Kraj

Znikająca litera „T”, czyli jak zabija transfobia

Nina Kuta

Szerzenie publicznych lęków przed osobami trans rzekomo ostrzącymi sobie zęby na zajęcie kobiecych przestrzeni przypomina mi narracje skrajnej prawicy, równie mocno lękającej się społeczności LGBT+ – mówi transaktywistka Nina Kuta.

Paulina Januszewska: Zanim rząd PiS-u rozpoczął nagonkę na społeczność LGBT+ i policja aresztowała Margot, chyba ostatnio głośno dyskutowaliśmy o transfobii, gdy Anna Grodzka dostała się do Sejmu. Czy od tamtej pory poprawiła się jakość tej debaty?

Nina Kuta: Kiedy Anna Grodzka wchodziła do Sejmu, byłam w gimnazjum, więc o porządniejsze porównanie tamtych czasów i obecnych trzeba by spytać starsze działaczki. Pamiętam jednak, że dla młodzieży Anna Grodzka była wówczas łatwym celem memów i transfobicznych żartów. Podobną rzecz widzę obecnie ze strony prawicowych mediów, które ponownie urządzają sensacyjną i prymitywną nawalankę, tym razem przeciwko Margot.

Starasz się zwiększać społeczną świadomość na ten temat, walcząc z krzywdzącymi osoby trans stereotypami na swoim kanale TransGrysy i poświęcając uwagę inkluzywności języka. Jakie błędy w tym zakresie popełniamy najczęściej?

Najbardziej oczywistym przykładem jest posługiwanie się deadname’em, czyli imieniem nadanym osobie trans przy urodzeniu, ale już przez nią nieużywanym. W przypadku Margot mamy z tym do czynienia nagminnie. Często zdarza się też używanie niewłaściwego rodzaju gramatycznego. To niestety zwykle wynika ze złej woli i niechęci uszanowania jasno deklarowanych wyborów danej osoby.

Bez przerwy robią to prawicowe media. Ale nie tylko. W „Kulturze Liberalnej” Magdalena Grzyb pisała, że „mówienie o Margot w formie żeńskiej stało się wręcz barwą wojenną moralnej i politycznej strony sporu” i sama użyła w tekście dwóch form zaimków.

To jedyna znana mi feministka, która zdecydowała się to zrobić w niemal tak bezpośredni sposób, jak czynią to prawicowi publicyści. Jej tekst wskazuje na jeszcze jeden dość rozpowszechniony przykład językowej dyskryminacji. Mam na myśli obecność w przestrzeni publicznej, medialnej i dokumentach przestarzałych terminów, które mogą nasuwać nieprawdziwe skojarzenia, np. „transseksualista” i „transseksualizm”. W języku angielskim, choć też wychodzi z użycia, to ma trochę więcej sensu, bo słowo sex oznacza m.in. płeć. Ale w Polsce już bezpośrednio nasuwa skojarzenia z seksualnością, podczas gdy mowa tutaj o płci. Stąd preferowany termin „transpłciowość”.

Wciąż często używane jest także błędne określenie „zmiana płci”, sugerujące, że osoby trans poprzez operacje dokonują jakiegoś psychicznego procesu zmiany tego, kim są. A przecież jest tak, że przed medyczną tranzycją (czyli interwencjami medycznymi dokonującymi korekty tych biologicznych cech płciowych, które sprawiają dyskomfort u danej osoby, np. terapią hormonalną czy zabiegami chirurgicznymi) i po niej nasze poczucie płci jest takie samo.

Ostatnio sporo złego dzieje się też, jeśli chodzi o język dyskusji o aborcji, który bez wątpienia inkluzywny nie jest.

Margot: Powiedzieć, że pierdolę Polskę, to nic nie powiedzieć

Dlaczego to ważne, żeby taki był?

Intencją, jaka stoi za postulatami osób transpłciowych, które domagają się minimalnej widoczności w protestach przeciwko wyrokowi Trybunału Konstytucyjnego, działalności Strajku Kobiet i toczącej się wokół tego dyskusji, jest uświadomienie społeczeństwu, że transmężczyźni oraz osoby niebinarne również potrzebują opieki ginekologicznej, antykoncepcji i aborcji. W wielu sytuacjach ten dostęp jest jeszcze gorszy niż w przypadku ciskobiet. (Cis oznacza tutaj zgodność płci odczuwanej z płcią przypisaną przy urodzeniu, przeciwieństwo trans).

Aby ten problem rozwiązać, trzeba go wyciągnąć na wierzch i sprawić, że będzie się o tym mówiło w mediach. Nie może być dłużej tak, że ginekolodzy pozwalają sobie na nieprzyjemne komentarze albo odmawiają przyjęcia kogoś, kto wygląda jak mężczyzna, ale zgłasza się z problemem ginekologicznym. Chcemy, by transmężczyźni nie bali się chodzić do lekarza w obawie przed dyskryminacją, co m.in. skłania nas do wysunięcia postulatu, by w debacie o aborcji wskazać, że dotyczy ona nie tylko ciskobiet. Skoro masowe demonstracje w tej sprawie omawiane są niemal wszędzie, to oczywiste, że nadarza się dobra okazja, by powiedzieć też kilka słów o transmężczyznach i osobach niebinarnych. Na to właśnie zwróciła uwagę nasza społeczność, co niestety kilka osób deklarujących się jako feministki przyjęło z oburzeniem.

Nie podoba im się sformułowanie „osoby z macicami”, bo rzekomo wymazuje kobiety z walki o ich prawa, a także fakt, że z tego powodu są nazywane transfobkami albo terfkami [od: TERF – trans-exclusionary radical feminist, transfobiczna radykalna feministka – przyp. red.]. Czy słusznie?

Ten problem został rozdmuchany na siłę. Ale po kolei. Najgłośniejsza propozycja zmian w języku, jaka wyszła ze strony osób transpłciowych, czyli użycie sformułowania „osoby z macicami”, wynika z prostej konkluzji – skoro do zajścia w ciążę i jej przerwania potrzebna jest macica, to możemy tym wyrażeniem pokryć cały zbiór osób potrzebujących aborcji, a jednocześnie nie określać nikogo kobietą wbrew woli i tożsamości tej osoby. To określenie wzbudziło kontrowersje głównie dlatego, że garstka osób zaczęła błędnie interpretować je jako próbę usunięcia kobiet ze słownika protestów, a więc wymazania faktu, że to one są głównym podmiotem strajku. Padły wręcz oskarżenia, że chcemy zmienić nazwę samej organizacji na Strajk Osób z Macicami.

To kompletna bzdura. To określenie miało być używane wyłącznie w kontekście dostępu do opieki medycznej. Warto też dodać, że jeśli komuś określenie „osoby z macicami” się z jakiegoś powodu nie podoba, to nie jest to jedyny termin pozwalający objąć osoby inne niż ciskobiety.

A jak jeszcze można ująć wszystkich, których dotyczy problem?

Istnieje wiele innych określeń, np. „osoby, które mogą zajść w ciążę”. Można też po prostu we wspólnych postulatach wymienić po przecinku kobiety, transmężczyzn i osoby niebinarne. I również nie ma w tym nic złego. Nie chodzi o stworzenie sztywnej językowej normy, ale o zwrócenie uwagi na konkretny problem.

Nikt nie chce zastąpić kobiet w żadnym innym kontekście, który nie jest ściśle medyczny i nie dotyka kwestii posiadania macicy. Takie określenia powstają wyłącznie w tym celu i jeśli są używane gdziekolwiek indziej, to niezgodnie ze swoim przeznaczeniem i postulatami osób trans. Jeśli chodzi o jakąkolwiek inną sferę dyskryminacji, np. przemoc fizyczną czy ekonomiczną wobec kobiet, to nie ma tutaj żadnego parcia, by mówić o krzywdzeniu osób z macicami.

Ale niektóre kobiety właśnie tego się obawiają – że aborcja to tylko pretekst do zawłaszczania kolejnych bastionów walki o prawa kobiet.

To daleko posunięte nadużycie. Strach przed tym, że osoby trans chcą wygumkować kobiety, jest nieuzasadniony również z tego względu, że nie ma i nie będzie żadnego lingwistycznego projektu, który zdołałby wymazać ze społeczeństwa świadomość, że w ciążę zachodzą przede wszystkim kobiety i przede wszystkim to one robią aborcję. Wyłącznym celem nowych rozwiązań językowych jest pokazanie, że to nie musi być jedyna opcja, że bycie w ciąży nie musi być równoznaczne z byciem kobietą.

Szerzenie publicznych lęków przed osobami trans rzekomo ostrzącymi sobie zęby na zajęcie kobiecych przestrzeni przypomina mi narrację skrajnej prawicy, równie mocno lękającej się społeczności LGBT+. Od nich słyszymy przecież, że pozwolenie na określanie pary gejowskiej mianem rodziny wymaże i zniszczy „tradycyjne” rodziny. Czym ten mechanizm różni się od wypowiedzi dziennikarki czy aktywistki przestraszonych faktem, że jeśli feminizm będzie ujmował w swojej walce o prawo do aborcji również inne grupy, to ucierpi na tym wspólna sprawa i większość kobiet? Nie mam dobrego zdania o takich obawach. To produkt uprzedzeń, wyimaginowanego, a nie realnego zagrożenia. Dokładnie takiego, jakim karmią się konserwatyści.

Terfizm, który transpłciowa aktywistka Maja Heban nazwała „transfobią w białych rękawiczkach”, jeszcze do niedawna był całkowicie nieznanym zjawiskiem w polskim ruchu feministycznym. Co się zmieniło i dlaczego akurat teraz?

Nie zgadzam się z tezą, że terfizm zdobywa jakąś szczególną widoczność w polskim feminizmie. Nie wydaje mi się, by istniał jako zorganizowany odłam całego ruchu, który przez lata przecież blisko współpracował i przenikał się ze społecznością osób trans i jej organizacjami. Trans-Fuzja już w 2010 roku brała udział w warszawskiej manifie, wiele osób trans działa w stowarzyszeniach feministycznych lub im przewodniczy. Na pewno w tym czasie zdarzały się jakieś spięcia, ale głównie wynikały one z niewiedzy lub rodziły się na gruncie niezideologizowanej transfobii. Nie wydaje mi się, by w tej kwestii cokolwiek się zmieniło. Jeżeli możemy mówić o jakiejś tendencji, to jest ona zogniskowana wokół kilku indywidualnych osób, które mają dojścia do mediów i z jakiegoś powodu postanowiły napisać artykuły czy udzielić wywiadów normalizujących lub starających się zaimportować do Polski terfizm.

A jak to wygląda za granicą?

Terfizm jako gałąź radykalnego feminizmu istniał w zasadzie od momentu powstania organizacji osób transpłciowych w USA i Wielkiej Brytanii. Opiera się na podważeniu tożsamości płciowej odczuwanej przez osoby trans w wyniku założenia, że płeć wyznaczają wyłącznie cechy biologiczne. W związku z tym osoby trans urodzone jako mężczyźni stanowią zagrożenie dla całej reszty kobiet. Terfizm nigdy nie stał się mainstreamowym nurtem feminizmu w żadnym kraju, jednak w niektórych miejscach udało mu się osiągnąć istotny wpływ np. na politykę równościową i dyskurs publiczny głównie dzięki działalności wyrażających takie poglądy poważanych dziennikarek, aktywistek czy takich powszechnie znanych osobistości jak pisarka J.K. Rowling. Tutaj najbardziej znanym przykładem jest wspomniana Wielka Brytania, gdzie w jednym z lewicowych pism opublikowano nawet karykaturę obrazującą stosunek terfizmu do osób trans. Na rysunku transkobiety to krokodyle, zakradające się do stawu z kijankami. Przekaz był mniej więcej taki: „identyfikuję się jako kijanka, więc mogę tu wejść”.

Transfobia J.K. Rowling

czytaj także

O co właściwie chodzi osobom określanym jako terfki?

Nie o żadną filozoficzną niezgodę czy spór dotyczący definicji kobiety, ale o nagonkę na wrażliwą mniejszość. Głównym tematem tej nagonki okazały się przestrzenie płciowe i przestrzeganie przed wpuszczaniem do nich transkobiet, bo to miało rzekomo skończyć się molestowaniem i przemocą seksualną lub jakąkolwiek inną wobec ciskobiet. Wyznawczynie terfizmu, wywołując „panikę łazienkową”, uznały, że otwieranie toalet i szatni osobom trans w dalszej kolejności pozbawiłoby sensu istnienie wszystkich ośrodków pomocy kobietom, do których teraz będą wpuszczani ich oprawcy, czyli mężczyźni w sukienkach infiltrujący żeńskie oazy bezpieczeństwa. Te lęki są jednak zupełnie nieuzasadnione.

Dlaczego?

Po pierwsze – opierają się na uznaniu transkobiet za seksualnych dewiantów. To charakterystyczne dla tego typu nagonek, że uderzają one w osoby, które są przez społeczeństwo postrzegane jako nienormatywni mężczyźni. Dlatego w Polsce na przykład głównym celem ataków są geje, a nie lesbijki. A w Wielkiej Brytanii głównym obiektem ataku stały się transkobiety. Transmężczyzn często lekceważono, traktując ich jak zagubione, uciekające przed seksizmem kobiety.

Po drugie – nagonka ta nie ma poparcia w żadnych danych empirycznych. W Wielkiej Brytanii od 2010 roku osobom transpłciowym zagwarantowano prawnie, że mogą korzystać z tych przestrzeni, które są zgodne z ich tożsamością, nawet wtedy, gdy w dokumentach mają jeszcze niezmienione oznaczenie płci. Jak pokazują badania – nie spowodowało to żadnego wzrostu przemocy seksualnej ani żadnej innej. Transkobiety nie stanowią na tym polu zagrożenia dla ciskobiet, wciąż głównym źródłem niebezpieczeństwa pozostają cismężczyźni. A do tego wszystkiego terfki dodają jeszcze troskę o dzieci.

Zupełnie jak polska prawica przestrzegająca przed pedofilią osób LGBT+.

Podobieństwa widać jak na dłoni. Ale terfki straszyły brytyjskie społeczeństwo głównie „modą” na transpłciowość, przekonując, że dzieci i nastolatki zaczną masowo dokonywać medycznych korekt, przechodzić terapie hormonalne itd., nie będąc w rzeczywistości osobami transpłciowymi, lecz ulegając presji rówieśniczej. Jest to jawna kopia homofobicznej narracji, gdzie orientacja psychoseksualna traktowana jest jak dewiacyjny trend i – ponownie – nie ma ona żadnego ugruntowania w stanowiskach towarzystw medycznych, seksuologicznych ani związanych z innymi dziedzinami nauki.

Mimo to w Wielkiej Brytanii terfizm ma spore zaplecze instytucjonalne i kilka sukcesów na koncie. Jego przedstawicielkom udało się np. utrącić pomysł korekty kłopotliwego dla osób trans prawa dotyczącego zmiany oznaczenia płci. Przepisy bezsensownie wydłużają tę procedurę do prawie dwóch lat i w wyniku nacisków terfek będzie tak dalej.

Zmianie uległy natomiast inne liczby. W ciągu ostatnich pięciu lat odsetek przestępstw motywowanych transfobią wzrósł czterokrotnie! To rodzi słuszny niepokój również wśród polskich osób trans, które obawiają się, że taka ideologia może być wkrótce przeniesiona z Wielkiej Brytanii i innych krajów zachodnich nad Wisłę.

Co zrobić, żeby tak się nie stało, a jednocześnie odeprzeć wątpliwości i obawy tych, którym transpłciowość objawia się w czarnych barwach?

Jednym z najlepszych sposobów zabezpieczenia się przed wiarą w różnego rodzaju transfobiczne mity jest dążenie do tego, by osoby trans były widoczne nie tylko w języku, ale również w organizacjach, instytucjach publicznych, mediach, żeby współpracowały z nimi i robiły coming outy. W tym momencie wiele osób trans w Polsce nie mówi o tranzycji w obawie o swoje bezpieczeństwo. I to jest zrozumiałe. Jednak ich odwaga w połączeniu ze wsparciem publicznych podmiotów sprawi, że z obrysu groźnej sylwetki staną się pełnoprawnymi członkami i członkiniami społeczeństwa, co pozwoli przekłuć większość balonów powszechnego niepokoju.

Byłoby też dobrze, gdyby redakcje mainstreamowych mediów nie publikowały zwyczajnie kłamliwych i manipulujących naszymi postulatami tekstów. Niezwykle krzywdzące jest czytanie w „Wysokich Obcasach”, że zakazuję kobietom mówienia o sobie per kobiety i żądam, by Strajk Kobiet zmienił nazwę na Strajk Osób z Macicami. Nie zgadzam się na to, by artykuły w stylu tego, który napisała Katarzyna Szumlewicz, domyślnie przedstawiały osoby walczące o prawa osób trans jako agresywnych, podobnych do faszystów hejterów, grożących kobietom śmiercią za użycie złego słówka. Jeśli będzie tak dalej, to nie mam żadnych złudzeń, że koniec końców owa „transfobia w białych rękawiczkach” wyda owoce i polski ruch terfizmu powstanie.

6 mitów na temat aborcji

czytaj także

Wierzysz w to, że ten spór zostanie w końcu zażegnany?

Bardzo bym tego chciała. Ale wiele zależy od mediów. Jeśli ten temat będzie dalej przedstawiany jako konflikt dwóch grup o sprzecznych interesach, ciskobiet i osób trans, to w końcu będzie dochodzić do realnych starć pomiędzy nimi. Cieszy mnie natomiast odzew na to, co dzieje się w „Wysokich Obcasach” i „Gazecie Wyborczej”. Przygotowany przez organizacje LGBT+ list przeciwko promocji transfobii w tych mediach podpisało już ponad 1000 osób, w tym przedstawicielki ruchu feministycznego, uniwersytetów czy Aborcyjnego Dream Teamu. Mam nadzieję, że redakcje „GW” i „WO” na ten list zareagują, zwłaszcza że ten konflikt jest absolutnie absurdalny i irracjonalny.

Mamy w Polsce bardzo dużo ważnych problemów – bezkarność i nieudolność rządu PiS, pandemię, nagonkę na osoby LGBT+, wyrok Trybunału Konstytucyjnego zaostrzający prawo antyaborcyjne. Nie można chyba było wybrać gorszego momentu na próbę obracania ruchu feministycznego przeciwko osobom trans. Trochę brak mi słów, bo nawet w Wielkiej Brytanii radykalne feministki miały przynajmniej jakiś pretekst, żeby tę nagonkę zaczynać. Tam realnie – prawnie i politycznie – w kwestii sytuacji osób trans coś się dzieje. Co jest tym powodem w Polsce? Parę komentarzy na grupach internetowych, które ktoś napisał o Kai Szulczewskiej, skarżącej się „Wysokim Obcasom” na hejt ze strony osób trans? To nie brzmi poważnie. Naprawdę długo zastanawiałam się, jaki jest sens i korzyść z faktu, że naszą społeczność będzie się przedstawiało jako wrogów feminizmu. Ale wciąż tego nie wiem.

Napisałaś tekst, w którym twierdzisz, że „feminizm musi być transinkluzywny, bo inaczej będzie martwy”. Skąd ta teza?

Bo wykluczanie kogokolwiek jest niezgodne z ideami grupy walczącej o emancypację. W tym artykule wskazałam jedno z najstarszych założeń feminizmu, czyli na konieczność zdjęcia wszystkich wymogów spoczywających na kobietach w związku z ich płcią. Walczono i nadal walczy się przecież o to, by kobieta nie musiała być kimś z góry określonym – matką, żoną – kimkolwiek, szczupłą, ładną – jakąkolwiek. Tymczasem transfobiczne feministki wychodzą i mówią: „nie, kobieta musi mieć takie i takie organy, spełniać te i te warunki, by móc się nazywać kobietą”. No to ja pytam, czy przypadkiem nie wykluczacie kogoś więcej niż transkobiety?

Nieważne, jaki postawimy warunek, zawsze znajdzie się grupa osób – również ciskobiet – które go nie spełnią. Jeżeli podstawą bycia kobietą jest posiadanie określonych chromosomów, to wykluczone zostaną kobiety interpłciowe, jeśli posiadanie macicy – to co z kobietami po histerektomii? Poza tym ciągłe podkreślanie wszystkich biologicznych różnic, które dzielą kobiety i mężczyzn, ustanawiają sztywną, nieprzekraczalną granicę pomiędzy kategoriami dwóch płci, jest po prostu krzywdzące i niebezpieczne.

Dlaczego?

Bo kończy się na przykład tym, że fora terfowskie karmią się hejtowaniem zdjęć kobiet, które wyglądają „męsko”. Oceniają wielkość ich barków lub dłoni, a także wychodzą z założenia, że może są po tranzycji. To zupełnie sprzeczne z tym, co próbuje robić feminizm i transpłciowa społeczność. Staramy się dekonstruować granice płciowe i pokazywać, że w wielu przypadkach są one zdecydowanie bardziej giętkie, niż chcieliby tego konserwatyści. Tymczasem terfowskie wycieczki osób, określających się jako postępowe, lewicowe, radykalne, feministyczne, kończą się często kooperacją z fundamentalistami. I potem okazuje się, że organizacja, która w Stanach Zjednoczonych lobbowała za tym, żeby ochrona ze względu na płeć nie obejmowała osób transpłciowych, brała w tym celu pieniądze od organizacji antyaborcyjnych.

Takich przykładów na świecie jest bardzo dużo, a skrajna prawica to wykorzystuje. Nie jest przypadkiem, że TVP Info przedrukowało opublikowany na Wyborcza.pl, a następnie usunięty i prawdopodobnie fejkowy list matki zaniepokojonej „młodzieżową modą na niebinarność i transpłciowość”. Oto dowiedzieliśmy się od rządowych mediów, że lewacy cenzurują zatroskanego rodzica.

Publikacja tego tekstu była bez wątpienia skandaliczna, a problemy jej autorki wyssane z palca.

Część osób broniła jego publikacji, twierdząc, że przecież tacy rodzice, którzy nie nadążają za zmieniającym się światem i nie wiedzą, jak pomóc swojemu transpłciowemu dziecku, jak najbardziej istnieją. To, rzecz jasna, prawda. Sprawa transpłciowości i niebinarności jest dosyć złożona, wymaga podważenia kwestii uważanych za oczywiste. Takie osoby, które po prostu mają kłopot, by się w tym wszystkim połapać, nie są tutaj głównym problemem. Żeby zachowywać się okej w stosunku do osób trans, nie trzeba też przyswajać ogromnej dawki wiedzy. Jeśli chodzi o podstawową komunikację z osobami transpłciowymi, wystarczy, że użyjesz rodzaju i imienia preferowanego przez daną osobę. Nie zajmuj się podważaniem jej tożsamości. Tak jak w kontaktach z każdym człowiekiem kieruj się zdrowym rozsądkiem, szacunkiem, empatią.

Niestety w liście do „Wyborczej” tego zabrakło. Nie było w nim również zakłopotania spowodowanego niewiedzą. Autorka posłużyła się formułą pośredniego szerzenia fałszywych narracji, fejkowych informacji. To oczywiste, że za listem stoi ktoś, kto zna kontekst brytyjski i nawet nie zadał sobie trudu, by dostosować go do polskich realiów. Przecież w Polsce scenariusz, w którym w jakiejkolwiek szkole osoby niebinarne miałyby znęcać się nad osobami binarnymi i je wykluczać, przypomina science fiction.

To stąd wzięła się tak duża i żywa reakcja na ten list. Gdyby po prostu użyto w nim przestarzałych terminów, naiwnych, nieporadnych argumentów, to podejrzewam, że oburzenie na redakcję byłoby dużo mniejsze. Czemu jednak Wyborcza.pl zdecydowała się taki list przepuścić po publikacji serii transfobicznych materiałów w „WO” i „GW”, wiedząc w dodatku, z jak ogromną przemocą spotyka się młodzież LGBT+ w szkołach i pamiętając samobójstwa co najmniej kilkorga z nich w ostatnim czasie? Nie umiem znaleźć racjonalnej odpowiedzi na to pytanie.

Młodzież LGBT najczęściej poniżają ich rówieśnicy. Ale to dorośli sankcjonują tę nienawiść

Tak jak mówisz, te materiały spotkały się z ostrymi reakcjami nie tylko środowisk transpłciowych. Wcześniej spory sprzeciw społeczny wzbudziła nominacja do Grand Press dla wywiadu, który z Margot przeprowadziła Beata Lubecka.

Jednak sam fakt, że takie materiały mogą się ukazywać, pokazuje, że pod względem edukacji równościowej polskie społeczeństwo nie wyszło jeszcze z przedszkola. Ale ostre reakcje oczywiście mnie cieszą, równie mocno jak fakt, że Margot stała się osobą publiczną i można było o niej przeczytać w niemal każdym medium. Niestety mam wrażenie, że to wcale nie doprowadziło do poważnego pochylenia się nad sytuacją osób transpłciowych czy niebinarnych, nie wyszło daleko poza podglądactwo czy powielanie deprecjonujących wypowiedzi. Rzecz jasna, jest to nieunikniony etap społecznego dojrzewania do równości, ale trwa on już ekstremalnie długo.

Ma na imię Jazz i jest transpłciową nastolatką

Na jakim etapie więc jesteśmy?

Przykładowo ponad 41 proc. Polaków uważa osoby transpłciowe za chore psychicznie, a 61 proc. jest przeciwne posiadaniu przez nie biologicznych dzieci. To dane z opublikowanego w 2018 roku badania IPSOS Global Attitude toward Transgender People. Na tle Europy Polska razem z Węgrami wypadła w nim najgorzej i nie sądzę, by dziś te statystyki wyglądały dużo lepiej.

Kampania Przeciwko Homofobii w raporcie na temat sytuacji społecznej osób LGBT w Polsce wskazuje natomiast, że osoby transpłciowe są grupą najbardziej narażoną na ryzyko przemocy seksualnej, werbalnej i fizycznej. Z czego to wynika?

Niewątpliwie z wykluczenia systemowego. W samą przynależność do grupy mniejszościowej zwykle wpisane jest doświadczenie dyskryminacji. Większość osób trans dokonuje coming outu dopiero po osiągnięciu pełnoletniości, co sprawia, że dojrzewanie, będące okresem formacyjnym, jest u nich prawie zawsze obarczone traumą. I te przeżycia mają przełożenie na problemy ze zdrowiem psychicznym. Niezależnie od tego, czy chodzi o zaburzenia lękowe, osobowości czy depresyjne, ryzyko ich wystąpienia wśród osób trans jest zdecydowanie wyższe w porównaniu z ogółem społeczeństwa.

Polski system ochrony zdrowia kompletnie sobie z tym nie radzi, co uważam za obecnie bezdyskusyjnie największy problem osób trans, wynikający z lat zaniedbań czynionych przez każdy kolejny rząd III RP. Obecny zaś do niedawna robił wszystko, by jadącą na oparach psychiatrię i psychologię dobić do końca. Zdaję sobie sprawę, że to uderza w nas wszystkich, bo otrzymanie jakiegokolwiek wsparcia w ramach NFZ-etu jest bardzo trudne. A osoby transpłciowe mają unikalne potrzeby dotyczące lekarzy i terapeutów, tymczasem im brakuje wiedzy i profesjonalnego przygotowania.

Czyli podjęcie terapii może skończyć się kolejną traumą?

Bardzo często tak, przy czym w większych miastach łatwiej trafić na kogoś, kto jest przeszkolony i wie, jak podejść do osoby trans. Kontaktami do tych specjalistów bez przerwy wymieniamy się na grupach wsparcia i przez to ich gabinety są bardzo oblegane, a na wizyty, jeśli uda się zapisać, czeka się w długich kolejkach. Jeśli jednak wyjedziemy z dużych ośrodków, wykształcenie lekarzy w zakresie opieki nad osobami trans bardzo mocno spada. Ogromne trudności spotykają też tych, którzy wymagają pobytu w szpitalach psychiatrycznych. Tu – znowu – zapotrzebowanie na pomoc jest większe niż u reszty społeczeństwa, a państwo – daje ciała.

Brakuje miejsc?

Ale też odpowiednich regulacji, bo – przykładowo – transkobieta w kryzysie psychicznym, która wymaga hospitalizacji, ale nie zdążyła jeszcze zmienić dokumentów i ma dane męskie, nie może w świetle prawa leżeć na oddziale żeńskim. W efekcie trafia na oddział dla mężczyzn i doświadcza dalszej wiktymizacji oraz przemocy ze strony innych chorych czy personelu. Częściej jednak nie decyduje się tam pójść wcale, co może skończyć się dla niej próbą samobójczą lub śmiercią.

„Mam wam do opowiedzenia historię”

czytaj także

W tekście w Codzienniku Feministycznym przywołujesz dane pokazujące, że „osoby trans dużo częściej są bezrobotne czy znajdują się pod granicą ubóstwaczęściej są ofiarami przemocy domowej, a aż 30 proc. z nich doświadczyło w ciągu swojego życia bezdomności”. Co najbardziej wpływa na te statystyki?

Te liczby pochodzą z danych ogólnoeuropejskich i amerykańskich. W Polsce tych problemów prawie w ogóle się nie bada, ale biorąc pod uwagę stopień społecznej i systemowej dyskryminacji, z łatwością można wywnioskować, że polskie transkobiety i transmężczyźni znajdują się wśród najbardziej wykluczonych ekonomicznie grup. Tym osobom z powodu transpłciowości częściej odmawia się pracy, częściej są w tej pracy mobbingowane, częściej – narażone na wyrzucenie z domu i życie bez dachu nad głową.

Oczywiście w pewnym stopniu wszystkie te problemy dzielimy z resztą społeczeństwa, jednak prawdopodobieństwo, że uderzy w nas każda socjalna klęska dotykająca Polskę w ciągu ostatnich 30 lat, jest zdecydowanie wyższe niż w innych przypadkach. Pojawiają się wprawdzie obietnice poprawy tej sytuacji – np. Rafał Trzaskowski obiecał utworzenie w Warszawie hosteli dla osób LGBT+ będących w kryzysie, słowa jednak do dziś nie dotrzymał. Tak samo, jak nikt nie zagwarantował opieki dla ofiar przemocy, w tym domowej, której doświadcza znaczny odsetek osób trans. Bariery spychające nas na finansowe i psychiczne dno tworzy też fatalne prawo.

Osoby trans w UE

czytaj także

Co masz na myśli?

W Polsce obowiązuje idiotyczna procedura dotycząca zmiany oznaczenia płci prawnej. Aby osoba trans mogła zmienić w dokumentach swoją płeć na tę, którą się czuje, musi pozwać swoich rodziców. Jeśli nie są oni skłonni do współpracy, jeśli taki też okazuje się sąd, to cały proces może ciągnąć się latami. To duży, długotrwały i całkowicie bezsensowny wysiłek, oparty w dodatku na dość chałupniczym rozwiązaniu, które Sąd Najwyższy uchwalił w 1991 roku. Co ciekawe – w PRL-u te rozwiązania były dużo prostsze i miały postać administracyjnego procesu sprostowania, a nie wielkiej i wyniszczającej psychicznie sądowej batalii. Wolna Polska okazuje się więc wcale nie taka wolna, a dodać warto jeszcze, że w III RP pogorszyła się kwestia refundacji tranzycji.

To znaczy?

Reforma systemu opieki zdrowotnej przeprowadzona przez rząd Buzka usunęła dostępną wcześniej możliwość refundacji operacji rekonstrukcji genitaliów dla osób transpłciowych. Teraz na ten cel trzeba uzbierać co najmniej kilkadziesiąt tysięcy złotych, a zwykle znacznie więcej. Co robią osoby transpłciowe? Zapożyczają się, co naraża je na wpadnięcie w spiralę zadłużenia bezwzględnie pogarszającą ich sytuację finansową.

Na to wszystko nakłada się coraz odważniejsza i dramatyczna w skutkach nagonka rządu, który w ten czy inny sposób ogranicza i tak niemal nieistniejące prawa osób transpłciowych. Mamy do czynienia z olbrzymim sprzężeniem zwrotnym, w którym niezwykle łatwo o to, by osobie trans gdzieś powinęła się noga. Wystarczy, że nadejdzie gorszy moment, jak kryzys czy pandemia, i straci pracę. Z uwagi na trudną sytuację na rynku, a znacznie częściej – uprzedzenia pracodawcy – może się okazać, że nowej nie znajdzie, więc nie będzie mieć pieniędzy ani na czynsz, ani na spłatę kredytu wziętego na tranzycję. Transfobiczni rodzice takiej osoby nie wesprą, a nadwerężona trudami z okresu dorastania kondycja psychiczna nie pozwoli poradzić sobie z narastającymi problemami. Słowem: mamy prostą drogę do bezdomności, samobójstwa, albo jednego i drugiego.

**
Nina Kuta
jest transaktywistką, feministką, anarchistką, współzałożycielką kanału TransGrysy na YouTubie.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Januszewska
Paulina Januszewska
Dziennikarka KP
Dziennikarka KP, absolwentka rusycystyki i dokumentalistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka konkursu Dziennikarze dla klimatu, w którym otrzymała nagrodę specjalną w kategorii „Miasto innowacji” za artykuł „A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys”. Nominowana za reportaż „Już żadnej z nas nie zawstydzicie!” w konkursie im. Zygmunta Moszkowicza „Człowiek z pasją” skierowanym do młodych, utalentowanych dziennikarzy. Pisze o kulturze, prawach kobiet i ekologii.
Zamknij