Kraj

Nie było spisku, była polityka [rozmowa z Adamem Leszczyńskim]

Fot. Jakub Szafrański

W czasie transformacji język współczucia i akceptacji robotniczych postulatów został wyparty przez język represji. Zaczęto mówić, że robotnicy są roszczeniowi, a strajki to były dobre, ale za komuny. Ale to nie spisek inteligencji przeciwko robotnikom, to po prostu głębokie różnice interesów klasowych – mówi Adam Leszczyński.

Michał Sutowski: Niedawno minęło 40 lat od porozumień sierpniowych, do których doprowadził wielki, inteligencko-robotniczy ruch społeczny. Stocznia Gdańska, w której najsłynniejsze z porozumień podpisano, dawno już nie istnieje jako zakład pracy, a wielu robotników działających w Solidarności zostało po 1989 roku bezrobotnymi. Czy to znaczy, że polska inteligencja, względnie jej elity – zdradziły swoich sojuszników?

Adam Leszczyński: Słowo „zdrada” zakładałoby świadome działanie, jakiś rodzaj spisku, a czegoś takiego nie było. W dokumentach nie ma na nic takiego dowodów. Na pewno jednak nastąpiło rozejście się interesów dwóch ważnych grup społecznych klasy, czyli klasy robotniczej, względnie ludowej, i inteligenckiej elity. I co istotne, ten proces miał swoje precedensy w historii Polski. Najbardziej jaskrawo chyba po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku i wojnie roku 1920, po których nie przeprowadzono zasadniczej reformy rolnej, a ustawodawstwo socjalne pozostawało często pustym zapisem.

Kogo dziś obchodzi Solidarność?

O przeszłość dawniejszą jeszcze dopytam, ale powiedzmy tymczasem, jak te relacje wyglądały w momencie, zanim interesy się rozjechały. Czy to był ruch robotniczy, dla którego inteligenci byli ciałem obcym? Lub inaczej – czy Solidarność była emanacją samowiedzy klasy robotniczej, a inteligencja czynnikiem hamującym, ograniczającym, spychającym ją w jakimś niewłaściwym kierunku?

Jest na pewno wiele źródeł mówiących o wzajemnej nieufności między robotnikami i inteligenckimi doradcami, która stopniowo była przełamywana podczas strajku w stoczni. Były oczywiście różnice w stopniu radykalizmu postulatów, ale to całe napięcie nie było niczym zaskakującym.

Bo?

Weźmy pod uwagę, jak głęboki był dystans społeczny między tymi grupami, trwający co najmniej od czasu uformowania się nowoczesnej inteligencji. Z perspektywy autora Ludowej historii Polski uważam wręcz za bardzo zaskakujące, że te dwie klasy społeczne zdołały się ze sobą porozumieć. To niemalże cud samoorganizacji społecznej.

Jeden tylko, jeden cud…

Cud, jeśli przypomnimy sobie, ile było niechęci, antagonizmów, wzajemnego niezrozumienia, ale też protekcjonalnego traktowania ludu — zarówno chłopów, jak i robotników — przez wywodzącą się w dużej mierze ze szlachty inteligencję. Ono wynikało z przekonania, że rolą inteligencji jest opieka nad ludem i przewodnictwo ludowi, w etosie polskiego inteligenta to on wskazuje drogę, on przewodzi. W imię dobra ludu cierpi lub się poświęca, ale…

Za to należy mu się respekt?

Rekompensatą za poświęcenie ma być władza symboliczna i realna, kiedy już Polacy — lud pod przewodnictwem inteligencji — odzyskają wolność czy niepodległość. Jednocześnie z 1980 roku mamy relacje inteligentów, którzy byli zachwyceni robotnikami, ich dojrzałością, mądrością. Są przykłady bratania się, długich nocnych Polaków rozmów na styropianie, gdzie oni odkrywają się wzajemnie…

I to było autentyczne?

Na poziomie psychologicznym na pewno tak. Ja w ogóle uważam, że przypisywanie hipokryzji czy sztuczności zachowań całym grupom jest z gruntu błędne, ludzie zazwyczaj są w takich sytuacjach szczerzy. Nie mamy powodów wątpić, że tamte emocje nie były autentyczne. Mniej wiemy natomiast o nastrojach robotniczych, bo i mniej jest relacji z tej strony. Inteligencja czasem pisze o ludzie, ale najbardziej lubi pisać o sobie.

Jak liberałowie przegrali Polskę

Skoro to było autentyczne, to gdzie ta wspólnota zniknęła? Albo kiedy?

Inteligencja zawsze jest zachwycona ludem, kiedy jest jej potrzebny. Tak jak to było pod koniec XIX wieku, kiedy polska elita zrozumiała, że to lud właśnie – chłopski lub robotniczy – jest niezbędnym aktorem społecznym do odzyskania niepodległości. Pod koniec lat 70. XX wieku zrozumiano, że lud jest niezbędny, by obalić reżim.

A potem już przestał być potrzebny?

To był proces. Po wprowadzeniu stanu wojennego dochodzi do wielkiego rozczarowania, bo duża część działaczy wykrusza się z Solidarności. Różne szacunki pokazują, że w podziemiu zostało kilka do kilkunastu tysięcy osób i to byli głównie inteligenci. Nie tylko dlatego, że działalność spiskowa i niepodległościowa zawsze była domeną inteligencji, ale też wielu robotników nie widziało swojego interesu w działalności poza zakładami pracy.

No i działacze robotniczy byli dużo brutalniej zwalczani i szykanowani.

Zupełnie tak samo jak w poprzednich epokach! Jeszcze pod koniec XIX wieku i w czasie rewolucji 1905 roku carska policja biła robotników bardzo brutalnie, ale nie biła szlachty i ludzi wykształconych. OK, to się zdarzało, ale generalnie mogli oni liczyć na dużo lepsze traktowanie w czasie przesłuchań. Wiele tego rodzaju mechanizmów jest dużo starszych niż Solidarność i PRL, bo wynikają z dużo trwalszych i starszych mechanizmów władzy i nierówności społecznych w Polsce.

Leszczyński: Uwięzieni w folwarku

Ale tak czy inaczej robotnicy o wiele częściej wycofują się z działalności związkowej.

Tak, a jednocześnie po stronie władzy i po stronie opozycji wygasa przekonanie, że socjalizm da się naprawić, że jego reforma jest możliwa. Co prawda, w Polsce idee neoliberalne pojawiły się stosunkowo późno, podobnie jak pomysły na „terapię szokową”, bo dopiero około roku 1986–1987. W latach 90. było już jednak wyraźnie widoczne, że interesy tych ważnych grup się rozchodzą. Na transformacji zyskała najbardziej i najwcześniej grupa ludzi wykształconych, mieszkających w dużych miastach, no a tak się też złożyło, że to były główne ośrodki działalności opozycyjnej.

I łatwo było stracić dawnych sojuszników z oczu?

Kiedy interesy podlegają ewolucji, to wraz z nimi idzie świadomość – bardzo mi przykro, ale ten mechanizm jest tu dobrze widoczny. W czasie transformacji język współczucia, zrozumienia i akceptacji dla robotniczych postulatów został wyparty przez język represji. Zaczęto mówić w telewizji i pisać w gazetach, że robotnicy są roszczeniowi, że ich postulaty płacowe czy zatrudnieniowe są niesłuszne i w ogóle że strajki to były dobre, ale za komuny. To nie był przypadek, że w 1991 roku zniesiono możliwość prowadzenia strajków solidarnościowych i ogólnie zaostrzono ustawodawstwo strajkowe.

Lenie, wichrzyciele, roszczeniowi awanturnicy – związkowcy

A czy robotnicy mieli jakieś projekty alternatywne? Czy Samorządna Rzeczpospolita to był projekt robotniczy, czy po prostu plan autorstwa jednej z frakcji inteligencji?

Projekty ideowe co do zasady są pisane przez inteligentów, bo to oni mają do tego narzędzia, aparat pojęciowy i odpowiedni trening. Robotnicy nie byli od nich głupsi, tylko zawodowo przygotowani do czegoś innego. Te programy, które ja znam, były pisane przez inteligentów związanych z Solidarnością, ale trzeba też powiedzieć, że ten ruch nie miał spójnego projektu naprawy Rzeczpospolitej. Miał pewne rozproszone idee zmierzające w kierunku samorządności, ale ta samorządność była traktowana głównie utylitarnie, jako narzędzie odebrania władzy PZPR. Natomiast już postulaty w strajkujących zakładach często pisali robotnicy.

Bo trzeba było wyrębywać społeczeństwu sfery życia niezależnego, wyrywać je spod kontroli od władzy?

W 1980–1981 roku Solidarność wychodziła z założenia, że nie możesz zmienić całego systemu – z wiadomych powodów, z Breżniewem na czele. W takiej sytuacji starali się odebrać władzy jak najwięcej bez prowokowania represji. Kluczem do władzy PZPR w ogóle była oczywiście władza w gospodarce, którą trzeba było osłabić. Partia broniła jej wytrwale, bo i tam leżały kluczowe interesy aparatu różnych szczebli. Pomysły na samorządność nie wynikały zatem z przywiązania do tej konkretnej idei, do modelu jugosłowiańskiego itp., tylko były wytrychem do osłabienia panowania PZPR. Kiedy ta idea przestała być potrzebna, została zarzucona.

Przez inteligentów. Ale samorząd robotniczy nie narodził się chyba wraz z potrzebą obalenia komuny?

Oczywiście, samorządność robotnicza pojawiła się na ziemiach polskich w latach 70. XIX wieku, wraz z socjalizmem, najpierw jako utopijny postulat. Od rewolucji 1905 roku była już bardzo konkretnym postulatem politycznym, tzn. już nie marzeniem, lecz projektem.

Bez szans na realizację.

Na początku. Od lat II wojny to był już projekt ustrojowy. Kiedy latem 1944 roku wybucha powstanie warszawskie, rząd londyński uchwala prawo o powołaniu rad zakładowych w każdym zakładzie pracy. To charakterystyczne, że mówiono w nim właśnie o „zakładzie”, którego funkcją jest organizowanie pracy, a nie o „przedsiębiorstwie”, którego cechą definicyjną jest osiąganie zysku. To jest w ogóle bardzo ciekawa lektura, bo niesłychanie radykalna.

Pod jakim względem?

Wprowadzono rady współzarządzające zakładem pracy wszędzie tam, gdzie zatrudniano co najmniej 19 pracowników. Miały mieć bardzo szerokie kompetencje, a za utrudnianie im działania nie tylko można było trafić do więzienia, ale też sąd mógł odebrać prawo kierowania zakładem, choćby ktoś był jego właścicielem.

Znaczy prawie komunizm.

Bo i był w tym element konkurencji politycznej z komunistami. Radykalizację nastrojów społecznych w Polsce wyraźnie widać było już pod koniec lat 30., a wraz z końcem wojny dochodzi spodziewane przejęcie władzy w Polsce przez siły komunistyczne. Londyn chce je przelicytować. Oczywiście, nigdy się nie dowiemy, w jakim stopniu te zapowiedzi były wiarygodne i miałyby szanse na realizację, niemniej „londyński” wariant planowanej reformy rolnej z 1944 roku był bardzo podobny do komunistycznego, o czym się dziś mało pamięta.

Polska transformacja: czy była modernizacyjna alternatywa?

Rząd londyński zatem lewaczy, a komuniści?

Oni wiedzą, że zaraz przejmą władzę, są więc mniej chętni do dzielenia się nią z robotnikami. W 1945 roku wydają wprawdzie dekret o radach zakładowych, ale on formalnie obowiązuje przez parę dni, a potem zastępują go zasadą jednoosobowego kierownictwa zakładu pracy. Dość szybko zakazują też strajków, posługując się znamiennym argumentem. Odpowiedzialny wówczas za gospodarkę Hilary Minc mówi, że strajki są oczywiście OK, ale tylko w prywatnych zakładach. Według niego o ile strajki przed 1939 roku były słuszne, o tyle strajki za rządów „władzy ludowej” były niesłuszne, ponieważ władza ludowa działała ze swojej natury w interesie robotników. „Strajk obecny przypomina […] powiedzenie upartego syna: «Niech mi uszy zmarzną na złość tatusiowi»” – powiedział dosłownie.

Bo państwowe to robotnicze?

Lepiej: Minc mówi, że buntować się przeciw ojcu nie wolno. Władza traktuje więc przywódców strajków jako przeciwników politycznych, jako wrogów, bo wychodzi z założenia, że robotnik przeciw robotniczej władzy sam strajkować nie może.

Jak strajkuje, to agent?

Musiał być przez kogoś zmanipulowany, podżegany przez jakieś wrogie siły. Organizator strajku z 1946 roku w Pabianicach, tkacz, dostał za to 10 lat więzienia, więc żartów nie było. A zatem: elita zdobywa władzę, obiecując robotnikom różne rzeczy, potem się z części tych obietnic wycofuje – czy to jest zdrada? Ja bym powiedział, że polityka…

Legendy o „zdradzie elit” i te o „złotym wieku” służą politykom. Ludzkie doświadczenie się w nich nie mieści

Po wojnie stalinizm zdusił samorządność. I co dalej?

Ludzie systematycznie upominają się o samorząd, on wraca jako postulat w 1956 roku – władza znów go obiecuje, a potem uchwala ustawę o Konferencji Samorządu Robotniczego, wedle której do rady zakładowej w fabryce wchodzą różne organizacje społeczne w niej działające. Jak się łatwo domyślić, była wśród nich organizacja partyjna, zawsze najsilniejsza, więc był to świetny pomysł na neutralizację. Wreszcie temat powraca w 1980 roku…

Bo robotnicy chcą partycypacji?

Bardzo jest trudno ocenić, w jakim stopniu wynikało to z przywiązania do idei samorządu i partycypacji robotniczej, a w jakim do benefitów ekonomicznych, które miały się z nim wiązać. Bo przecież „samorząd” to było hasło znaczące tyle, ile zapewniało obronę interesów pracowników. A że doraźne potrzeby ekonomiczne wysuwały się na pierwszy plan, to całkiem zrozumiałe. Bo pamiętajmy, że to były masy bardzo biednych ludzi, którzy się buntowali najpierw z pobudek materialnych.

W stoczni też?

To akurat nie jest przypadek stoczniowców, górników czy hutników, ale już np. w przemyśle włókienniczym warunki pracy były fatalne, a pensje bardzo niskie. Stosowano mnóstwo metod zmuszania robotnic do pracy przekraczającej ustawowe osiem godzin pracy, przede wszystkim płacąc im tak mało, że musiały brać nadgodziny czy tak zwane doróbki w niedziele. Inaczej ich rodziny przymierały głodem.

To była norma czy jednak wyjątek? W innych branżach bywało podobnie?

Cała historia ośmiogodzinnego dnia pracy w Polsce jest fascynująca, bo to był przez lata postulat, długo nierealizowany, a kiedy został formalnie wprowadzony w życie w 1918 roku, to był powszechnie obchodzony. Przed wojną przestrzegano go tak naprawdę w zakładach państwowych, no i w urzędach – to była wielka zdobycz inteligencji – ale już w prywatnym przemyśle przedwojennym prawo to łamano powszechnie i bezkarnie, podobnie jak prawo do urlopu. W Łodzi przed wojną dzień pracy trwał od 10 do 16 godzin według źródeł ówczesnej administracji, pracodawcy pozostawali całkowicie bezkarni. Inspekcje pracy miały podobne problemy jak dziś – dramatycznie niskie płace, braki kadrowe i niewielkie kompetencje.

OK, rozumiem, że robotnice i robotników w kolejnych epokach wyzyskiwano; rozumiem, że domagali się większego wpływu na zakład pracy, żeby lepiej zarabiać i pracować w lepszych warunkach. Ale w kontekście także dzisiejszych, okołorocznicowych sporów, również na lewicy, chciałbym zapytać, czy w drugiej połowie lat 80., po zdławieniu masowego ruchu społecznego, sami robotnicy wciąż się tego samorządu domagali? Oczekiwali reform w stronę większej partycypacji?

Represje ekipy Jaruzelskiego w czasie stanu wojennego i później doprowadziły do gruntownej prywatyzacji postaw życiowych. U wielu ludzi po prostu zniszczyły wiarę, że zbiorowym działaniem można coś osiągnąć, że można poprawić w ten sposób swój los. Do tego dochodził wieloletni, głęboki kryzys gospodarczy, który tym bardziej skłaniał ludzi do tego, by radzić sobie na własną rękę, i utwierdzał ich w przekonaniu, że w tym kraju, w tym systemie instytucje po prostu nie działają. W tym sensie to dekada lat 80., po 13 grudnia, przygotowała grunt pod klimat ideowo-moralny lat 90.

Wujec: 4 czerwca to była „ich” klęska, a nie „nasze” zwycięstwo

Tym bardziej że stworzono pewne furtki, by faktycznie móc sobie jakoś radzić prywatnie. Albo wyjechać, czasem wahadłowo, na parę miesięcy do pracy w hamburskiej stoczni lub na zachodnioberlińskiej budowie czy po prostu na handel.

I znowu, pacyfikująca dla konfliktu społecznego rola emigracji ma długą historię, co najmniej od lat 70. XIX wieku. W latach 30. natężenie protestów na wsi i strajków robotniczych wynikało w dużej mierze z faktu, że emigracja zarobkowa praktycznie wygasła w toku Wielkiego Kryzysu. Ludzie byli zdesperowani, bo nie mieli co ze sobą zrobić, nie mieli za co żyć, a wcześniej działał jakiś wentyl, była możliwość wyjazdu do Francji, Belgii, Stanów Zjednoczonych czy choćby sezonowo Niemiec.

A jak nie mogą wyjechać, to się robi gorąco?

I podobnie w latach 80. władza racjonalnie uznała, że odkręcając kurek, czyli dając możliwość wyjazdów do pracy na czarno, zmniejsza się ciśnienie społeczne, a przy okazji można się pozbyć niedużej grupy kłopotliwych, aktywnych ludzi. No i przecież podobny efekt dało otwarcie granic po 2004 roku – bezrobocie spadło, oczywiście był też wzrost gospodarczy, ale kluczowe były jednak wyjazdy i transfery pieniężne do rodzin. Taka rola emigracji to stała w polskiej historii, stały mechanizm.

Pozwolić wyjechać, dorobić, będzie święty spokój? Ludzie sami się ogarną, nie będą konspirować?

Były też inne sposoby na prywatyzację strategii życiowych: system socjalistyczny, nakazowo-rozdzielczy, był powoli rozmontowywany od czasu stanu wojennego przez różne spółki polonijne czy spółdzielnie, które de facto działały jako zamaskowane firmy prywatne; świetnie opisał to Dariusz Grala w mało niestety znanej książce Reformy gospodarcze PRL (1982–89). Próba ratowania socjalizmu.

Przeterminowana wizja Europy

O tych wszystkich spółkach i spółdzielniach zaczęto też z sympatią mówić w Dzienniku Telewizyjnym, już nie było słychać jadu na prywaciarzy, tylko entuzjazm, że ludzie inicjatywę przejmują

To proste: odbierasz ludziom możliwość postulowania ich interesów zbiorowo, ale mówisz jednocześnie: weźcie sprawy w swoje ręce, załóżcie pizzerię, kwiaciarnię, otwórzcie warsztat czy hodowlę pieczarek.

A że to jest początek procesu, więc ci, co wchodzą na początku, faktycznie dostają spory zwrot. Jeśli to drugi–trzeci zakład w mieście, a nie pięćdziesiąty, to i klientów nie brakuje.

Tyle że polski system był za mało elastyczny i już wtedy za słaby, by przeprowadzić tu jakiś wariant chiński, łączący rozwój takiej oddolnej inicjatywy prywatnej z kontrolą dużych przedsiębiorstw i podporządkowaniem ich logice rynku. Kto wie, może gdyby komunizm przetrwał jakieś 10 lat dłużej, gdyby nie zaczął się sypać w roku 1980, tylko np. w 1987, to PZPR otworzyłaby rynek i dalej trzymała politykę pod kluczem. Szczęśliwie dla nas to się nie udało.

Autorytarny kapitalizm jako alternatywa był bardziej prawdopodobny niż „trzecia droga” z samorządem robotniczym?

O tyle, że taka droga chroniłaby najlepiej interesy elity rządzącej, bo dałaby towarzyszom z PZPR okazję do zarobienia dużych pieniędzy oraz utrzymania władzy. W praktyce jednak nie było tego na stole, bo oni już byli za słabi, część aparatu była zbyt silnie zideologizowana, no i przede wszystkim impulsy płynące z ZSRR zakładały, że głasnost i pierestrojka powinny iść w parze. Myślę, że nawet gdybyśmy poszli tą drogą autorytarną, zakładając, że w sposób udany, to może i mielibyśmy pewnie te 10 czy nawet 20 procent wyższe PKB dzisiaj – ale jednak za demokrację i wolność polityczną warto było zapłacić początkowym chaosem transformacji, a nawet większymi nierównościami.

A czy warunki brzegowe nie były po prostu narzucone z zewnątrz? Bo mówimy o nastrojach społecznych i polityce Gorbaczowa, ale Zachód miał tu chyba sporo do powiedzenia.

Zależy co rozumieć przez „narzucone”. Polska Ludowa była w końcu lat 80. technicznym bankrutem, co znaczy, że nawet bez formalnej upadłości nie byliśmy w stanie spłacać zadłużenia eksportem, nawet na odsetki i import części do produkcji nie starczało. I jak każdy bankrut, PRL była zakładniczką swych wierzycieli. Oni podsuwali tylko „dobre rady”, ale na ich spełnieniu zawieszona była pomoc, całkiem realna. Teoretycznie więc można było sugestie MFW czy Stanów Zjednoczonych odrzucić…

Ale?

Ale czekałaby nas jeszcze głębsza katastrofa gospodarcza. No i weźmy pod uwagę, że taka postawa była dla tych elit, które przejęły ster transformacji w 1989 roku, nie do pomyślenia. Opcją domyślną w ich wyobraźni było dążenie do Zachodu i powrót do Europy, w zgodzie zresztą z aspiracjami większości społeczeństwa; socjalizm był dla nich „życiem na niby”, jakąś „nierzeczywistością”, jak pisał Brandys. Do tego dochodziła troska o wiarygodność Polski jako partnera dla Zachodu.

Nad włókniarkami nikt nie zapłakał

czytaj także

Uzasadniona?

Ona często była wytrychem do wprowadzenia w życie pomysłów bardzo społecznie kosztownych. To np. właśnie wyobrażenie elit o naszej wiarygodności stało za utrzymywaniem standardu złota w II Rzeczpospolitej, co zaowocowało katastrofalną polityką deflacyjną, drastycznie pogłębiającą kryzys w latach 30. (a przynajmniej było ważnym powodem). Ale oni wierzyli, że Polska musi być wiarygodnym partnerem, solidnie spłacającym długi, ze stabilną walutą, a nie jakimś „państwem sezonowym”.

Ale żeby wtedy nie być państwem sezonowym, to raczej potrzebowaliśmy uzbrojonej armii, a nie waluty kruszcowej. A w 1989 chyba naprawdę potrzebowaliśmy wiarygodności, tzn. żeby ktoś dał nam kredyt, względnie zawiesił spłaty starych

I dlatego – z całym wielkim szacunkiem dla Tadeusza Kowalika, z którym się przyjaźniłem i który twierdził inaczej – uważam, że nie było innego wyjścia. W sensie politycznym nie było, tzn. ludzie, którzy rządzili wtedy Polską, nie mieli innego wyjścia. Gospodarka waliła im się na głowę, słabo się na niej znali, a do tego mieli wyobrażenie o Polsce jako części Zachodu, co oznaczało przyjmowanie tych standardów w zarządzaniu gospodarką, które przedstawiano im jako zachodnie. Ich pole manewru było też ograniczone sprawnością państwa. Janusz Lewandowski opowiadał mi kiedyś anegdotę: jak został ministrem przekształceń własnościowych, to ono mieściło się w dawnym gmachu cenzury. Dostał tam biurko głównego cenzora, siedział za nim i nie mógł nawet otworzyć szuflad, bo wszystkie były pozamykane i nikt nie miał klucza.

Klęska w zwycięstwie. Samokrytyka Kuronia i źródła jego błędów

Może trzeba było śrubokrętem podważyć?

Może. Ale mam ogóle wrażenie, że architekci tamtych przemian są traktowani niesprawiedliwie, bo krytykując ich, popełnia się błąd prezentyzmu. Mówimy o ich sytuacji z dzisiejszej perspektywy, abstrahując od tego, co widzieli, jak byli uformowani i jakie mieli pole manewru. I żeby było jasne – popełniono wówczas konkretne błędy, o których można dyskutować. Może np. kurs złotego wobec dolara był zbyt wysoki, może likwidacja PGR źle przeprowadzona, może za szeroko otworzyliśmy rynek na towary zagraniczne, nie doszacowując bezrobocia… Mówię o błędach, których mając ówczesną wiedzę, można było uniknąć.

To już całkiem sporo tych błędów.

Ale też każdy z nas jest niewolnikiem własnego czasu, my dwaj również. A podsumowując odpowiedź na pytanie, od którego wyszliśmy: żadnego spisku opozycji z nomenklaturą przeciw robotnikom nie było. Były za to fundamentalne różnice grupowych interesów i dążeń. One pozwalały na chwilową koalicję w roku 1980, ale też sprawiły, że dekadę później te drogi się rozeszły. Oczywiście, jedni na tym wygrali, a drudzy przegrali.

 

**
Adam Leszczyński – dziennikarz OKO.press, historyk i socjolog, profesor Uniwersytetu SWPS w Warszawie. Autor dwóch książek reporterskich, Naznaczeni. Afryka i AIDS (2003) oraz Zbawcy mórz (2014), dwukrotnie nominowany do Nagrody im. Beaty Pawlak za reportaże. W Wydawnictwie Krytyki Politycznej ukazały się jego książki Skok w nowoczesność. Polityka wzrostu w krajach peryferyjnych 1943–1980 (2013) i Eksperymenty na biednych (2016). W 2020 roku ukaże się jego Ludowa historia Polski.

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij