Kraj

Jak media mówią o Margot, czyli sprawa płci a wolność słowa

Fot. Monika Bryk

Czy dziennikarze i dziennikarki powinni określać zatrzymaną jako Margot? Niektórzy nie chcą. Zamiast wysłuchać i uznać to, co osoby transpłciowe i niebinarne mają im o sobie do powiedzenia, uparcie zatykają uszy i snują wizję rzeczywistości, z której głos tych osób jest po prostu wycięty, i to w zasadzie bez żadnego uzasadnienia.

W świetle ostatnich wydarzeń związanych z zatrzymaniem Margot z kolektywu Stop Bzdurom jedną z ciągle powracających kwestii jest sprawa jej tożsamości płciowej, jej odmiennej tożsamości urzędowej i wreszcie odpowiedzialności mediów przy określaniu tej tożsamości. Czy rzetelni dziennikarze i dziennikarki powinni określać zatrzymaną jako Małgorzatę/Margot – tak ona sama siebie określa – czy jak w jej dokumentach, jako Michała Sz.? Czy Margot to jej imię, czy pseudonim do podania w cudzysłowie? Czy jest kobietą, czy mężczyzną, czy wreszcie – jak sama powtarza – osobą niebinarną (a więc odrzucającą konieczność określania się jako albo mężczyzna, albo kobieta)?

Po aresztowaniu Margot: Taką nienawiść już widzieliśmy w polskiej historii

Kwestia nie jest zbyt skomplikowana, jeśli uznamy za pewną normę przyzwoitości mówienie o niej w taki sposób, w jaki ona sama chce, żeby o niej mówiono; jej tożsamość urzędową weźmiemy zaś w nawias, podając ją co najwyżej jako dodatkową informację. Przeciwko takiemu postawieniu sprawy ujmują się jednak często samozwańczy obrońcy wolności słowa, bijący nad alarm przed nawałą lewicowej „poprawności politycznej” i związanej z nią „kultury unieważniania” (cancel culture).

„Cancel culture” nie istnieje

czytaj także

W przypadku Margot sztandarowym przykładem jest sprawa (byłego już) prezesa Radia Nowy Świat Piotra Jedlińskiego, za którym wstawił się m.in. Przemysław Szubartowicz; na świecie szerokim echem obiła się za to sprawa (kolejnych już) transfobicznych tweetów J.K. Rowling, uwieńczona podpisaniem, poniekąd w jej obronie, listu otwartego przez wiele czołowych postaci angloamerykańskiej kultury i nauki.

Transfobia J.K. Rowling

czytaj także

Problem z tą linią argumentacji nie polega na tym, że ludzie tacy jak Jedliński czy Rowling nie widzą jakiejś innej wartości, która miałaby w takich przypadkach przeważać nad wolnością słowa; nie jest nim też to, że zarzucają nowoczesnej lewicy, że często zapomina o tym, iż „wolność jest zawsze i tylko wolnością myślących inaczej” – bo niestety zarzucają słusznie, nawet jeśli bez wyczucia proporcji. Kłopot leży raczej w tym, że nie tylko wolność słowa nie daje nikomu uzasadnienia dla błędnego przypisywania płci (misgenderingu), ale wręcz przeciwnie, jest właśnie jednym z głównych powodów, dla których nie powinno się tak mówić i myśleć.

Wystarczy spojrzeć, o co toczy się spór. Prawo do zdefiniowania własnej tożsamości płciowej – na nowo lub nie, za to niezależnie od tego, jak zdefiniował ją urząd – jest w gruncie rzeczy zarówno prawem do tego, by móc wyrazić pewien głęboko odczuwany pogląd w fundamentalnej sprawie, jak i do tego, by zostać wysłuchanym. Moja wolność wyrazu, słowa i sumienia polega nie tylko na tym, że mogę coś powiedzieć, ale też, że to, co powiem, zostanie przez innych uznane za pełnoprawny głos w dyskusji. Nie muszą się ze mną zgadzać, ale mogę liczyć na to, że dołożą starań, by mnie zrozumieć i potraktować poważnie. Tylko tak rozumiana wolność słowa może być – i jest – fundamentem demokracji, daje bowiem równy głos wszystkim uczestnikom życia politycznego wspólnoty i gwarantuje, że za odrzuceniem czyichś poglądów i postaw przez resztę będzie stało należyte uzasadnienie.

Postawa Jedlińskiego, Rowling i innych podobnych im „obrońców rzeczywistości” jest negacją tego ideału. Zamiast wysłuchać i uznać to, co osoby transpłciowe i niebinarne mają im o sobie do powiedzenia, uparcie zatykają uszy i snują wizję rzeczywistości, z której głos tych osób jest po prostu wycięty, i to w zasadzie bez żadnego uzasadnienia. W tym kontekście podpieranie się przez nich wolnością słowa to karykatura argumentu: sami bowiem nie słuchają innych w kwestiach podstawowych, a na wieść, że ci inni mogą również przestać słuchać ich, podnoszą larum i krzyczą o cenzurze. A przecież nikt ich nie chce wtrącać do więzień – jedyne nasze „przewinienie” to to, że przynajmniej w tej kwestii przestajemy ich traktować poważnie, bo jako osoby nietraktujące poważnie innych po prostu już na to nie zasługują.

Kultura unieważniania to problem. Ale nie dla uprzywilejowanych [polemika]

Wolność wyrazu powinna być na lewicy wartością fundamentalną, jednym z najoczywistszych wskaźników tego, w którą stronę chcemy zmierzać. Faktem jest, że ludzie lewicy zbyt często o tym zapominają. Nie oznacza to jednak, że w każdej sprawie, w której prawica napotyka na zdecydowany opór z lewej strony, może zagrać kartą rzekomej cenzury i hunwejbińskiej „poprawności politycznej”. Zwłaszcza wśród liberalnej prawicy, od której można by się spodziewać głębszej refleksji na temat wolności, jest to miara nie tyle przyzwoitości – bo też nie o przyzwoitość się tu rozchodzi – ile dojrzałości i uczciwości. Czym innym jest bowiem błąd popełnić, a czym innym uczynić z popełniania błędu punkt honoru.

***

Kacper Majewski – doktorant na Wydziale Prawa Uniwersytetu Oksfordzkiego, zajmuje się teorią prawa i polityki.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij