więcej roli opiekunki. Głównie dlatego, że po latach analiz i zmian perspektywy dotarło do mnie, że macierzyństwo było dla mnie wprawdzie pięknym, ale bardzo trudnym doświadczeniem.

Grecka prawica wygrywa wybory, ale nie jest usatysfakcjonowana

Coś szczególnie na to wpłynęło?

Po pierwsze – było mi ciężko, bo zostałam mamą bardzo młodo. A po drugie – mam neuroatypowość (jestem osobą wysoko wrażliwą z ADHD), która intensyfikowała i bez tego silne, zarówno pozytywne, jak i skomplikowane emocje związane z rodzicielstwem. One mnie dosłownie zalewały, stając się źródłem ogromnego przebodźcowania. Byłam bardzo przytłoczona opiekowaniem się sobą, swoim dzieckiem, pracą i wszystkim naraz właśnie ze względu na neurospecyfikę i w dużej mierze samotne macierzyństwo. Żyłam bardzo intensywnie, miałam sto pomysłów na minutę w głowie oraz jeszcze więcej obowiązków.

Jako ktoś, kto łapie się za wszystko i przy tym często okazuje się skuteczny, żyłam w ciągłym biegu i zmęczeniu, więc kiedy wreszcie przyszedł czas na zajęcie się sobą, poczułam, że nikogo więcej nie mogę wpuścić do skrytki z napisem „troska”. Odkryłam jogę, zaczęłam pisać, jeździć po świecie, ciesząc się, że mój wiecznie nienażarty mózg będzie usatysfakcjonowany, ale nie przestymulowany. Przeprowadziłam się na Kretę z założeniem, że spędzę tu resztę życia tak, jak chcę, dla siebie i nikogo więcej. W fantazjach widziałam wieczną luzaczkę, hipiskę z plecakiem na plecach i siwizną na głowie.

Dlaczego Paulinę Młynarską wywalili z Onetu?

Starą dziewczynę – jak piszesz w książce.

Tak, kompletnie niepowiązaną, z nieograniczonymi możliwościami, która jest w stanie w każdej chwili spakować się, zostawić swój mały domek zamknięty jedynie na klucz, albo i otwarty, bo nie mam w nim niczego wartościowego, i wyruszyć w drogę. Pokorzystałam sobie z tego porządnie przez 1,5 roku – do momentu, aż znalazłam dwa małe kotki, które od razu wlazły mi na głowę. No ale z nimi jeszcze można było się oszukiwać, że jako niezależne zwierzęta nie potrzebują ode mnie aż tak skomplikowanej opieki i zaangażowania.

Potem jednak pojawił się Felek – pies. A to już co innego. Był wymagający prawie tak jak ludzkie dziecko – w moim domu zamieszkał po prostu mały, kudłaty chłopiec! Bałam się i wściekałam jednocześnie, że oto moja wolność zostaje mi kawałek po kawałku odbierana. Dopiero z czasem zrozumiałam, to nie jest prawda, ja nie tracę, a zyskuję.

Co konkretnie?

Na przykład możliwość przepracowania swojej roli opiekunki, weryfikacji spojrzenia na budowanie więzi oraz szansę doświadczania bezwarunkowej akceptacji. Zawsze byłam bardzo osobna. Od wielu lat żyję w pojedynkę i nagle okazało się, że mam stado, które na mnie czeka w domu, które tak wielce się cieszy, gdy do niego wracam. Zrozumiałam, że, choć długo nie chciałam tego przyznać, bardzo cierpiałam z powodu izolacji, która wprawdzie u osób neuroatypowych jest częstym efektem ubocznym ich inności, ale też strategią przetrwania w szalonym, głośnym świecie.

Czułaś się wykluczona?

Myślę, że często wykluczałam się sama, żeby unikać trudnych sytuacji, przebodźcowania itd. Oczywiście zamknięte na neuroróżnorodność społeczeństwo w tej sytuacji nie pomaga, ale fakt, że do niego nie pasuję, więc muszę uciekać od ciągłych konfrontacji z nim i wchodzenia w relacje, nazywałam wyłącznie dobrą samotnością. Teraz nieco zmieniłam optykę. Nadal uważam, że w samotności jest bardzo dużo cennych rzeczy, ale u mnie było też dużo poczucia krzywdy, z którego nie do końca zdawałam sobie sprawę. Relacje ze zwierzętami wywaliły wszystko na wierzch. Nie da się żyć bez więzi, choć one wcale nie muszą dziać się w obrębie jednego gatunku.

Czego jeszcze zwierzęta cię nauczyły?

Myślę, że bardzo imponuje mi ich lojalność wobec stada, w którym przyszło im się znaleźć, i wobec mnie. Gdy idziemy na spacer w miejsca, w których psy mogą biegać bez smyczy, gdzie kilometrami ciągną się drzewa oliwne, zawsze prowadzi nas Felek, potem idzie reszta psów, koty i ja. Za każdym razem nasz przewodnik co jakiś czas przystaje, sprawdza, czy cała ekipa i ja na pewno podążamy za nim. Niesamowicie wzrusza mnie fakt, że tak bardzo nam na sobie zależy, że jesteśmy dla siebie ważni i że ja też jestem częścią tej grupy. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłam w towarzystwie ludzi, bo zawsze szłam sama, nawet gdy byłam w związkach. Czuję, jakby Kreta podarowała mi zwierzaki, mówiąc: „dobra, dobra, jesteś sobie hippie i wolnym elektronem, ale patrz, co jeszcze oferuje życie, więc kombinuj i sprawdzaj, i nie myśl, że można istnieć w oderwaniu od wszystkich”.

Asany, wkurw i polityka, czyli jogą w dziadocen

I to jest właśnie to uziemienie, o którym piszesz w książce i które po polsku nie brzmi najlepiej, więc może nazwijmy je zakotwiczeniem w rzeczywistości?

Tak, bo człowiek jednak jest ssakiem, zwierzęciem społecznym, które potrzebuje oksytocyny i więzi. Pomysł na siebie, którym byłam długo oczarowana, okazał się zwyczajnie niefizjologiczny, bo nie da się funkcjonować na dystans od innych żyjących istot. Wszyscy potrzebujemy relacji w mniejszych lub większych dawkach. Musiałam zobaczyć jasno, że rzeczywistość, codzienność i rutyna dla kogoś, kto jest tak niespokojnym duchem jak ja, mogą okazać się zbawienne. Sama nie potrafiłabym sobie tego dać. Miałam otwarte 50 okienek w głowie, w jednym prowadzę warsztaty, w kolejnym myślami jestem gdzieś w Azji, a w jeszcze innym książka. Cały czas się kręciłam, nie potrafiąc się uspokoić. A te wspaniałe stwory po prostu mnie zatrzymały.

W twojej książce pojawia się jeszcze jedna gorzka refleksja o samotności – tej szczególnie dojmującej i powszechnej w macierzyństwie nawet tam, gdzie jest dwójka rodziców. Ale czy opieka nad gromadą zwierząt to też nie jest jednak jakiś rodzaj wyzwania branego znów na własne barki?

Różnica polega na tym, że w rolę opiekuńczą w stosunku do zwierząt weszłam jako dojrzała kobieta. Moje rozkminy natomiast biorą się stąd, że daję sobie na nie przestrzeń w medytacji. Przy czym to nie musi być jakaś wyższa szkoła jazdy, tylko coś, co może zrobić każdy, czyli posiedzieć przez kilka minut dziennie w ciszy. Polecam. Wtedy pewne rzeczy w głowie się odblokowują i przychodzą szumnie zwane wglądy w siebie. Nie będę nikogo czarować – do samoświadomości trzeba po prostu przysiąść. Refleksja o macierzyństwie przyszła do mnie właśnie w takim momencie. Zrozumiałam, że w przeszłości, gdy byłam mamą małego ludzkiego zwierzęcia, nie miałam w sobie cierpliwości i stabilności psychicznej, jakie dziś mogę zaoferować swoim kudłaczom na Krecie. To mnie rozbiło, bo przecież robiłam wszystko tak, jak potrafiłam najlepiej.

Miałaś poczucie winy?

Tak, ono mnie dręczyło i często było wypowiadane głosem naszej kultury, która stawia zwłaszcza młodym i samotnym matkom zupełnie wykluczające się wymagania i przeciąża je. To skandaliczne, że od jednej osoby wymaga się, żeby była świetna w pracy, w wychowaniu dziecka, umiała gotować, zarządzać domem i tak dalej. Skąd na przykład 23-latka ma to wiedzieć, skoro w tym wieku prawdopodobnie nie ma jeszcze pojęcia, kim sama jest, co czuje i jak to nazwać? To są kwestie, którym nie da się sprostać, więc zawsze macierzyństwo kończy się jakąś porażką na większą lub mniejszą skalę.

Czyli trzeba sobie trochę odpuścić, ale i wziąć na klatę, że nie było idealnie?

W zależności od stanu samoświadomości można te porażki przeżywać na różne sposoby. Myślę, że kobiety, które doświadczają powtórnego macierzyństwa w dojrzałym wieku, często dopiero wtedy widzą swoje pogubienie w młodości i po czasie mogą to sobie zakomunikować, poczuć i częściowo uleczyć. Ja nie mam późnego dziecka. To znaczy mam, ale zbiorowe – pod postacią zwierząt. Myślę, że tak kategoryczne unikanie funkcji opiekunki wynikało po prostu ze strachu przed zmierzeniem się ze sobą jako młodą matką. Nie chciałam na nowo odczuwać tego co ona, czyli straszliwego lęku, odpowiedzialności, poczucia bezradności i ciężaru dźwiganego samodzielnie, bo nie ma całej wioski gotowej pomóc ci wychować dziecko. W miejskich środowiskach jesteś skazana na siebie.

Młynarska: Cieszę się, gdy o feminizmie pisze pudelek

A w Grecji?

Tu jeszcze to obserwuję. Wprawdzie rodziny wielopokoleniowe mają swoją mroczną stronę, ale w nich dzieci wędrują z rąk do rąk, dzięki czemu zawsze ma się kto nimi zająć, a greckie matki nie są tak zajechane wszystkim naraz jak Polki. Zajechane i przez to niewystarczająco nieuważne, które same ocenią się jako „złe” lub tak powie o nich społeczeństwo. Też mam w sobie nadal tę „złą” matkę, ale muszę się nią zaopiekować i dać jej prawo się wyrazić. Powiedziałam, że te bolesne rozkminy nie przyszłyby, gdyby nie medytacja, ale w niej lądują dlatego, że patrzę na swoje kudłate stwory i coraz więcej w swoim życiu rozumiem. Nie wiem, czy to jest szalone, śmieszne, czy mądre. Ale jest i przyjmuję to.

Czy w społeczeństwach skoncentrowanych na indywidualizmie można jakoś przywrócić kolektywność wioski, korzystając np. z doświadczeń dojrzałych kobiet i innych osób – takich jak boginie z mitologii, na które powołujesz się w książce, i takich, dzięki którym opieka nad dzieckiem lub kimkolwiek nie będzie spoczywać na barkach wyłącznie jednej osoby?

Dobrze, że powiedziałaś o opiece nad kimkolwiek, bo myślę o wszystkich sytuacjach opiekuńczych, w których zawsze pojawia się figura osoby zdolnej do wszystkiego, pracującej ponad siły, nazywanej siłaczką. To matki często dorosłych dzieci z niepełnosprawnościami, które – skoro kochają, stają na głowie, by zapewnić swoim podopiecznym to, co najlepsze. To opiekunki seniorów, zwykle członkinie rodziny oddelegowane jako jedyne do odwiedzin matki lub ciotki w podeszłym wieku albo z kimś takim mieszkające. W naszym świecie można znaleźć mnóstwo kobiet, które całkowicie samodzielnie wykonują pracę opiekuńczą – fizyczną, ale i jeszcze bardziej obciążającą emocjonalnie.

Najgorsze jest to, że zostały w nią wrobione, bo wypełniają obowiązki co najmniej kilku innych osób. Tymi osobami zwykle są mężczyźni, którzy sprytnie wywinęli się od opieki nad dziećmi jako ojcowie, matkami jako synowie itd. Nie mam na to jednego skutecznego rozwiązania, na pewno konieczne są systemowe, ale widzę też, jakie inne działania się rodzą obok tego.

Cierpliwy jak Grek [reportaż]

czytaj także

Na przykład?

Kobiety instynktownie czują, że potrzebują innych kobiet i więzi z nimi. Szukają tego, budują własne społeczności. Do mnie przyjechała dziś na jogę 23-osobowa grupa dziewczyn, spośród których większość wskazywała, jak bardzo brakuje im towarzystwa innych dziewczyn. Gdzie nie spojrzysz, powstają kolejne kobiece kręgi, spotkania, warsztaty w bardzo różnym stylu – od new age’owego okadzonego białą szałwią przez kulinarny, taneczny, jogiczny, o boginiach, o greckiej kulturze, aż po rytualne narkotyzowanie się. To wszystko są jakieś formy przepracowywania czegoś razem, choć zdaję sobie sprawę, że część z nich brzmi co najmniej kontrowersyjnie.

Chcę jednak przez to powiedzieć nie tyle, że pochwalam new age, ile zwracam uwagę na różnorodność tych eksploracji i często wspólny cel oraz konstatację, że przyjaciółki to potęga, bo przyjaźń stanowi główny efekt uboczny takich interakcji. Powinnyśmy w nią inwestować i wraz z przyjaciółkami określać się jasno jako rodzina z wyboru. Taka, która pomoże ci w opiece nad dzieckiem i matką. Zadaj sobie trud, by ją stworzyć. Ale też odkryj krąg w sobie.

Rys. Gosia Kulik

Co to znaczy?

Postacią, która ciągle powraca w mojej książce, jest bogini Hekate, która pozwala innym bohaterkom i bohaterkom zrozumieć ich potrzeby i ma sześć rąk oraz trzy twarze: dziewczynki, dorosłej kobiety i staruszki. Często pojawia się na rozdrożach, które łączą trzy kierunki, oraz symbolizuje to, co powinnyśmy dla siebie zrobić: zająć się trzema mieszkającymi w nas dziewczynami. Troska o tzw. wewnętrzne dziecko już przebiła się w mainstreamie. Dzięki popularyzacji psychologii rozumiemy już, co za tą metaforą stoi. Wiemy, że dorosła opiekunka powinna wspierać małą, dochodzącą do głosu zwłaszcza w trudnych emocjach. Ale ona sama też może tej opieki potrzebować, też potrzebuje matki, czyli staruchy. Możemy więc szukać wszystkich ważnych dla nas jakości, odnajdując w sobie Hekate. Powołując grupy kobiet na zewnątrz, warto pamiętać, że taki kobiecy krąg mamy w środku. Przy czym nie chcę nadużywać słowa „krąg”…

Dlaczego?

Bo to, co za nim stoi, z prawdziwym budowaniem wspólnoty nie ma wiele wspólnego. Raczej z biznesem albo sektą. Już widzę oczyma wyobraźni te upozowane, rozanielone osoby z new age’owych stron, opowiadające o błogości i oświeceniu. Ja tego tak nie czuję, bo krąg – w moim przypadku – to po prostu bez ładu i składu rozłożone na trawie dziewczyny na matach do jogi, spojone wspólnym odczuwaniem chwili, ale też osobno przeżywającym własne procesy.

Nie pozwólmy im umierać z zimna

Czy w takim razie odwołanie do religijnych czy mitologicznych symbolik nie jest przypadkiem pułapką innych opresji, w które wpada kobieta rozczarowana patriarchatem? Paradoksalnie umęczone życiem Polki często szukają otuchy w mistycyzmie. Wprawdzie najczęściej wybierają katolicyzm, ale – odrzucając go – skłaniają się ku religiom Wschodu, które przecież też mają w sobie przemocowość i mizoginię.

Oczywiście, że tak. Potrafimy świetnie zorganizować sobie wyssany z mlekiem matek katolicyzm w buddyzmie, w świecie new age i wielu innych. Ciągle otwieramy tę samą bramę, tylko zmieniają się dekoracje i wypowiadane frazy. Podłożem każdego opresyjnego systemu jest zwykle patologiczna dyscyplina i posłuszeństwo wobec konkretnej doktryny, nadzorowanej przez przywódczynię albo jakiegoś guru, a także wyznaczającej rozmaite restrykcje, nakazy, zakazy, kary i ostracyzmy. Częściowo ze względu na tęsknotę za spotkaniem i współodczuwaniem w kręgu czy wspólnocie, bezpiecznej przestrzeni, może okazać się ono doświadczeniem w pewnym stopniu mistycznym.

Ale na potrzebach przeżywania takich poruszających chwil zyskują często charyzmatyczne i narcystyczne osoby, handlujące emocjami, karmiące ego, tworzące swoje własne kościółki ze straganem. To ludzie, którzy w pierwszej kolejności zajmują się kontrolowaniem innych, dyktowaniem im, jak mają odczuwać, co jeść i jak żyć, a nie pomocą. Nie brakuje takich nie tylko w religiach.

Rys. Gosia Kulik

Myślisz, że to jest jakaś trudna do pokonania naturalna potrzeba ludzka?

Sądzę raczej, że w naszej kulturze – po trwającym od dzieciństwa treningu katolickim i sprowadzonym do bycia w opresji, wchodzimy w inne, także opresyjne systemy, jak w masło. Gdy zdejmie nam się religijną uzdę, miejsce po niej bardzo boli, jest jak odleżyna, trzeba ją zaleczyć, a nie szukać kolejnego źródła zniewolenia. Niestety, do tego jesteśmy przyzwyczajeni – uzdy na pysku albo klapek na oczach, których dopiero pozbycie się pozwala zrozumieć, że świat jest większy, niż nam się wydawało. Ale i bardziej przerażający. Dlatego tak wiele osób w zderzeniu z lękiem szuka przewodnictwa i ufa narcyzom, którzy samych siebie nazywają mistykami i mistyczkami, dają gotowe recepty. Gdy ktoś mi się tak przedstawia, od razu wiem, że powinnam uciekać.

Mistycyzm jest potrzebny, ale czy przy okazji nie wykluczamy racjonalizmu? A w to tylko graj patriarchatowi, unieważniającemu wszystko, co poza rozumem, i uznającemu, że baby ciągnie do ezoteryki i innych niepoważnych źródeł szukania wiedzy o sobie i świecie.

Cofam się przed opresją religijną i magicznym myśleniem. Po prostu cenię sobie swój rozum. W przeżywaniu czegoś kolektywnie, gdy jesteśmy blisko z naszą „wioską” czy rodziną z wyboru, w grupie kobiet niekoniecznie pojawia się cudowanie. To przecież fizycznie doświadczana bliskość, choć oczywiście znajdziemy też wiele nienamacalnych jakości, wzruszeń, które ktoś mógłby określić jako mistyczne czy niezwiązane z rozumem. Może chodzi po prostu o emocje, które oświeceniowa spuścizna deprecjonuje. Odwołania do nich, a także do opowieści mitologicznych czy związanych z religiami nie mają jednak wartości poznawczej, przekładanej jeden do jednego na rzeczywistość.

Pies jako źródło mieszczańskiego lęku

Tylko?

Opowiadamy sobie historie, które są symbolami. Kłopot zaczyna się tam, gdzie – może to zabrzmi górnolotnie, a w innych kręgach nie na miejscu z ust kogoś, komu wytyka się, że nie ma matury – luka w edukacji dotyczącej kultury europejskiej, greckiej czy rzymskiej albo Wschodu. Wiele osób nie rozumie, że przez pryzmat starożytnych bogiń mówimy o przebogatej metaforyce, a nie o kościółku i modleniu się do jakiejś bozi. To raczej inspirujące bajania o nas, o siłach, które w nas działają, o naszym życiu psychicznym, namiętnościach. Nie chodzi tu więc o przyzywanie Hekate w miejsce Matki Boskiej, tylko o poszukanie w sobie zasilających jakości. Mam więc duże pretensje do racjonalnego systemu edukacji o to, że pozbawia ludzi wiedzy i tym samym rzuca ich na żer strażników opresji.

To co w takim razie jest emancypacyjnego i edukacyjnego w mitologiach? Jak je odczytywać z korzyścią dla siebie i dążenia do równościowego świata? Co wzięłaś z nich sobie dla siebie?

To, że mogę się utożsamiać z postaciami mitologicznymi, które są pełnokrwiste, a więc mają zarówno jasną, jak i ciemną stronę. To nas uwalnia od tego „maryjnego”, jednowymiarowego, bezwzględnie dobrego, łagodnego, chowającego wszystko w swoim sercu wizerunku wyidealizowanej bogini. Matka Jezusa jest zwykle smutna i cierpiąca, jak Pieta, albo skupiona i nieprzenikniona, o kamiennej twarzy, jak ta na obrazie w Częstochowie. Jest jednocześnie matką i dziewicą, ideałem niedoścignionym, bo niemożliwym. Macierzyństwo przydarzyło jej się w ramach cudu i jako coś, na co nie miała wpływu, a co nam każe wyłączyć myślenie. Pamiętam, że bardzo długo jako małe dziecko zastanawiałam się, czy to możliwe, że dorośli, np. mój ojciec, naprawdę w coś takiego wierzą. A potem same przeszłam przez tak silne urabianie katolickie, że sama uwierzyłam, w dorosłości musząc potem łapać się za głowę, że to się stało.

Rys. Gosia Kulik

A boginie greckie bywają bardziej ludzkie?

Tak, mają całą gamę emocji i zachowań – od niszczycielskich po te totalnie empatyczne i twórcze. To bardzo uwalniające myśleć, że cała mitologia mówi nam właśnie o prawie do wszystkich odczuć. Skoro nawet w reprezentacji jakiegoś wyższego porządku istnieje cała masa problemów i trudności, to znaczy, że mierząc się z nimi jako zwykli ludzie, nie jesteśmy w swoim cierpieniu sami. Mity pokazują też, a raczej – dają nadzieję, że wszystko, co nam się nie udało w życiu, jest do odrobienia, bo cały czas jesteśmy w ruchu, procesie stawania się. Będąc na Krecie, bardzo silnie to odczułam. Na wyspie z łatwością można zaobserwować, że materia bez przerwy się zmienia, ulega różnym transformacjom dokonywanym przez nas i przyrodę. To widać choćby po starych maszynach i narzędziach, które porzucone i niepotrzebne powoli ulegają rozpadowi przeprowadzanymi przez naturę, spajają się z nią, jak wraki aut, z których wyrastają drzewa. Czasem trudno dostrzec, gdzie kończy się figowiec, a zaczyna stare auto. To bardzo symbolicznie pokazuje niesamowitość i siłę życia, które cały czas się odradza i zawsze daje szansę na zmianę.

Fotorelacja: Marsz kundelków

W twojej książce tej nadziei jest bardzo dużo, ale uwagę zwraca w niej także duża reprezentacja osób ludzkich i pozaludzkich, działających partnersko, na równych zasadach. Jednocześnie wskazujesz jednak, że zwierzęta są lepsze od ludzi. Ale czy to nie zbyt kategoryczna teza? Może bardziej chodzi o to, że człowiek zapomina, że sam jest zwierzęciem?

Nie wiem, czy zapomina, czy jednak opuścił świat zwierząt. Okrucieństwo i zakłamanie gatunku ludzkiego nie ma sobie równych w przyrodzie. Kiedy patrzę na moje psy, widzę dobro w czystej postaci.

Dużo w twojej książce odkrywania siebie i historii o kobiecości i macierzyństwie, ale to książka familijna. Co mogą w niej znaleźć dla siebie młodsi czytelnicy i dlaczego warto, by po nią sięgnęli?

Wiem, że moje zwierzaki są w mediach społecznościowych obserwowane przez osoby duże i małe, więc ich baśniową, tajemną historię kieruję do wszystkich. Chciałam, by w tej książce rzeczywistość mieszała się z baśnią i mitem, bo tak jest na Krecie. To opowieść z życia i z wyobraźni. Życie jest w pierwszej części, wyobraźnia w drugiej. Każde z moich siedmiorga zwierzaków ma w niej swój baśniowy życiorys, który wyjaśnia zarówno jego charakter, jak i łączącą nas relację, a także przyczyny pojawienia się danego futrzaka w naszym stadzie. Wszystko jest tu z sobą powiązane, zaplątane i ma głębokie korzenie tkwiące w starożytnym mieście, znajdującym się w kreteńskiej ziemi pod naszymi łapami.

„A słyszała pani, co ta Młynarska se zrobiła?”

Jeden z bohaterów książki, stary Manolis z mojej wsi, wiercąc studnię, przypadkiem zajrzy w głębinę czasu, dzięki czemu zyska wgląd w przyczyny pewnych ważnych spraw zwierzęcych, roślinnych, kamiennych i ludzkich… Dla dzieci takie zapuszczanie żurawia w świat wyobraźni to nic nadzwyczajnego! A tutaj mamy jeszcze przecudowne ilustracje autorstwa Gosi Kulik, która zaprojektowała także okładkę. Mam nadzieję, że każdy znajdzie w tej opowieści kudłaty, albo porośnięty liśćmi kawalątek siebie. Przecież wszyscy jesteśmy Przyrodą.

**

Paulina Młynarska jest feministką, dziennikarką, pisarką, producentką telewizyjną, autorką piosenek, wierszy i książek, podróżniczką i certyfikowaną nauczycielką jogi. Mieszka na Krecie, gdzie opiekuje się siódemką zwierząt. Miłość to pies to jej najnowsza książka, która ukazała się nakładem wydawnictwa Prószyński Media.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Januszewska
Paulina Januszewska
Dziennikarka KP
Dziennikarka KP, absolwentka rusycystyki i dokumentalistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka konkursu Dziennikarze dla klimatu, w którym otrzymała nagrodę specjalną w kategorii „Miasto innowacji” za artykuł „A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys”. Nominowana za reportaż „Już żadnej z nas nie zawstydzicie!” w konkursie im. Zygmunta Moszkowicza „Człowiek z pasją” skierowanym do młodych, utalentowanych dziennikarzy. Pisze o kulturze, prawach kobiet i ekologii.
Zamknij