Psychologia

Asany, wkurw i polityka, czyli jogą w dziadocen

Uczciwie praktykowana joga polega m.in. na uświadamianiu sobie ogromu krzywdy, w którym i my mamy swój udział. Konsekwencją powinno być dostrzeżenie własnego przywileju – mówi nam Paulina Młynarska, która właśnie wydała nową książkę pt. „Moja lewa joga”.

Paulina Januszewska: Piszesz, że marzy ci się, aby praktyka jogi „była dla kobiet aktywnością, w której będą się czuły bezpieczne”, dlatego starasz się jej nadać nową, feministyczną narrację. Czy to oznacza, że joga była dotąd patriarchalna?

Paulina Młynarska: Zrodziła się w ultrapatriarchalnym, bardzo konserwatywnym społeczeństwie. Wprawdzie jej prapoczątki giną w mrokach dziejów, ale wiemy, że należy szukać ich w dolinie Indusu, w dzisiejszych Indiach. Tam też joga rozwijała się przez kolejne epoki.

Kultury amerykańska i europejska przyjęły te uwarunkowania z otwartymi ramionami?

Nie mogło stać się inaczej, ponieważ same od lat kultywowały dziadocen. Pierwsze próby szerszego jej zaprezentowania na Zachodzie miały miejsce pod koniec XIX wieku. Trudno wyobrazić sobie, aby żyjące ówcześnie kobiety, które nie miały praktycznie żadnych praw i podlegały surowej dyscyplinie kulturowej, jeżeli chodzi o ciało, miały cokolwiek z tego przyswoić dla siebie. Biorąc pod uwagę fakt, że mistrzami zostawali głównie mężczyźni uczeni przez innych mężczyzn w męskich aśramach, nie powinien nas dziwić niemal całkowity brak kobiecej perspektywy w jodze.

Wybuch mody na nią na Zachodzie nastąpił jednak znacznie później.

Zawdzięczamy go złotej erze Hollywood i pierwszym gwiazdom, które zainteresowały się tą nieco egzotyczną formą ćwiczeń fizycznych. Na marginesie, warto powiedzieć, że na to, jak współcześnie ćwiczy się asany, przemożny wpływ miała obecność brytyjskich regimentów w Indiach. Mieszkańcy aśramów chętnie podglądali żołnierzy ćwiczących musztrę i pewne jej elementy wdrożyli do własnej praktyki. Ale największy szał na jogę, zawdzięczamy oczywiście rewolucji końca lat 60. i dzieciom kwiatom, zafascynowanym głównie jogiczną estetyką, niekoniecznie samą praktyką i związaną z nią duchowością, która zresztą wyklucza używanie narkotyków, zwłaszcza twardych. Z czasem popularnością zaczęły cieszyć się podróże do Indii. Wyjeżdżał praktykujący jogę George Harrison, a po nim kolejni idole, ich fani i fanki.

A czemu nie do Indonezji?

I co się stało, gdy spotkały się te dwa światy?

Wyobraźmy sobie rok 1969. Piękne dziewczyny w minispódniczkach i z rozpuszczonymi włosami, przystojni chłopcy z koralikami na szyi i plecakami wędrują do miejsc, w których nauczają trzymający się surowej tradycji i restrykcyjnych zasad guru indyjscy. Z jednej strony mamy wyzwolonych seksualnie, odsłaniających ciała, gloryfikujących wolną miłość i przeciwstawiających się drobnomieszczańskiej mentalności hipisów, z drugiej – społeczeństwo, w którym pozycja kobiety jest bardzo niska, a sfera publiczna zdominowana przez mężczyzn i hierarchiczność, zaś seksualność jest ściśle reglamentowana przez tradycję. Swoboda kontra asceza. To zderzenie generowało ogromne pole do nadużyć.

Dlaczego?

Zszokowani, ale zapewne i ośmieleni zachodnią ekspresją jogini wykorzystali fakt, że zagraniczni goście, a przede wszystkim gościnie, wpatrywali i wpatrywały się w swoich mistrzów jak w święte obrazy. Z taką przewagą mogli bez trudu manipulować, stosując przemoc seksualną, fizyczną, psychiczną, a także ekonomiczną. Wiele wstrząsających historii światło dzienne ujrzało dopiero po latach. Dziś świat jogi przeżywa swoje #MeToo i zapewne ten proces będzie trwał jeszcze długo.

Bo przeświadczenie, że mężczyźni mają w jodze pierwszeństwo i przyzwolenie na przekraczanie granic, wciąż trzyma się mocno?

Niestety tak. Patriarchalne, nierzadko przemocowe praktyki, nie są rzadkością na zajęciach z jogicznej gimnastyki. I tu muszę podkreślić, że joga w naszej kulturze została niesłusznie sprowadzona niemal wyłącznie do asan, czyli ćwiczeń fizycznych. O tym, że kryje się za nią znacznie więcej niż wyginanie ciała, przypomina też moja książka. Nie spodziewałam się zresztą, że wywoła to tyle kontrowersji wśród osób, które praktykują asany i złoszczą się na mnie o to, że wypowiadam głośno rzecz zupełnie oczywistą: „asany to jeszcze nie joga”. Wracając jednak do twojego pytania, z żalem stwierdzam, że wielu współczesnych nauczycieli te patriarchalne postawy przejawia.

To znaczy?

Jeden z nich napisał mi kiedyś, że copyrights na jogę mają mężczyźni, a baby pod żadnym pozorem nie powinny się brać za nauczanie! (śmiech) To oczywiście jakieś ekstremum, ale prawdą jest, że owo patriarchalne traktowanie ludzi na zajęciach, co potwierdziło mi wiele osób, bierze się z tego, że asany były praktykowane głównie przez mężczyzn, przez nich i dla nich opisywane, więc nie uwzględniają specyfiki ciał kobiecych.

Oczywiście joga nie jest tu wyjątkiem.

Nie jest, bo przecież wiele aspektów naszego codziennego funkcjonowania opiera się wyłącznie na parametrach odpowiadających męskiej budowie. Dostosowane do niej są procedury i sprzęty medyczne, systemy bezpieczeństwa w autach czy rozwiązania architektoniczne.

Dość dokładnie opisuje to Caroline Criado-Perez w książce Niewidzialne kobiety. Gdy jednak myślę o jodze, mam wrażenie, że to właśnie kobiety stanowią największe grono jej praktykantek.

Mimo to wciąż dostosowują się do treningu ukierunkowanego na męskie ciało. Wprawdzie powoli docierają do nich różnice i potrzeba szukania własnej, żeńskiej energii. Odzyskujemy swój teren, ale to wymaga czasu, uważności, a także pokonania jeszcze jednej bariery.

Jakiej?

Joga adresowana jest nie tylko do doświadczeń męskiego ciała, ale też… indyjskiego. Z racji uwarunkowań, które wiążą się po prostu z trybem życia. Na przykład osoby z tego obszaru kulturowego są przyzwyczajone do siedzenia w kucki, na podłodze. W takiej właśnie pozycji spożywają posiłki, dzięki czemu są bardziej elastyczni, mają np. bardziej otwarte biodra. Ludzie Zachodu siedzą głównie na krzesłach i w takiej pozycji spędzają bardzo dużo czasu, więc inaczej reagują na gimnastyczne wyzwania stawiane w jodze.

Wspomniałaś, że w jodze ćwiczenia fizyczne nie są najważniejsze. W swojej książce przekonujesz, że jest w niej miejsce też na politykę. I dlatego Moja lewa joga to nie tylko poradnik, ale także miejscami polityczny manifest. Dlaczego?

Bo nie da się żyć i praktykować w oderwaniu od polityki. Joga składa się z ośmiu gałęzi. W pierwszych dwóch znajdują się konkretne założenia etyczne. Praktykując ją, zajmujemy się nie tylko relacją ze sobą i własnym ciałem, ale też stosunkiem do społeczeństwa, do innych. Otwierającą, pierwszą praktyką jest ahimsa, czyli niekrzywdzenie, które dość precyzyjnie organizuje nam wyobraźnię polityczną.

W jaki sposób?

Uczciwie praktykowana joga polega na kontemplacji krzywdy i przyjęciu do wiadomości, że w świecie funkcjonują różne formy ucisku. A to wymaga wyzbycia się hipokryzji, otwarcia na prawdę i przyznania przed sobą, że wiele z nas dysponuje jakimś przywilejem, o którym inni mogą tylko pomarzyć. Myślę, że jogin, który poważnie traktuje ahimsę, powinien umieć dostrzec, że jako mężczyzna jest uwikłany w patriarchalny system władzy, narrację i proces historyczny, i to one postawiły go na wyższej pozycji niż ta, którą zajmuje jego siostra, kobieta. To bardzo prosty konstrukt, który można przełożyć też na inne relacje i postawy.

Patriarchat chce kontrolować kobiece ciała i dewastuje przyrodę. Trzeba go obalić

Dlaczego zatem jogin tego nie widzi i mimo zaawansowanych praktyk pozostaje patriarchalnym dziadersem?

Bo podobnie jak „dobry chrześcijanin” albo „współczujący lewicowiec ateista”, jest zanurzony w narracji, która sprawia, że własnego przywileju nie widzi. Po prostu musimy porzucić złudzenia i zwyczajnie pamiętać, że proces historyczny, który pomału dekonstruuje patriarchat, dotyczy także ludzi praktykujących jogę. Joga ma sporo do zaoferowania kulturze Zachodu, ale kultura Zachodu może też wpływać i wpływa na jogę. Nie dotyczy to zresztą tylko kwestii równościowych, ale także odkryć z zakresu nowoczesnej medycyny, które bardzo zmodyfikowały ćwiczenia fizyczne praktykowane tradycyjnie przez ludzi jogi, ponieważ dowiodły, że mogą one być szkodliwe i kontuzyjne. To żywy proces. Kiedy postawimy w jego centrum ahimsę, od razu wiemy, jakie mamy priorytety.

Na przykład jakie?

Chociażby ekologiczne. Niekrzywdzenie dotyczy też przyrody i minimalizowania swojego negatywnego wpływu na nią. Przy tym trzeba jednak zaznaczyć, że joga nie jest dogmatyczna. Nie polega na obsesji rozliczania wszystkich ze wszystkiego. Mówimy raczej o łagodnym popychaniu siebie ku lepszym, bardziej współczującym, świadomym postawom. Jedną z nich może być rezygnacja z mięsa lub chociaż wybieranie takiego, które nie powstało w wyniku bezsensownego i ogromnego cierpienia zwierząt. Jogin nie jest pięknoduchem, który nie widzi złożoności świata, ale kimś, kto kieruje się w pierwszej kolejności eliminowaniem krzywdy.

Mam wrażenie, że ta uważność na innych stoi w kontrze do mainstreamowego nurtu indywidualizmu, zakładającego intensywny samorozwój i samodoskonalenie, w które wpisuje się joga czy mindfulness. Krytycy mówią, że to duchowość dla elit, które jeszcze bardziej zamykają się w kokonie własnego przywileju i przymykają oczy na realne problemy.

Problem wynika stąd, że joga i mindfulness stały się maszynkami do zarabiania pieniędzy. Z kolei koncentracja wyłącznie na sobie w połączeniu z niezachwianą wiarą we własną sprawczość to nie indywidualizm, ale dość prymitywny i niezdrowy solipsyzm, a może po prostu egoizm podlany manią wielkości. Rzeczywiście wśród joginów często pojawia się przekonanie o tym, że można samodzielnie kontrolować rzeczywistość za sprawą pozytywnego myślenia, które w ich wykonaniu wygląda jak tani, skrajnie kapitalistyczny i wzięty rodem z lat 90. coaching.

„A słyszała pani, co ta Młynarska se zrobiła?”

To z kolei trochę przypomina mi neoliberalny pogląd, że jesteśmy kowalami swojego losu.

Też dostrzegam to podobieństwo, ale niektórzy uduchowieni praktycy jogi idą dalej. Na wiadomość, że będę mieć operację, pewna osoba stwierdziła, że zamiast się badać czy przygotowywać do pobytu w szpitalu, powinnam pomedytować nad tym, które z moich negatywnych myśli ściągnęły na moje ciało chorobę!

Naprawdę?

Traktuję to jako kompletne spłaszczenie i wypaczenie tzw. pozytywnego podejścia. Myśl ludzka bywa twórcza, ale nie materializuje się na zawołanie. Gdyby to faktycznie działało, żylibyśmy w raju. Albo kompletnym piekle – sama nie wiem.

Psychika miewa jednak istotny wpływ na zdrowie.

Owszem, ale obok niej są jeszcze takie czynniki jak dostęp do czystego powietrza, wody czy opieki medycznej. Jeśli ktoś twierdzi inaczej i uważa, że choroby sprowadzamy na siebie sami, to po prostu zwalnia się z odpowiedzialności za innych, z zadbania o słabszych, tych bez przywilejów. Tymczasem praktyka jogi jest bardzo mocno związana z tym, co społeczne. I nie, fakt, że twoja firma zapewni ci zajęcia jogi, nie sprawi, że zapomnisz o łamaniu praw pracowniczych.

Głównym celem jogi jest oświecenie. Czy rozumieć je jako oderwanie się od spraw powszednich?

Nie. Jest takie buddyjskie powiedzenie: „przed oświeceniem nosisz wodę i rąbiesz drzewo, a po oświeceniu rąbiesz drzewo i nosisz wodę”. Mnie w ogóle bardziej interesuje to, co z jogą można zrobić w praktycznym niż w duchowym wymiarze. Oświecenie traktuję jak wspięcie się na wyższy poziom człowieczeństwa, percepcji, świadomości, czucia i współczucia. Dlatego wśród różnych praktyk, którym się oddaję, jest też karma joga – bezinteresowna praca na rzecz innych istot.

Piszesz, że karma to najczęściej nadużywany wedyjski termin.

Bo mylony z karą! Karma to prawo przyczyny i skutku. Jest efektem naszych działań i zarazem samym działaniem. Produkuje się bez przerwy. W aśramach, społecznościach, gdzie wspólnie się mieszka i praktykuje jogę, oprócz własnego samorozwoju istnieje coś takiego, jak wykonywanie pracy na rzecz społeczności – i to jest karma joga.

Na czym dokładnie taka praca polega?

Na przykład prowadzę darmowe zajęcia dla swoich sąsiadów. Dzielę się tym, co umiem, żeby mogli się zatrzymać, zrelaksować, pobyć ze sobą. Dzięki temu budujemy więzi i przyjaźnie. Ale można też po prostu posprzątać plażę czy las, zrobić coś pożytecznego, okazać współczucie i troskę innym istotom, zobaczyć dalej niż czubek własnego nosa. Zrobić, uśmiechnąć się, iść dalej. Uważać, żeby ego nie przywarło do tego „aktu dobroci” i nie zaczęło się sobą zachwycać, że takie dobre. (śmiech)

Do jakich nadużyć dochodzi w świecie jogi? Kiedy na zajęciach powinna nam się zapalić czerwona lampka?

Przestrzeń, w której powstaje bardzo silna, w dodatku podlana spirytualnym sosem relacja nauczyciel–uczeń, jest wymarzonym obszarem działania dla osób wykazujących narcystyczne, a nawet psychopatyczne skłonności. Mówię o ludziach, którzy swoją wartość budują na podziwie, mają syndrom Boga, lubią podkreślać swoją wyższość nad innymi, a także się nad nimi znęcać. Takie osoby spotkamy w sierocińcach, więzieniach, czyli miejscach, w których mogą swoje skłonności realizować z uwagi na panującą w nich ścisłą hierarchiczność. Niestety bez trudu znajdziemy je także w świecie jogi i rozmaitych praktyk duchowych.

Chyba nie od razu da się je rozpoznać?

To prawda. Często ulegamy roztaczanemu przez nie urokowi, bo owi i owe pseudo guru mają zwykle ogromną wiedzę o jodze, niespotykane umiejętności i sprawiają wrażenie osób wiodących innych ku oświeceniu. W rzeczywistości jednak celem ich jest pasienie własnego ego. O takich osobach powstały już zresztą niezłe filmy i książki.

Na przykład?

Na Netflixie można obejrzeć dokument Bikram: jogin, guru, przestępca seksualny i serial o Osho Bardzo dziki kraj. W tym drugim widzimy człowieka, który wygląda jak baśniowa, natchniona postać o bardzo jednak przyziemnych, materialnych potrzebach. Posiada ileś tam rolls-royce’ów i jeszcze więcej rolexów, mieszka w pałacu, z którego w ogóle nie wychodzi i w którym przyjmuje hołdy oraz niesamowite ilości pieniędzy. Osho oskarżano o to, że prał ludziom mózgi.

Świat byłby lepszym miejscem bez tylu pięknych ciał

No cóż, po prostu nimi manipulował. I taką technikę w mniej zaawansowanej formie można spotkać w wielu miejscach związanych z jogą. Narcystyczni jogini czy joginki są fascynujący, ale i dogmatyczni.

To znaczy?

Oczarowują cię charyzmą i mądrością, jednak jeśli spróbujesz podważyć ich zdanie, natychmiast cię niszczą, bo nie znoszą krytyki – wbijają złośliwe, bolesne szpileczki, wyśmiewają, umniejszają twoją wiedzę, sugerują, że twoja praktyka nie jest taka, jak być powinna. Słyszysz, że jesteś za mało oświecona, masz problem z ego i zbyt małe jogiczne doświadczenie. Do tego toksyczni guru śmiało narzucają adeptom i adeptkom poglądy na temat wszystkich sfer życiowych – od relacji rodzinnych, przez seksualność, aż po kwestie ekonomiczne. Próbujesz się z tego wyłamać? Myślisz inaczej? To znaczy, że plujesz na swojego nauczyciela.

A jeśli ulegnę?

Wówczas zaczyna się wysysanie twoich zasobów, wysuwanie żądań, np. finansowych, przekraczanie twoich granic. Dlatego zawsze, ale to zawsze musimy pilnować swoich granic! Często powtarzającym się scenariuszem jest łapanie innych osób za kończyny, rozciąganie ciała na siłę, a nawet stawanie na ich plecach. Zostałam wręcz zarzucona przez swoje obserwatorki w mediach społecznościowych zdjęciami, na których dumni z siebie jogini i joginie stoją na uczestniczkach zajęć. A to jest bardzo ryzykowne – zdrowotnie i psychicznie. Oczywiście w niektórych szkołach jest tendencja do tego, by poprawiać ćwiczących czy nakłaniać ich do większego wysiłku.

Dziadocen i piwnice patriarchatu

czytaj także

Dziadocen i piwnice patriarchatu

Agata Adamiecka-Sitek

Ty tak robisz?

Mam negatywne zdanie na ten temat i uważam, że żaden nauczyciel nie może mieć pewności, w jakiej kondycji jest osoba, która do niego przychodzi. Można wyrządzić krzywdę komuś, kto sam nie wie, że ma problem z gęstością kości albo dwa dni wcześniej uszkodził sobie coś i chodzi z tym, nie zdając sobie z tego sprawy. Ciało kogoś, kto w pośpiechu dojechał na salę, jest przeciążony stresem, napięty, dopiero co wstał od biurka i siadł na matę, może stawiać opór. I nagle podchodzi instruktor, który uznaje, że ma prawo taką osobę docisnąć? No nie, nie mam w sobie na to zgody.

Ale to oznacza, że krzywdę możemy zrobić również sobie sami.

Owszem, jeśli nie słuchamy ciała. Dlatego tak ważną rolę odgrywa ból, który wyznacza nasze granice. Umiemy odróżnić delikatne ukłucia czy dyskomfort mięśnia poddanego wysiłkowi od tych mocnych, szarpiących, za sprawą których organizm krzyczy: „dalej – nie!”. W moim przekonaniu sesja jogi to moment, w którym człowiek przychodzi wykonać w bezpiecznej przestrzeni psychofizyczną pracę po to, by się zatrzymać, uspokoić, wrócić do siebie i swojego czucia.

Czasem to, co przeżywa ciało, jest na tyle silne, że nie da się zrobić niczego więcej poza leżeniem na macie i oddychaniem. I to też jest okej. Niekiedy wyciszenie kończy się napadem śmiechu, innym razem płaczem. Joga to odzyskiwanie kontaktu z nagromadzonymi emocjami. Jeśli ktoś krzyczy do ciebie na zajęciach: „dajesz, jedziesz, mocniej!”, to znaczy, że trzeba zwinąć matę i wyjść.

Granice kobiet są bez przerwy przekraczane. Joga może pomóc im je odkryć?

Zdecydowanie tak. Prawa do ciał kobiet roszczą sobie wszyscy – nie tylko gwałciciele, ale strażnicy patriarchalnego systemu, rządy, Kościół. Polki, których ciałami bez przerwy kupczy się politycznie, są szczególnie na to narażone. Sama bardzo dużo nauczyłam się podczas zajęć jogi o swoich granicach. Dowiedziałam się, że ten kawałeczek maty jest wyłącznie mój i pozwala mi zbadać, gdzie kończę się ja, a zaczyna cała reszta. I tylko ja daję zgodę na to, by nauczyciel czy osoba ćwicząca obok mogli się do mnie zbliżyć lub mnie dotknąć.

Czego nauczyłem się na Festiwalu Świadomej Pracy z Ciałem

Na twoich warsztatach też tak jest?

Owszem. Trzymam się zasady, by rozpoczynać spotkanie z nową osobą lub grupą od określenia przez wszystkich uczestników, czym jest dla nich bezpieczna przestrzeń. Możemy ruszyć dalej pod warunkiem, że wypracujemy sobie wspólną definicję i zasady współbycia. Zawsze też, jeśli widzę, że ktoś niedokładnie wykonuje ćwiczenie, pytam, czy mogę mu coś zasugerować albo tej osoby dotknąć. I zazwyczaj słyszę: „no jasne, że tak”. Ale to nie jest wcale takie oczywiste.

Dlaczego?

Bo – zwłaszcza kobiety – reagują tak z przyzwyczajenia. Od dziecka są socjalizowane do respektowania hierarchicznych układów, w których zajmują niskie pozycje. Przez całe życie słyszą, że ich potrzeby są nieważne, że mają nie robić kłopotu, więc zgadzają się na wszystko bez namysłu. Również podczas praktyki ze mną, bo są przekonane, że na tej sali ja jestem szefową. A gdy potem pytam je: „która z was wcale nie miała ochoty na dotyk, a powiedziała «tak»?”, okazuje się, że co najmniej kilka postąpiło wbrew sobie. Żadna z nich nie czuła jednak, że ma prawo do odmowy. Kobiece „nie” w naszej kulturze ma wciąż tak małe znaczenie, że nie wierzą w nie same kobiety.

Czy jogini może być wkurwiona?

Czasem nawet powinna! Choć wkurw w przypadku kobiet jest generalnie niemile widzialny przez społeczeństwo. Gdy wyrażą nawet drobny sprzeciw, od razu zostają uznane za krzykliwe, apodyktyczne i wulgarne. Jeśli jednak ktoś traktuje jogę poważnie, to konfrontuje się z tym, co czuje. Jeśli jesteś kobietą, zdarza się, że czujesz wkurw, bo on bierze się z gniewu, a gniew z kolei jest odpowiedzią na przekroczenie granic. Część kobiet mimo to ulega pokusie bycia joginią-boginią.

Czyli kim?

Wiecznie uśmiechniętą, niesamowicie uduchowioną osobą, która roztacza wokół siebie aurę łagodności i zadowolenia, posypuje otoczenie złotym pyłkiem uprzejmości. Nigdy nie jest poirytowana, zawsze świetliście unosi się nad ziemią. Bywa świętoszkowata. Słowem: przyjmuje strategię, w ramach której dalej może być grzeczną dziewczynką, która nikomu nie przeszkadza, nie psuje atmosfery. Ale nie wie, co ma w środku, bo tłumi i maskuje prawdziwe, zwłaszcza negatywne i gwałtowne uczucia.

Młynarska: Nadchodzi koniec epoki lubieżnego dziada [rozmowa]

I nie wybucha?

Bywa różnie. Wiedząc jednak, że nie powinna okazywać złości czy gniewu, może je wyrażać w formie autoagresji, czyli np. narzucania sobie wymagających celów, dążenia do doskonałości, prób osiągnięcia tego, co niemożliwe, zwłaszcza w samurajsko-jogicznych dyscyplinach.

Sporo tych pułapek, a piszesz też, że świat jogi to szczególnie podatny grunt na sianie spiskowych, antynaukowych i islamofobicznych teorii. Dlaczego?

Myślę, że w pewnym sensie jest to znak naszych czasów. Niemniej jednak takie postawy wręcz hulają w środowisku jogicznym. Problemem bywa to, że ludzie nie korzystają albo nie potrafią korzystać ze źródeł pisanych, nie sprawdzają informacji, lecz czerpią wiedzę z przekazu werbalnego szarlatanów i politycznych trolli, którzy mówią do nich z YouTube’a, że np. noszenie maseczki jest jak noszenie hidżabu – stanowi symbol zniewolenia. Dlatego tak podkreślam wagę zgłębiania polityki i wiedzy. Będąc w praktyce jogi, łatwo zostać użytecznym idiotą w rękach rozmaitych grup nacisku stosujących fake newsy jako środek do skłócania społeczeństw.

Myślisz, że taktyka skłócania społeczeństw wynika z patriarchatu?

Patriarchat, który wszyscy mamy wgrany na twardy dysk, który nas krzywdzi, próbuje podporządkować słabszych i oczywiście niszczy demokrację, którą, zresztą, sam stworzył. Pamiętajmy, że ateński demos to byli wyłącznie mężczyźni. Joga jest dla mnie jednym z narzędzi, które pozwalają mi zachować spokojny umysł i współczujące serce, a jednocześnie nie rezygnować z angażowania się w sprawy społeczne, które mnie żywo interesują.

Na koniec mam więc prośbę do osób, które jak ja kochają tę praktykę, by nie ulegały pokusie używania jej jako alibi, by nie zabierać głosu, nie wtrącać się, kiedy tuż obok dzieje się krzywda, kiedy cyniczni politycy i nieodpowiedzialny biznes niszczą nam świat.

**
Paulina Młynarska
jest feministką, dziennikarką, pisarką, producentką telewizyjną, autorką piosenek i wierszy, podróżniczką, kobietą biznesu i certyfikowaną nauczycielką jogi. Żyje między Azją (Indie, Nepal, Bali), dokąd zabiera kobiety w podróże połączone z praktyką jogi, a Kretą, gdzie obecnie mieszka. Moja lewa joga to jej najnowsza książka, która ukazała się nakładem wydawnictwa Prószyński Media.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Januszewska
Paulina Januszewska
Dziennikarka KP
Dziennikarka KP, absolwentka rusycystyki i dokumentalistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka konkursu Dziennikarze dla klimatu, w którym otrzymała nagrodę specjalną w kategorii „Miasto innowacji” za artykuł „A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys”. Nominowana za reportaż „Już żadnej z nas nie zawstydzicie!” w konkursie im. Zygmunta Moszkowicza „Człowiek z pasją” skierowanym do młodych, utalentowanych dziennikarzy. Pisze o kulturze, prawach kobiet i ekologii.
Zamknij