Kraj

Orliński: Siła polityczna „Gazety Wyborczej” sytuuje się na poziomie siły politycznej Zandberga

Ministrowie Tuska leżeli plackiem nie tylko przed biskupami, ale i przed wielkimi korporacjami. Rządy PiS-owskie, nawet jak zaczęły minimalnie pomrukiwać w kwestii tych ostatnich, okazały się zupełnie nieudolne i bez pomysłu na to, jak je choć trochę powściągnąć. A jakby go nawet znalazły, to przecież nie po to, by bronić niezależnych mediów, bo te chcą udupić – mówi w rozmowie z Michałem Sutowskim dziennikarz Wojciech Orliński.

Michał Sutowski: Spółkę Agora utworzono po to, by była zapleczem ekonomicznym dla „Gazety Wyborczej”. Dziś wygląda na to, że tej samej spółce Agora „Gazeta Wyborcza” w znanej formie nie jest już potrzebna do szczęścia. Zapytam jak bohater Rozmów kontrolowanych: czy musiało do tego dojść?

Wojciech Orliński: Tak uważam. Kiedy spojrzymy na obecny konflikt zarządu Agory z kierownictwem redakcji – jego elementem jest zwolnienie dyscyplinarne wydawcy Jerzego Wójcika – w dłuższej perspektywie, to wygląda na to, że ta katastrofa tylko czekała, by się kiedyś wydarzyć. A mówię to z pozycji kogoś, kto obserwował tę firmę od środka przez ponad ćwierć wieku.

No to po kolei. Kiedy ogon powiększył się do monstrualnych rozmiarów i zaczął machać psem? Wówczas gdy Agora weszła na giełdę?

Fazy giełdowej kariery spółki Agora i „Gazety Wyborczej” były zasadniczo dwie. Najpierw zakładano, że aby zapewnić „Gazecie” stabilność na wypadek pogorszenia się koniunktury, trzeba dobudować wokół niej różne biznesy.

Niesłusznie?

Jak najbardziej słusznie, problem leżał w metodach i proporcjach. Narzędzia finansowego motywowania menadżerów, żeby te nowe biznesy stawiali, były bardzo skuteczne, niemniej w efekcie „Gazetę” stopniowo zostawiono własnemu losowi. Zakładano, że sama da sobie radę, i to było nawet zrozumiałe 20 lat temu, kiedy jej sprzedane nakłady potrafiły wynosić po 1,5 miliona egzemplarzy – a tak to wyglądało w grudniu 2001.

Ale priorytety spółki były już gdzie indziej?

Owszem, priorytetowo traktowano portal Gazeta.pl, kolejne radia, a nawet kolejne gazety, co często kończyło się porażką, z których najbardziej spektakularną był „Nowy Dzień”, założony jesienią 2005 roku. Koledzy w Axel Springerze złośliwie nazywali to „niskonakładowym tabloidem”. Bo to było pomyślane jako tabloid, ale taki bez seksu, przemocy i skandali. Naczelnym był zresztą Jerzy Wójcik.

Nie wyszło?

No nie bardzo, bo wyłożono na projekt wagon pieniędzy, a gazeta padła po trzech miesiącach. Ku wielkiemu zaskoczeniu kierownictwa Agory okazało się, że czytelnicy tabloidów jednak chcą mieć trupy na pierwszej stronie i gołe baby na ostatniej. Ale nie chodzi nawet o porażkę, tylko o to, że do stworzenia tego projektu podkupywano dziennikarzy z „Gazety Wyborczej”.

I szli?

Skoro firma daje priorytet, to były tam lepsze zarobki, więc opłacało się przejść a to do portalu, a to do „Nowego Dnia”, właśnie kosztem zasobów „Wyborczej”. Ale co jeszcze ważniejsze, w firmie panowała wobec niej przedziwna atmosfera wrogości.

Czym to się objawiało?

Menadżerowie Agory do dziś uwielbiają posługiwać się językiem metafor wojennych, w których druga strona to zawsze jest wróg, którego trzeba ograć, zniszczyć, upokorzyć, bo albo my jego, albo on nas… Jeden z tych ludzi słynął wręcz z tego, że cytował przy tym Sun Zi Sztukę wojny – tylko że ich wrogiem nie był ani Kaczyński, ani nawet inna gazeta, w rodzaju „Dziennika” Axla Springera, tylko inne piętro tego samego budynku!

Bal u Mazurka, czyli czy można mieć kolegów w innej partii

Największym wrogiem w Agorze była „Wyborcza”?

Dla tych nowych projektów – tak! A kiedy już udało się zbudować spore imperium, to byłaby ta druga faza, to w naturalny sposób „Wyborcza” została kwiatkiem do kożucha. I tak, po latach mamy z jednej strony dość sprawną machinę kinowo-popcornowo-radiowo-reklamowo-wydawniczą, a z drugiej – „Gazetę”, która jest w niej raczej zawadą. W najlepszym razie takim dość upierdliwym Białym Słoniem, który wygląda może imponująco, ale trzeba go nieustannie dokarmiać.

Słoniowi nie jest wszystko jedno, to i spółce nie powinno być…

Ci ludzie, którzy dziś podejmują w Agorze kluczowe decyzje, nie mają do tego słonia cierpliwości – nie robili w „Gazecie” kariery, nie są w ogóle dziennikarzami i zupełnie nie czują tego, co trzyma ludzi redakcji w tym miejscu. Bo choć to niezbyt atrakcyjne miejsce pracy, to jednak wielu z nas – wiem, bo u mnie też tak było – czuje ten sentyment pomieszany z powołaniem. Dostajemy lepsze propozycje pracy – i je odrzucamy. Ja sam dwukrotnie dostałem taką najpiękniejszą propozycję pracy, jaką sobie można wyobrazić: żebym po prostu podał swoją cenę, to tyle mi dadzą za odejście.

No i?

Odrzuciłem je obie, zostałem w „Gazecie”. Gdy mnie pytali czemu, odpowiadałem, że mam taki bałagan na biurku, że nie chce mi się go sprzątać za żadne pieniądze. To był niby żart, ale faktycznie, odszedłem dopiero, jak już i tak mi zabrali nawet biurko, tym samym zmuszając mnie wreszcie do sprzątnięcia.

Jeśli dobrze rozumiem, z czasem kapitalistyczna spółka zaczęła myśleć o coraz – relatywnie do siebie – mniejszej „Gazecie” jak o zwykłych aktywach biznesowych, które robią się mało rentowne i kłopotliwe. Ale czy założyciele nie przewidzieli takiej sytuacji? Bo teraz, choćby broniąc kolegi przed zwolnieniem czy redakcji przed roztopieniem się w innej redakcji, dziennikarze muszą się odwoływać do argumentów bardziej z etosu i wartości niż twardych reguł i podpisanych umów…

Na straży wartości miał stać organ powołany przez właścicieli – spółka Agora Holding, która trzyma tak zwane złote akcje Agory SA. Nie chcę powtarzać plotek o tym, kto tam kogo popiera w tym konflikcie, ale niewątpliwym faktem jest to, że ten organ wykazuje przedziwną bezczynność. Zainteresowani niech sobie wyguglają te plotki, gdzieniegdzie publikowano nawet domniemane rozkłady głosów. Tam musi być jakiś pat, obie strony są dość silne, żeby blokować drugą stronę – ale żadna nie jest dość silna, by postawić na swoim. W rezultacie zarząd z kolei może de facto zrobić, co chce.

Czemu tak to skonstruowano? Założono, że posiadacze „złotej akcji” nigdy się nie pokłócą i nie zdradzą interesów „Gazety”?

Nie wiem. Trzeba pytać tych ludzi. Ewidentnie 20 lat temu za słabo przemyślano instytucjonalne gwarancje niezależności dla „Gazety Wyborczej” – mieliśmy tylko werbalne deklaracje zarządu, że „Gazeta” jest priorytetem spółki.

Bo wtedy to było oczywiste? A oni nie rozumieli, że ich pozycja wynikała z różnych specjalnych okoliczności? I że one mogą się skończyć?

Żeby było jasne – ja nigdy nie wierzyłem, że „Gazeta Wyborcza” ma w Polsce jakieś gigantyczne wpływy, choć niektórzy uważają, że ona ma je do dziś. Prawie zawsze jakoś wychodziło tak, że władza w Polsce była sprawowana raczej wbrew „Wyborczej” niż dzięki niej.

Bez przesady, plan Balcerowicza, nieformalny pakt z Kościołem, czyli tak zwany kompromis aborcyjny, poparcie akcesji do Unii Europejskiej…

Akcesję popierano dość powszechnie, nie sądzę, żeby zadecydował akurat głos „Gazety”. Ale zobacz, co się działo, gdy „Gazeta” cały swój wysiłek wkładała w wypromowanie jakiegoś polityka. To się kończyło…

Wiem, Człowiekiem Roku dla prezydenta Komorowskiego, który chwilę potem przegrał wybory.

Przynajmniej przeszedł do drugiej tury. To się wydarzyło po raz pierwszy w historii kandydatów prezydenckich popieranych przez „Gazetę Wyborczą”! Bo taka choćby Henryka Bochniarz, którą „Gazeta” z całego serca promowała w 2005 roku, zdobyła 1,26 proc. głosów. Mniej niż Korwin-Mikke! A w przeddzień wyborów ukazał się wstępniak Witolda Gadomskiego, który apelował o głosowanie na Bochniarz jako kandydatkę najlepszą dla biznesu.

To jednak dość ekstremalny przykład, poza tym „Gazeta” sprzyjała w drugiej turze Tuskowi. Co prawda, też przegrał…

No właśnie, Tuskowi. Wszystkim się wydaje, że „Gazeta Wyborcza” zawsze była za PO, ale zapytajcie o to ludzi samej Platformy, którzy dobrze sobie zapamiętali „Gazetę” z początku stulecia. Do gorzkiego końca wspierała Unię Wolności, a potem powstałą na jej gruzach Partię Demokratyczną Geremka. A ponieważ Platforma rywalizowała o ten sam elektorat, była wtedy ostro przez „Gazetę” zwalczana.

Do czasu.

Dopiero po całkowitym kolapsie Partii Demokratycznej niechętnie zaakceptowano Platformę. Od czasów rządu Mazowieckiego nie było rządu, który miałby pełną akceptację „Gazety” – że nie „mniejsze zło”, tylko „całe dobro”.

Czyli co, te wpływy to wytwór wyobraźni prawicy?

I najwyraźniej części lewicy, bo ty też chcesz wierzyć w mit wszechpotężnej „Gazety Wyborczej”. Nigdy nie była na tyle potężna, żeby jej apel na pierwszej stronie: „ludzie, głosujcie na Iksińskiego” dawał Iksińskiemu wejście do drugiej tury wyborów prezydenckich, nie mówiąc już o ich wygraniu. Ani Kuroniowi, ani Bochniarz, ani nawet Mazowieckiemu w 1990 roku. Po prostu nikomu, aż do Komorowskiego, który przegrał dopiero w drugiej. Ja w tym sensie jestem wiernym kontynuatorem tradycji „Gazety”…

To znaczy?

Jako ideowy wyborca partii, której najlepszy sondaż w historii wynosił bodaj 4 proc. Moim zdaniem siła polityczna „Gazety Wyborczej” sytuuje się na poziomie siły politycznej Adriana Zandberga. Nie ma niczego bardziej gazetowyborczego od tkwienia z godnością przy partii, która ma 4 proc. w sondażach – tyle że kiedyś naczelni tak tkwili przy Geremku, a ja dzisiaj przy Zandbergu.

OK, powiedzmy, że wpływy polityczne „Gazety” w III RP były nieco przeceniane przez jej przeciwników, z całą ich mitologią zakulisowej potęgi Michnika, który trzymał narodową prawicę w kazamatach, obalał rządy i skazywał prawdziwych Polaków na śmierć cywilną. Niemniej pierwszorzędna rola dziennika w ramach spółki i oczywistość tego faktu wynikała chyba z realnej potęgi na rynku. A ta, z dość wyjątkowych okoliczności, w jakich „Gazeta” powstała, czyli kapitału politycznego działaczy opozycji pod koniec lat 80.

Na starcie, owszem, mieli przewagę, ale sprowadzanie siły „Wyborczej” do kontekstu Okrągłego Stołu i związków z „Solidarnością” jest o tyle bez sensu, że gdyby to decydowało, to „Tygodnik Solidarność” powinien dziś należeć do najważniejszych w Polsce, a nie jest szczególnie ważny nawet wśród mediów PiS-owskich. Po prostu w „Gazecie Wyborczej” dbano, by było w niej zawsze coś fajnego do czytania. Przecież to teksty Adama Wajraka o żubrach robiły te nakłady, a nie napuszone wstępniaki, na kogo trzeba głosować. „Tygodnik Solidarność” nigdy nie miał swojego Wajraka, nie mają kogoś takiego Karnowscy, Lisiccy ani Sakiewicze. A polityczny wstępniak to każdy głupi umie napisać.

Moją rolą nie jest wskazywanie winnych. Nie jestem prokuratorem, tylko dziennikarką

Czyli co, duży nakład na start, profesjonalizm – i to wszystko?

Tutaj ogromną rolę odegrał Piotr Pacewicz. On miał w głowie jakby takiego mentalnego Excela ze średnią sprzedażą poszczególnych dni tygodnia. Martwił się, że wtorek jest słaby na tle pozostałych dni – więc co tu zrobić, żeby poprawić wtorki. A jak już poprawił wtorki, to słabo wyglądała środa. I tak podbijał w końcu cały tydzień. Był też dział promocji na drugim piętrze, wspaniali ludzie, pracujący dla dobra firmy. W zasadzie anonimowo, więc nie przytaczam żadnego nazwiska, bo nie wiem, czy by tego chcieli.

I co oni właściwie robili?

Dokonywali cudu, praktycznie codziennie wymyślając jakiś hitowy materiał, wyczarowując go z niczego – to były te wszystkie dodatki typu „jak się ubiegać o wcześniejszą emeryturę”. Setki tysięcy ludzi kupowało „Gazetę” nie dla naszych artykułów, tylko dla tych dodatków. Ludzi z tego działu stosunkowo niedawno powyrzucano w bardzo brutalny sposób, taki jak teraz ze zdumieniem odkrył Jurek Wójcik – po prostu nagłym kopem, bez cienia szacunku dla dwudziestu paru lat oddanych tej firmie.

Twierdzisz, że te wszystkie dodatki były ważniejsze od treści redakcyjnych?

Oczywiście. Kiedyś jak ktoś szukał pracy albo używanego samochodu, to wiedział, że najłatwiej będzie przy pomocy ogłoszeń drobnych „Gazety Wyborczej”. Przeciętny człowiek w Polsce miał tydzień ustawiony w ten sposób, że jak nie mam roboty, to muszę kupić „Gazetę” w poniedziałek, jak sprzedaję samochód, to w czwartek, a jak szukam używanego komputera, to kupuję wtorkową. To właśnie te dodatki z ogłoszeniami zbudowały potęgę rynkową, a nie opinie polityczne.

Rozumiem, mamy splot okoliczności – pozycja naczelnego i autorytet na wstępie, potem zgarnianie reklam i ogłoszeń jako największy dziennik, wreszcie użyteczność gazety poza kręgami inteligenckimi. Te okoliczności, jak mówisz, kończą się wraz z kryzysem prasy papierowej i upowszechnieniem mediów cyfrowych. Ale mam pytanie ogólniejsze. Założyciele gazety chcieli robić dziennik „jak na Zachodzie”, jak „Guardian” czy „Le Monde”…

Także francuskie „Libération”.

Niech będzie. Miała być gazeta jak w porządnym kraju Zachodu, czyli w kraju centrum – z wysokimi zarobkami dla profesjonalnych dziennikarzy, pieniędzmi na prowadzenie śledztw i etaty korespondentów. A my jesteśmy jednak na peryferiach czy półperyferiach kapitalizmu, o 2–3 razy niższym poziomie życia niż w tych krajach, z których oni chcieli czerpać wzorce. Czy dzięki tym wyjątkowym okolicznościom – przewadze niemal monopolistycznej na rynku ogłoszeń i reklam – im się to udawało mimo wszystko?

Udawało się przez kilkanaście, myślę, lat. Ale kluczowy problem, a właściwie różnica między Polską a Zachodem, nie dotyczy poziomu bogactwa, tylko zupełnego braku u nas partycypacji pracowniczej. W praktyce bowiem każda polska firma prędzej czy później stanie się folwarkiem, nawet jeśli intencje jej założycieli są szlachetne.

Bo mieliśmy pańszczyznę i taki już nasz los?

Bo ustawodawstwo to wymusza. 10 lat bycia związkowcem NSZZ „Solidarność” w Agorze uświadomiło mi, w jak wielkim stopniu patologie zarządzania zasobami ludzkimi są efektem złego prawa. Polski Kodeks pracy, Ustawa o związkach zawodowych czy ustawa o strajkach to po prostu ustawy folwarczne. Najważniejsza różnica między „Wyborczą” a takim „Guardianem” czy „Libération” polega na tym, że redaktor naczelny „Guardiana” czy „Libération” musi się ubiegać o wotum zaufania zespołu. W „Libération” swój głos ma też stowarzyszenie czytelników pisma, SLL.

Telewizja na umowę o dzieło

I co to daje? Poza komfortem pracowników?

To w praktyce eliminuje takie zagrożenie, że jakiś Hojka, Hajdarowicz czy Obajtek narzucą kogoś wbrew zespołowi i wbrew czytelnikom. Tylko że u nas sama ta myśl, że szary człowiek miałby mieć coś do gadania, to największa herezja.

A dlaczego to „na początku wydawało się nieistotne”?

Przecież wiadomo, że Adam Michnik to wotum zaufania od zespołu by dostał bez problemu, od czytelników też. Michnik ma autorytet, który wynika z samego autorytetu. To tylko pozorna tautologia, bo z kolei cały autorytet prezesa Hojki pochodzi ze straszenia ludzi dyscyplinarką. Zabrać mu to i już żadnego nie będzie nie miał. A Michnik nie musi nikomu grozić zwolnieniem – w istocie nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek to zrobił – po prostu ma autorytet i cześć.

Skoro tak, to co szkodziło taką instytucję wotum wprowadzić?

Niestety, przez lata również w „Gazecie Wyborczej” uważano, że kapitalizm tak po prostu musi wyglądać, że pytanie załogi o zdanie jest złym pomysłem. Nie było odruchu, żeby nas przed tą sytuacją folwarku zabezpieczyć, choć postulowałem jako związkowiec, żeby spróbować kwestię zaufania zespołu do naczelnego zinstytucjonalizować.

Czyli co właściwie?

Postulowałem, by choć jeden człowiek w gronie naczelnych miał status ombudsmana, czyli redaktora, który reprezentuje w kolegium naczelnych załogę i czytelników. Coś takiego przez wiele lat działało w „New York Timesie”. To byłoby zinstytucjonalizowaniem tego frazesu, że prawdziwymi właścicielami „Gazety” są jej czytelnicy i redaktorzy.

„Byłoby”, ale nie jest, bo…?

Mówiąc eufemistycznie, naczelni przyjęli to bez entuzjazmu. Szkoda. Gdyby ktoś taki miał pozycję zagwarantowaną statutowo, żeby prezes Hojka nie mógł go pogonić i zastąpić swoim nominatem, nie byłoby dzisiaj tego strachu i tego konfliktu. Albo gdyby zagwarantowano statutowo, że naczelny musi mieć wotum zaufania zespołu dziennikarzy – to też by dawało dziennikarzom i czytelnikom poczucie bezpieczeństwa. Ale to w żadnej gazecie w Polsce tak nie wygląda. Powtórzę, u nas dominuje folwark, a podstawową zasadą folwarku jest to, że chłopów pańszczyźnianych nie pyta się o zdanie.

Nie tylko Orlen. Prasę regionalną mogą niszczyć też prywatni właściciele

Mówisz, że najbardziej wpływowi redaktorzy „Gazety”, w tym Michnik, byli przekonani, że tak właśnie wygląda kapitalizm. Ale czy to dotyczyło również faktu, że w tym kapitalizmie „Gazeta” radziła sobie do pewnego czasu świetnie, a skoro tak – to będzie w kapitalistycznej spółce bezpieczna, no i jest to dowód na optymalność wybranego modelu? Krótko mówiąc: mamy sukces, bo jesteśmy najlepsi?

A to na pewno, choć to w jeszcze większym stopniu dotyczy kadry menadżerskiej. Bo dużą część tych wyników, obok czynników, o których już mówiliśmy, ludzie pracujący w całej Agorze zawdzięczali dobrej koniunkturze. W latach 90. można by wziąć pana Ziutka spod monopolowego, zrobić go szefem regionalnego oddziału „Gazety” albo menadżerem od sprzedaży reklam – i też by odniósł sukces. Koniunktura w mediach była taka, że wszystko samo rosło.

Aż się koniunktura zmieniła?

Tak, a w spółce mamy legion aroganckich i zachwyconych sobą menadżerów, którzy przez kilka lat wręczali sobie nagrody za 3 tysiące proc. wzrostu. Uznali oczywiście, że to skutek ich geniuszu i błyskotliwości – a oni po prostu mieli dużo szczęścia i trafili w doskonały czas. Potem większość tych super zdolnych mistrzów od zarządzania mediami poleciała w kolejnych falach czystek, bo ich sukcesy okazały się domkiem z kart. Aż z tych czystek wyłonił się w końcu prezes Hojka, który – oddajmy mu to – w odróżnieniu od tamtych samozachwyconych miał także jakieś realne osiągnięcia.

Czyli to niekoniecznie jest problem samej redakcji „Wyborczej”? Ten samozachwyt?

Przekonanie, że mamy najlepszych ludzi do wszystkiego, było przekleństwem całej spółki Agora. Kiedy otwierano portal Gazeta.pl, też panowało przekonanie, że to będzie największy sukces na polskim rynku cyfrowym. Koledzy z Onetu opowiadali mi, że sami w to uwierzyli i na premierę portalu Gazeta.pl czekali ze strachem. A jeszcze po tej premierze nie od razu umieli uwierzyć, że to już wszystko.

To znaczy?

Myśleli, że to jakaś testowa wersja, po której Agora wreszcie odpali coś porządnego. Nie mogli uwierzyć, że to już jest ten portal, który miał zdetronizować Onet. Rzecz jasna, nie zdetronizował, Onet był i jest do dzisiaj niekwestionowanym numerem jeden, Gazeta.pl nigdy nie była nawet numerem dwa. Kierownictwo Agory nie wyciągnęło z tego nauki. Jak potem uruchamiali „Nowy Dzień”, to też wierzyli, że to będzie najlepszy tabloid w Polsce. No bo wszystko, co robimy, jest najlepsze na świecie, chociaż tak naprawdę sukces odnieśli tylko raz i nigdy nie umieli tego zreplikować.

Dziś redakcja „Wyborczej” powołuje się na swoje 250 tysięcy subskrybentów. Czy to nie jest imponujący wynik?

Owszem, to jest dużo, ale w ramach niedawnej wojny na przecieki między redakcją a zarządem dowiedzieliśmy się, że wpływy z tych subskrypcji są jednak zbyt małe, by utrzymać „Wyborczą” w obecnym kształcie. Bo te 29,90 zł miesięcznie za pakiet z serwisami lokalnymi to mało kto z tej ćwierci miliona płaci – ludzie wykupują subskrypcję w różnych promocjach, jakichś Black Fridays i Cyber Mondays, więc średnie realne wpływy są dużo niższe. Gdyby zatem „Wyborcza” miała pójść na swoje i żyć tylko z tych środków, to potrzebne byłoby potężne zwolnienie zbiorowe. A czy wtedy miałaby wystarczająco dużo ciekawych treści, żeby utrzymać te subskrypcje?

Gminne gazety to narzędzie propagandy lokalnych władz

Czyli co? Nie da się? Nie możemy mieć w Polsce jakościowego medium masowego, które będzie utrzymywane przez czytelników, a nie będzie zależało od widzimisię korporacji?

Ja w tej sprawie zagłosowałem nogami, czyli po prawie 30 latach spędzonych w dziennikarstwie zmieniłem zawód i zostałem nauczycielem. To nie jest łatwa decyzja, do tego trzeba całkowicie stracić nadzieję. Jeśli ktoś ma jeszcze nadzieję i nie jest tak głęboko załamany kondycją mediów jak ja, no to super, niech walczy dalej, ale ja jej po prostu nie mam za grosz.

Ale nie masz nadziei, bo w Polsce „nie możemy mieć ładnych rzeczy”? To niewykonalne, bo nie ma komu czytać ani komu takie pisanie sfinansować?

To pytanie mnie chyba przerasta. Nie mam pomysłu, jak coś takiego zorganizować, bo gdybym miał choćby cień pomysłu, tobym go usiłował wprowadzić w życie. Odszedłem z branży, a nie tylko z jednej redakcji do drugiej, bo uważam, że te złe mechanizmy uderzą we wszystkich. Wszędzie albo już jest źle, albo zaraz będzie. Czarno widzę przyszłość mediów w Polsce.

Bo?

Bo za bardzo jesteśmy przyzwyczajeni do dostawania treści za darmo, żeby prenumeraty były towarami pierwszej potrzeby. A z drugiej strony za dużo tradycyjnych funkcji ogłoszeniowych i reklamowych gazet przejęły u nas platformy cyfrowe.

Zamiast podwyższać podatek TVN, podnieśmy go wszystkim korporacjom

Na Zachodzie jakoś te media się jeszcze trzymają. Chodzi o to, że tamtejsi starzy mieszczanie i nie tylko mają dużo więcej pieniędzy i dłużej żyją niż u nas?

Być może tak, ale przede wszystkim trzymają się dzięki wsparciu swego państwa, zwłaszcza korzystnemu ustawodawstwu. Francuskie i niemieckie media wysokiej jakości też wkrótce by padły, gdyby rządy nie broniły ich przed takim, powiedzmy, Google’em. A polskie rządy tego nie robią. Ani PiS-owskie, ani platformiane. Tusk w opozycji podobno sporo się nauczył, ale kiedy rządził, był po prostu lepiej ubranym Korwinem, w kółko powtarzającym wolnorynkowe frazesy. Skoro Google i Facebook wykańczają branżę medialną, to widocznie tak powinno być, bo niewidzialna ręka rynku tego chce. W związku z czym nie liczyłbym na to, że ewentualny powrót PO do władzy poprawi sytuację prasy.

A jakie to działania właściwie ratują prasę w tych krajach?

Przywileje podatkowe dla prasy, zmuszanie Google i Facebooka do dzielenia się przychodami, ale także takie akcje w rodzaju rocznej prenumeraty wybranego pisma na osiemnaste urodziny, jak we Francji. Ale to nie u nas.

Dlaczego?

Bo ministrowie Tuska leżeli plackiem nie tylko przed biskupami, ale i przed wielkimi korporacjami, zwłaszcza amerykańskimi. A rządy PiS-owskie, nawet jak zaczęły minimalnie pomrukiwać w kwestii tych ostatnich, okazały się zupełnie nieudolne i bez pomysłu na to, jak je choć trochę powściągnąć. A jakby go nawet znalazły, to przecież nie po to, by bronić niezależnych mediów, bo te chcą udupić, co pokazuje przykład ataków na TVN czy blokowanie zakupu Radia ZET przez Agorę.

Koniec awantury o lex TVN? Senat odrzucił projekt PiS

I nie dałoby się w sporym przecież kraju z ostrym konfliktem politycznym zbudować solidnego, profesjonalnego medium masowego, które finansowaliby sami czytelnicy mobilizowani tożsamościowo? Czy to przepis na co najwyżej niszę medialną?

Medium tożsamościowe może być masowe, czego dowodem wspomniane już „Guardian” czy „Libération”. Ja w ogóle nie wierzę w inne rodzaje mediów niż tożsamościowe, a katastrofalną pomyłką liberalnych mediów było udawanie, że są obiektywne i apolityczne. To na łamach „Gazety Wyborczej” zadebiutował w głównym nurcie ks. Dariusz Oko ze swoim manifestem przeciwko homoseksualistom.

Dlaczego właściwie?

Och, kłóciłem się o to wiele razy z różnymi osobami decyzyjnymi. „Bo stanowisko ks. Oko może i jest kontrowersyjne, ale czytelnicy powinni je poznać, by móc wyrobić sobie zdanie” – tak mi odpowiadali. Przez lata protestowałem przeciw ocieplaniu wizerunku Terlikowskiego, „hipster prawicy” czy lansowaniu w Tok FM Warzechy i Ziemkiewicza. Kiedy prawica budowała swoje media tożsamościowe, „Wyborcza”, Tok FM i TVN uciekały przed swoją tożsamością. Udawały, że jej nie mają.

Nie tylko autorytarna władza. Wolności mediów grozi także… fałszywy symetryzm

Ale dziś nie ma chyba wątpliwości, po której stronie jest „Wyborcza”.

Bo też teraz to jedyny ratunek. Choć ciągle wraca ta fantazja o obiektywności: a może zróbmy wywiad z jakimś fajnym narodowcem, a może z jakąś sympatyczną działaczką antyaborcyjną, żeby pokazać stanowiska różnych stron konfliktu? Koniecznie musimy się dać wypowiedzieć ludziom z tamtej strony, bo przecież nie wolno się zamykać w swojej bańce. I nie chcą widzieć, że tamta strona z nami wygrywa między innymi dlatego, że nigdy nie ma takich ciągot, żeby przedstawiać stanowisko naszej strony.

Czyli znikąd ratunku?

Ja nie wiem, czy da się w Polsce uratować media. Ale wiem, że jeżeli się to komuś uda, to będzie ktoś o wyrazistej tożsamości. Ktoś, kto z góry podejmie decyzję, że reprezentujemy na przykład elektorat pomiędzy PO a Razem. A to automatycznie oznacza, że nie ocieplamy wizerunku Terlikowskiego.

***

Wojciech Orliński – dziennikarz, pisarz, działacz związkowy, autor książek podróżniczych, fantastycznych i publicystycznych. W latach 1997–2021 pracował w „Gazecie Wyborczej”, gdzie pisał głównie na tematy związane z kulturą masową i internetem. Dziś jest nauczycielem chemii. Prowadzi blog Ekskursje w dyskursie.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij