Kraj

Stan Tymiński był Wokulskim transformacji. Warto przemyśleć jego klęskę

Stan Tymiński stawał do wyborów jako postępowy libertarianin, cywilizowany kapitalista. Kończył jako reakcyjny endek, darwinista, niemal (albo wręcz) faszysta. Nie on jeden przeszedł tę drogę – był raczej pionierem wyczuwającym istotną zmianę.

W 1990 roku otarł się o wielką wygraną. Wparował do Polski z kowbojskim przytupem i populistyczną bezczelnością. Zelektryzował dużą część społeczeństwa sfrustrowanego transformacją – i nagle ujrzeliśmy, jak jedzie po bandzie w czołówce wyścigu o prezydenturę.

Z jednej strony fascynował publiczność awanturniczym życiorysem, z drugiej sprytnie oswajał masy wyborców, rewitalizując mity głęboko zakorzenione w zbiorowej wyobraźni. Pozował na ekscentrycznego milionera, a jednocześnie grał społecznika i filantropa. Odkurzał kostium Wokulskiego. „Tymińscy to byli tacy »Wokulscy«. Patriotyzm i humanizm – to cechy Tymińskiego. Bardzo ostro dostrzegał polską nędzę. Dlatego tak piętnował rząd” – wspominała jego rzeczniczka prasowa (A.J. Socha, Spałem z Tymińskim, Białystok 1991).

Legenda głosi, że Stan rozgrywał swoją kampanię według scenariuszy opisanych w poradniku politycznym, który „za pięć dolarów” można było kupić w Kanadzie „na każdym rogu ulicy” (R. Samsel, M. Waloch, Wszystko o Stanie Tymińskim, Toruń 1991). Czy to prawda, nie wiadomo – w każdym razie w pierwszej turze wyeliminował Mazowieckiego, a w drugiej zagroził Wałęsie.

Beylin: Rewolucje demokratyczne skonfiskowała nam sanacja, komuniści, a potem Kościół

Dlaczego poniósł porażkę, nie tylko w wyborach prezydenckich? Po pierwsze, przeraził elity polityczne III RP. W rezultacie ściągnął na siebie morderczą nagonkę medialną. Po drugie – tak jak Wokulski – dał się ponieść obłędnym fantazjom i autodestrukcyjnym odruchom. Słusznie więc przegrał.

Niesłusznie jednak został zapomniany, bo w spadku zostawił nam cenny materiał poglądowy, kompresujący sprzeczności, z jakich lepiła siebie nasza klasa średnia. Tymiński podręcznikowo symbolizuje jej pierwotną paradoksalność – jako libertariański populista: postępowy, a zarazem reakcyjny.

Stan progresywny?

Kompresował nie tylko dwuznaczność, był także prowokatorem o wielu twarzach. Dlatego ówczesna prasa próbowała przyszpilić go krzyżowym ogniem epitetów. Zygmunt Kałużyński sporządził ich listę w „Polityce”: „hochsztapler, złodziej, tajny agent SB, kretyn, niedouk, człowiek znikąd, prymityw, pierwotniak umysłowy, oszust matrymonialny, krypto-komunista, wysłannik Kadafiego, kombinator, łowca naiwnych, kosmopolita, kabotyn, paranoik, mania wielkości, terrorysta, Peruwiańczyk, wyrzutek Trzeciego Świata, furiat, ateusz, międzynarodowy kanciarz, kontrrewolucjonista, bezbożnik, zero, pustka intelektualna, Żyd”.

Obelgi, chociaż z pozoru wykluczały się wzajemnie, miały wspólny kod źródłowy. Dyktowała je niekontrolowana potrzeba demonizowania uzurpatora, rzekomo grożącego naszej demokracji. W konkurencji robienia wideł z igły przebił wszystkich Tomasz Jastrun, wówczas dyżurny sensat postsolidarnościowego „salonu”. W felietonie Z ukosa, czyli Polska zaczyna się od poniedziałku czarny koń wyborów został zdemaskowany jako czart. „Imię tego czarta jest faszyzm”. A ludzie klaszczący Tymińskiemu na wiecach? „Wyjmują swoje antysemickie organy i wymieniają się pieszczotami. Słychać takie odgłosy: »Rozpanoszyli się Żydzi«. »Znów będą ich kamienice«”. Brakuje tylko ejakulacji siarką.

Jak liberałowie przegrali Polskę

A jak było naprawdę? Stan częściowo odwoływał się do wyobrażeń endeckich. Jego wizję świata współtworzył socjaldarwinizm. W takiej właśnie poetyce manifest polityczny Tymińskiego – bestseller Święte psy (1990) – maluje Żydów. To naród prześladowany, dlatego wykształcający godną naśladowania odporność i przedsiębiorczość. Żydzi żyją w świecie będącym dżunglą, tak samo jak Polacy. Polskę otaczają drapieżcy, a przynajmniej bezwzględni konkurenci. Wszyscy jesteśmy skazani na walkę o byt.

Bez wątpienia taka ideologia mogła przyciągać antysemitów, zwłaszcza tych, którzy widzieli w Żydach konkurentów, na przykład kradnących nam ofiarniczą palmę pierwszeństwa. A przecież to Polska powinna grać pierwsze skrzypce w koncercie ofiar – jesteśmy Chrystusem narodów, krzyżowanym przez hitlerowców i sowietów.

Ale jeśli nawet wyborcy tego typu widzieli w Stanie sojusznika, on sam w 1990 roku dystansował się od antysemityzmu. Jak wyjaśniał Roman Samsel, powiernik i ghostwriter „czarta”, Tymiński uważał, że „nie wolno człowieka w ten sposób klasyfikować, że ktoś jest Żydem czy Arabem. Pojęcie rasizmu jest mu najzupełniej obce i on zawsze przeciwko temu występował” (Wszystko o Stanie Tymińskim).

Autor Świętych psów sam zresztą krytykował „polski rasizm”. Można też odnaleźć u niego zalążkową krytykę klasizmu. „Polacy nie tylko prześladują cudzoziemców, ale sami siebie prześladują w różnych warstwach społecznych i środowiskach zawodowych. Porównaj: wieś i miasto, uniwersytet i szkołę zawodową. To są najzupełniej inne społeczności występujące na zupełnie różnych poziomach. Nie umieją ze sobą współżyć, nie mówiąc o współtworzeniu wspólnej przyszłości. Tego nie widziałem nigdzie na świecie, a szczególnie w Kanadzie, gdzie jakakolwiek dyskryminacja jest właściwie nielegalna, traktowana jako nieetyczna i bardzo przeszkadza w prowadzeniu biznesu”. (Święte psy)

No właśnie – biznes. I nowoczesny kapitalizm. Tam, gdzie pojawia się synergia między nimi, znika rasizm oraz dyskryminacja w ogóle. A razem z nią ucisk i wyzysk ekonomiczny. W przypadku Tymińskiego używanie takich pojęć może zaskakiwać, bo na początku lat 90. był świeżo upieczonym szefem Libertarian Party of Canada. Do Polski nie eksportował jednak skrajnie prawicowej wolnej amerykanki. Jego oferta kojarzyła się raczej z chadeckim ordoliberalizmem, a nawet z liberalną teorią sprawiedliwości Johna Rawlsa.

W skrócie: kapitalizm powinien być przynajmniej częściowo opiekuńczy, w pewnym sensie „egalitarny”, na pewno zaś – kooperacyjny. Rynek pracy ma opiekować się tymi, którzy harują na swój sukces – zagwarantować im równe szanse na rozwój oraz ułatwiać twórczą współpracę. Kreatywne współzawodnictwo? Tak, ale na zasadach sprawiedliwie premiujących pracowitość, przedsiębiorczość, innowacyjność.

Egalitarna funkcja kapitalizmu polega również na redukowaniu nierówności między bogatszymi i biedniejszymi: obywatelami oraz państwami. „Przeciętny poziom życia Polaka jest bardzo niski. Wszystko inne jest nieważne, trzeba zmniejszyć tę przeraźliwą nierówność poziomu życia w Polsce w porównaniu z krajami zachodnimi”. (Święte psy)

Chantal Mouffe: Lekcja thatcheryzmu

czytaj także

Nie oznacza to jednak, że społeczeństwo kapitalistyczne powinno być horyzontalne. Drabina społeczna musi być hierarchiczna – natomiast pracownicy nie mogą być popychadłami pracodawców. Kierownictwo jest wprawdzie „najważniejszym atutem nowoczesnego przemysłu czy pojedynczego przedsiębiorstwa”, ale „kierownik musi dbać o swoich pracowników”. Trzeba poznawać ich preferencje, wiedzieć, jaką pracę „lubią”, w jakiej realizują swoje ambicje. Chodzi nie tylko o to, „aby nie szukali pracy gdzie indziej”, lecz również, żeby mogli rozwijać się i piąć w górę. W ramach pożądanego kapitalizmu pracownik ma być twórczym indywidualistą, potencjalnym liderem, a nie „przeciętniakiem” bezmyślnie odbębniającym „plan” fabryczny lub biurowy (Święte psy).

Ogólniki? Komunały? Zapewne, tyle że wcale nie autorytarne, a już na pewno nie faszystowskie. Przeciwnie, często dyktowały je intencje wolnościowe i progresywne.

Stan badań

Potwierdzają to ustalenia socjologów. Po wyborach prezydenckich Radosław Markowski badał profile światopoglądowe elektoratów – a jedna z prób przyniosła zaskakujące wyniki.

Deklaratywnie lewicowi wyborcy Włodzimierza Cimoszewicza najrzadziej postrzegali konflikt społeczny w Polsce w kategoriach klasowych (7 proc.). Z kolei najwyższą świadomość klasową mieli głosujący na Tymińskiego (22 proc.). Co ważne, głównym źródłem konfliktu były dla nich napięcia w obszarze „podwładni–przełożeni” (Dlaczego tak głosowano. Wybory prezydenckie ’90, pr. zbior., Warszawa 1993).

Jak powstawał „realny kapitalizm”

Niemała część wyborców Stana trafnie więc rozpoznała główną stawkę transformacji: walkę o model rynku pracy. Wyniki badań pozwalają przypuszczać, że właśnie tym wyborcom najbardziej zależało na modelu mniej autorytarnym od dotychczasowego, przyjaźniejszym dla pracowników, uwzględniającym ich jednostkowe aspiracje.

Tuż przed pierwszą turą wyborów Tomasz Żukowski razem z Markowskim zaprojektowali inne badanie, będące fotografią ówczesnych emocji politycznych. Sporządzony następnie raport O psychologicznych „profilach” elektoratów ujawnia progresywny potencjał drzemiący w wyborcach „czarta” (Bitwa o Belweder, opr. zbior., Warszawa 1991).

Popierają oni prawo do aborcji (47 proc.). Zajmują tu drugie miejsce, tuż za elektoratem kandydata SdRP (51 proc.). 90 proc. z nich sprzeciwia się obecności religii w szkołach. 71 proc. popiera postulat ograniczenia roli Kościoła katolickiego w życiu społecznym.

Oprócz tego są najmniej (12 proc.) nietolerancyjni wobec homoseksualistów, niewierzących, outsiderów. Mają najmniejsze skłonności odwetowe, wykazują relatywnie niskie poparcie dla „zakazu kandydowania byłych komunistów w wyborach” (37 proc.). W porównaniu z innymi grupami przejawiają najmniejszy „rygoryzm” i skłonność do „karania”. Są także najmniej autorytarni. I mają najniższe (23 proc.) tendencje do „instrumentalnego traktowania innych”. (Co ciekawe, najbardziej manipulatorski był elektorat Mazowieckiego – 35 proc.).

Nie jest to więc brunatny, zapijaczony motłoch – jak chciał Tomasz Jastrun. W jego felietonie Tymiński to tylko lump bełkoczący do innych lumpów głosem „pijaczka z alkoholowego baru w Mławie”. Zdaniem Jastruna, gdyby losowo wybrać i odpicować jednego z bywalców „takiego baru” – zaprezentowałby na wiecu „poziom nie gorszy, bynajmniej” (Z ukosa).

Z badań Markowskiego i Żukowskiego wyłania się natomiast obraz diametralnie odmienny. Dowody empiryczne skłaniają ich do wycofania wstępnego założenia, że elektorat Stana „to zbiorowość o skłonnościach autorytarnych i antydemokratycznych”. Nowa hipoteza brzmi: zwolennicy Tymińskiego „stanowią grupę ludzi najbardziej światłych w swym kręgu i zaskakująco nowocześnie myślących” (O psychologicznych „profilach” elektoratów).

Stan reakcyjny

Niestety, to historia bez happy endu. Po przegranej z Wałęsą następuje bowiem zwrot o 180 stopni. W podsumowaniu kolejnego badania, przeprowadzonego w lutym 1991 roku, Markowski nie może wyjść ze zdumienia. „Światli” rozstają się z Tymińskim. Zamiast nowych Wokulskich towarzyszą mu teraz jaskiniowi populiści. Od charyzmatycznego przywódcy oczekują rozwiązań prostych jak cepy – i maczug na wrogów politycznych. Są nieufni wobec innych, źle nastawieni do outsiderów, dogmatyczni. Nabierają wrogości wobec demokracji. Ich radykalizacja idzie w kierunku „kontrrewolucyjnym” (Dlaczego tak głosowano).

Jak do tego doszło? Markowskiemu nie udaje się odpowiedzieć. Przy czym niemożność ta jest chyba ogólnym deficytem całej socjologii politycznej. Wciąż brakuje jej precyzyjnych narzędzi do badania chaotycznych procesów przyczynowych, które rozgrywają się na poziomie „kwantowym”. A życie społeczne staje się coraz bardziej „kwantowe”. O zasadniczych zmianach preferencji wyborczych często decyduje przypadkowy „spin” – jakieś drobne zawirowanie jednostkowego lub grupowego nastroju, skutkujące kapryśną woltą przy urnie. Coś nas zdenerwowało lub podnieciło – więc nagle przestawiamy zwrotnice. Dlaczego? Często sami nie wiemy, ani w trakcie podejmowania decyzji, ani po fakcie. W rezultacie ankieterom i analitykom brakuje wiarygodnych danych do obróbki.

Kluczowe pytanie brzmi: kto i w jakim celu zagospodaruje budzący się gniew?

Marksista dodałby, że rosnąca „kwantowość” cechuje takie jednostki i społeczeństwa, którym sprężarka kapitalizmu pompuje coraz więcej sprzeczności do głów. Pragnienia i emocje gęstnieją, nierzadko wykluczają się wzajemnie – w głowie o ograniczonej pojemności. Ktoś przeciążony sprzecznościami łatwo traci równowagę. Popada ze skrajności w skrajność, nakręcany „spinami” najmniejszych nawet „kwantów”. Dotyczy to pojedynczych ludzi i całych zbiorowości. A nawet ideologii, ekonomicznych i politycznych. Kapitalizm obarcza je paradoksami, następnie łatwo wykoleja. Na tym polega jego obłęd.

Kiedyś ofiarą tego obłędu padł Wokulski. Pod wpływem „spinu” (przypadkowego impulsu) zakochał się, zrobił majątek, chciał inwestować w wynalazki naukowe i reformy społeczne, na końcu zaś – wysadził się w powietrze.

Tymiński, który w Świętych psach stwierdza, że „rodzice wychowali nas na Lalce”, działał w podobnym stylu. Z jednej strony impulsywnie gonił za pieniędzmi i prestiżem, z drugiej próbował dbać o innych. Zmieniał biznesy jak rękawiczki, nie rezygnując z filantropii. Handlował paliwami w Ameryce Południowej, był pionierem telefonii bezprzewodowej w Amazonii, założył telewizję kablową w Peru.

Faruga: „Lalka” dziś. Rozprawianie się z mitem

Cieszył się przy tym dobrą opinią jako pracodawca. „Płacił dobrze”, cechowała go „dbałość o pracowników” i „dobroczynność na rzecz dzieci”. Gdy w Kanadzie skolonizował partię libertariańską, flirtował z wizerunkiem społecznika. Sugerował, że nie chodzi mu o dobrostan najbogatszych, ale o powszechne „prosperity” (Stan. Śladami Tymińskiego przez trzy kontynenty, prac. zbior., Kraków 1991).

Ta wokulszczyzna miała jednak mroczny napęd. Bez względu na to, jak bardzo postępowym libertarianinem, dobroczynnym przedsiębiorcą i cywilizowanym kapitalistą chciał być Stan, napędzało go coś destrukcyjnego: paliwo darwinizmu. Czerpane ze złogów, które wtłoczyła mu do głowy historia Polski i całej nowoczesności.

Przypomnijmy: świat to dżungla. Historię animuje walka o byt. Pouczają o tym zabory i dwie wojny światowe. Kapitalizm i komunizm. Wszędzie każdy walczy z każdym. W Peru, w USA, w PRL. Dlatego ludzie i Polacy muszą być bezwzględni, bo słabeusze przegrywają. A żeby zacząć wygrywać, trzeba najpierw „dostać mocno w skórę”. Wtedy człowiek mądrzeje i pyta: „dlaczego mnie biją, o co chodzi? Czy jestem ograniczony?”.

„Wyborcy PiS-u zostali przekupieni, brakuje im inteligencji i wiedzy”. Jak siebie i innych widzą członkowie KOD?

 

Impulsem do pokonywania ograniczeń nie może być „moralność socjalizmu”, ponieważ „wymuszony humanitaryzm” oraz „rządy zapomogi” hodują mięczaków. Jeśli Polska chce być drugą Japonią, musimy być twardzi. „Japońskie społeczeństwo zostało storturowane przez feudalne rządy i II wojnę światową. Wytworzyło to pewne cechy narodowe Japończyków, które doprowadziły do zbudowania przez nich wielkiej potęgi ekonomicznej”. (Święte psy)

Motorem rozwoju jest więc brutalna przemoc. Jednak cena za uwewnętrznienie tej ideologii okazuje się dewastująca. Darwinista, kultywujący hart psychofizyczny, ma w istocie naturę rozdygotaną i ranliwą. Cechuje go chwiejność, podatność na ciosy, bo wszędzie widzi zagrożenia. Kipi poczuciem krzywdy. I pragnieniem odwetu.

W przypadku Tymińskiego ta dialektyka przełożyła się na fantazje o zemście na „komunistach”. W fabularyzowanym reportażu Dałem się ukrzyżować Stanowi Tymińskiemu (1992) Roman Samsel – ghostwriter Świętych psów – przeprowadza wiwisekcję tej mściwości. Tymiński zostaje tam ukazany jako pracodawca bezwzględny, wręcz sadystyczny. Wymaga ośmiogodzinnej pracy nad maszynopisem, dodatkowo zaś zmusza pisarza do upokarzających prac fizycznych w gospodarstwie. Wszystko to w ramach kary za „komunizm” Samsela – za to, że był on członkiem partii i reżimowym dziennikarzem.

Kulminacją pokuty jest tytułowe ukrzyżowanie. Dziennikarz zostaje przywiązany do pręgierza, na którym ma przemyśleć swoją kolaborację z reżimem (nie była to tylko literacka metafora; rytuał ukrzyżowania faktycznie odprawiono na farmie Tymińskiego). Co ważne, na karę zasłużył nie tylko pojedynczy winowajca. „Stan wierzył przecież, że kiedy przyleci do Warszawy, wzdłuż Alei Jerozolimskich zobaczy szeregi krzyży, na których zawisną winowajcy”.

Tak oto wraca oskarżenie o faszyzm. Gdy w 1990 roku formułował je Jastrun, grubo przesadzał, ponieważ Tymiński nie mówił i nie robił w przestrzeni publicznej nic brunatnego. Trzeba jednak przyznać Jastrunowi, że częściowo miał czuja. Fantazja o krzyżach w Alejach Jerozolimskich wyrasta bowiem z faszystowskiego podglebia. W tym kontekście nie dziwi zakończenie ostatniej książki opublikowanej przez Stana. Przyczynek do wolności (2013) kończy się proroctwem wieszczącym wybuch „rewolucji narodowej”. Miałaby ją przeprowadzić „patriotyczna” młodzież przy wsparciu biznesmenów rodem z powieści Ayn Rand i broszur ONR-u. Nie dziwi zatem i to, że Tymiński sponsorował Marsz Niepodległości. Endecki darwinizm, nakręcony libertariańską korbą, po prostu musiał skręcić w stronę faszyzmu.

Wokulszczyzna pod czerwoną banderą?

Przemyślenie tego skrętu nie jest zadaniem dla antykwariuszy, bo chodzi o problem paląco aktualny. Autor Świętych psów adresował swoją ofertę polityczną do drobnych przedsiębiorców, a szerzej – drobnomieszczan. W tym aspekcie był pionierem, może jednym z proroków wyczuwających istotną zmianę.

Polega ona na tym, że w ciągu ostatnich trzech dekad drobnomieszczaństwo zastąpiło klasę średnią i stało się klasą uniwersalną. Bez względu na status ekonomiczny i pozycję w hierarchii prestiżu społecznego wszyscy dziś mamy mentalność małomieszczańską. Jesteśmy drobnymi wytwórcami treści w mediach społecznościowych, którzy patrzą na świat przez pryzmat swojego „chałupnictwa”. Z tej perspektywy instytucje państwowe mają być podporządkowane potrzebom „gospodarstw domowych” (np. profili facebookowych). Polityka ma służyć zaspokajaniu subiektywnych roszczeń. Politycy to subiekci w „sklepie kolonialnym”, obsługujący wyborców, których „kwantowe” życzenia są nakręcane przez kapryśne „spiny”.

Wszyscy jesteśmy neoliberałami

W bajce Tymińskiego drobnomieszczanin był jednak kimś większym. Marzyła mu się „wielka zmiana”, ambitna transformacja: osobista, ustrojowa, cywilizacyjna. Jako „święty pies” chronił karawanę galopującą do ziemi obiecanej nowego kapitalizmu. Nie kąsał demokracji, lecz jej strzegł. Ostatecznie jednak wykoleiła go brunatna wścieklizna.

Nic w tym dziwnego. Historycznie rzecz biorąc, drobnomieszczaństwo zawsze okazywało się formacją zbyt małostkową, by przezwyciężyć własną małość. Dlatego wybierało egoizm. Krótkowzroczny, a zarazem pazerny. Autodestrukcyjny i dewastujący społecznie.

Los Wokulskiego jest tu podręcznikowy o tyle, o ile bohater inwestuje wielką energię w katastrofalnie małostkowy projekt egzystencjalny. W obłąkańczą pogoń za „lalką”, symbolizującą gadżet osobistego szczęścia. Gdy nadzieja na szczęście pryska, Wokulski natychmiast rezygnuje z wielkich ambicji. Zapomina o modernizacji Powiśla. Nie interesują go już projekty lotów balonowych ani badania nad metalem lżejszym od powietrza. Wściekły na cały świat, leci w samobójczą przepaść – z kamieniem poczucia krzywdy u szyi.

A mogło być inaczej. Możliwość tę sugeruje kultowa anegdota opowiedziana pani Stawskiej. Dwaj przyjaciele, mieszkający w dwóch różnych miastach, stęsknili się za sobą. Wyruszają więc na spotkanie, lecz ich pociągi się mijają. Ale w połowie drogi los lokuje ich obu w tym samym hotelu, w sąsiednich pokojach. Niestety, żaden z nich tego nie wie. Spotkanie nie dochodzi do skutku, choć było w zasięgu ręki. W ten właśnie sposób drobnomieszczanin zazwyczaj mija się ze swoim progresywnym alter ego. Ciągle za to spotyka reakcyjnego sobowtóra – i ulega jego podszeptom.

Czy tak być musi? Niekonieczne. Wyobraźmy sobie Lalkę, w której z Wokulskim przyjaźni się subiekt Klein. Jest partnerem, a nie podwładnym Stacha. I mówi mu to, co w powieści Prusa powiedział Rzeckiemu. Że istnieje potęga potencjalnie większa od innych potęg. Jaka? „Socjalizm… – szepnął mizerny subiekt, kryjąc się za porcelanę”.

Gdyby Stach zrozumiał i docenił ten szept, byłoby ciekawiej. Może rewolucyjnie. Ale nie wymagajmy zbyt wiele od bohaterów z przeszłości. W końcu nie tylko Wokulskiemu nie udało się pewnych rzeczy zrozumieć. Dziewiętnasto- i dwudziestowieczny marksizm także lekceważył subiektów, nie doceniał sklepowych i modystek. Mitologizował znaczenie proletariatu. Dziś jednak pieśń proletariacka jest pieśnią przeszłości. Nowa teoria klasowa musi zrewolucjonizować świadomość tej klasy, w której aktualnie sprężają się sprzeczności kapitalizmu.

Nie było spisku, była polityka [rozmowa z Adamem Leszczyńskim]

Trzeba więc agitować drobnomieszczan. Społeczne „kwanty”, inwestujące w realizację partykularnych potrzeb i jednostkowych kaprysów, trzeba przekonać do inwestycji w socjalistyczne państwo dobrobytu. Drobnomieszczanin nie może wyolbrzymiać siebie (tak jak robił to proletariusz) – ale z drugiej strony powinien żywić ambitne aspiracje progresywne: osobiste i cywilizacyjne.

Jak połączyć jedno z drugim, uruchamiając skuteczną politycznie kwadraturę koła? Konkretnych odpowiedzi na to pytanie powinna szukać wokulszczyzna neomarksistowska. Jej strategiczne zadanie to mobilizacja drobnomieszczaństwa pod czerwoną banderą.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz Kozak
Tomasz Kozak
Marksista
Łączy sztuki wizualne z filozofią, literaturoznawstwem i naukami politycznymi. Autor książek: Wytępić te wszystkie bestie? (2010), Akteon. Pornografia późnej polskości (2012), Poroseidy. Fenomenologia kultury trawersującej (2017). Aktualnie pracuje nad książką inspirowaną zaproponowanym przez Marka Fishera pojęciem libertariańskiego komunizmu.
Zamknij