Kraj

Wszyscy „cancelują”, ale lamenty słychać tylko, gdy robi to lewica

Napiszcie coś krytycznego o Tusku albo pozytywnego o PiS i obserwujcie reakcje liberalnej banieczki. Bywało, że czytelnicy i widzowie wprost ogłaszali, że nielibkowych dziennikarzy będą zwalniać z pracy. I jak dotąd nikt tego nie nazwał cancelingiem.

Konserwatywna papka umysłowa dotycząca „cancel culture” jest – już nawet nie łyżkami, a chochlami – czerpana z USA. Słowem: Fox News w polskim domu. Początkowo „kultura unieważniania” miała zabijać wolność słowa i rugować profesorów z uczelni na Zachodzie. W rzeczywistości były to pojedyncze przypadki. Piotr Czerniawski, krytyk literacki i były działacz partii Razem, przywołał raport konserwatywnej organizacji Foundation for Individual Rights and Expression (FIRE): „Od 2015 roku doszło do 537 incydentów. Przykładowo – do 111 w 2021 roku, z czego 32 zakończyły się jakimikolwiek sankcjami. 10 z tych 31 dotyczyło interesujących nas kwestii gender, LGBT+ itd.”. Niezbyt imponujące liczby, biorąc pod uwagę, że w USA i Kanadzie jest blisko pół miliona wykładowców.

Tymczasem w Wyborczej czytamy całkiem na serio zadawane pytania o to, czy „cancel culture doprowadziło PiS do władzy”. Marcin Kącki w wywiadzie na temat swojej nowej książki o Konfederacji wprost oskarża „cancel culture” o wzrost poparcia dla skrajnej prawicy.

Jak cancelują libki i prawica

Nie chce się wdawać w dyskusję, czy „cancel culture” jako coś całkiem nowego rzeczywiście istnieje, czy tylko jest kolejną mutacją znanych od początku ludzkości nagonek, słownych linczów, wyniszczających plotek, czy oddolnej nienawiści nakręcanej i rozgrywanej przez polityków, kapłanów czy wojskowych. Tak, internetowe lincze istnieją, tak, nietolerancja wobec odmiennych poglądów wzrasta proporcjonalnie do stopnia osadzenia we własnej banieczce internetowej. Tak, w sieci wszyscy zmieniamy się w żądne krwi bestie, napędzane dopaminą. Wydajemy błyskawiczne sądy bez prawa do apelacji, szydzimy i dajemy upust frustracjom, często związanym z życiem w późnym kapitalizmie.

Brutalna prawda o „cancel culture”

czytaj także

Tymczasem libki z korwinistami, narodowcami i faszystami mówią tylko i wyłącznie o cancel culture na lewicy. Nie przeczytacie o tym, jak liberalne media przez całe lata spychały ludzi na margines, aż poszli do PiS-u. Nie przeczytacie, jak cancelowanie wszystkiego, co robi PiS, spowodowało, że władza już kompletnie olewa krytykę ze strony liberalnej, bo cokolwiek zrobi, i tak zostanie zjechana.

Napiszcie coś krytycznego o Tusku albo pozytywnego o PiS i obserwujcie reakcje liberalnej banieczki. Bywało, że czytelnicy i widzowie wprost ogłaszali, że nielibkowych dziennikarzy będą zwalniać z pracy. I jak dotąd nikt tego nie nazwał cancelingiem.

To samo dzieje się na prawicy. Nikt nie nazywa cancelingiem sytuacji, gdy na wykład Magdaleny Środy albo Zygmunta Baumana wpadają narodowcy, próbując ich zagłuszyć, albo gdy poseł Grzegorz Braun wbija na salę i nie pozwala prowadzić wykładów Janowi Grabowskiemu, canceluje jego obecność w Polsce i każe mu się wynosić. Nikt nie nazywa cancelowaniem dosłownego kasowania felietonów Kataryny w „Uważam Rze” z powodu obrony nawet nie osób LGBT, ale ich dzieci.

Taki Krzysztof Stanowski z cancelowania zrobił sobie bardzo opłacalne zajęcie. Ostatnio nawet poleciał do Indii, żeby przez tydzień dosłownie znęcać się medialnie nad jakąś celebrytką z Pudelka, która nieco popłynęła w opowieści o własnej sławie w najludniejszym kraju świata.

Wszyscy poza lewicą pielęgnują wolność słowa, prawda? No, chyba że w liberalnej gazecie zaczniesz chwalić PiS albo w prawicowej napiszesz coś w obronie społeczności LGBT. Wtedy wyrzucamy cię na zbity pysk, ale to nie jest żaden canceling. To jest dbanie o linię redakcyjną.

Lewica to wygodny chłopiec do bicia

Oczywiście lewica nie jest bez winy. Też canceluje. Zdarzają się zbiorowe lincze, szyderstwo, złośliwe czy nawet hejterskie memy, a czasami domaganie się wyrzucenia z roboty. Tak po prostu działają emocje w social mediach. Przy czym mam wrażenie, że ze względu na specyficzny stosunek lewicy do zatrudnienia, akurat po jej stronie częściej pojawiają się postulaty publicznych przeprosin niż zwolnienia. We wspominanym wywiadzie z Marcinem Kąckim pada nawet przykład Krzysztofa Daukszewicza, który sam się zwolnił ze Szkła Kontaktowego. To nie działacze LGBT+ domagali się jego rezygnacji, choć czuli zażenowanie boomerskim humorem, który prezentuje. Za to libki głośno krzyczą, że z pracy w TVN24 powinien zrezygnować Piotr Jacoń (niedawna inba o Kwaśniewskiego i jego słowa o chęci bycia dziadkiem) lub że należy rozwiązać z nim współpracę. Ale to nie jest żaden canceling. To jest protest obywatelski czy jak to tam sobie racjonalizują.

Daukszewicz jest dziadersem, ale nie szydził z transpłciowej córki Jaconia

Tylko lewicy dostaje się za coś, co robią wszyscy. Panuje narracja, według której lewica z jednej strony jest słaba i nikt nie chce na nią głosować, z drugiej zaś jest wszechmocna i doprowadza do masowych zwolnień oraz odbierania ludziom nie dość lewomyślnym przestrzeni medialnej.

Pozowanie na ofiarę lewicowego cancelingu stało się bardzo modną i sprytną wymówką. Przerzuca ona ciężar dowodzenia na drugą stronę: „Może i coś zrobiłem nie tak, może i od innych non stop wymagam, żeby odpowiadali za swoje czyny, ale ojoj, jestem taki bieeedny, zobaczcie, oni są gorsi, bo nie chcą mi – ofierze hejtu – wybaczyć. Oni mnie cancelują”. A canceling to zbrodnia najgorsza, chociaż z samej definicji jest przecież reaktywny.

Zarzut cancelowania stał się też wygodnym intelektualnym wytrychem, który objaśnia wszystko. Na przykład Marcinowi Kąckiemu wyjaśnia wzrost poparcia mężczyzn dla Konfederacji. „Bo po lewej stronie nie ma miejsca na wypaczenia – jedno niewłaściwe zdanie i wypadasz. Z tego właśnie między innymi korzysta alt-prawica” – mówi autor książki Chłopcy. Idą po Polskę, żeby zaraz wskazać na „lewicowe bańki, które są często tak zafiksowane na walce z opresją, że nawet nie zauważają, kiedy same zaczynają opresjonować”.

„Cancel culture” nie istnieje

czytaj także

Pasja, z jaką Kącki opowiada o lewicowej opresji, jest nieco komiczna i sprawia wrażenie, jakoby on sam, jak wielu dzisiejszych liberałów, cierpiał w wyniku tego, że nie może już powiedzieć wszystkiego i że przez „jedno słowo może zniknąć”.

Tyle że to nie tak. Owszem, istnieje problem pewnej bariery wejścia do lewicy w Polsce. Od małego jesteśmy otoczeni prawicowcami, którzy po prawicowemu traktują kobiety i mniejszości, chłoniemy prawicowość z kultury, więc dopiero pewna intelektualna i etyczna praca sprawia, że zaczynamy rozumować przez lewicową empatię, a nie przez prawicowy egoizm. Empatia zaś jest trudna, wymagająca i często wyrabia się w procesie edukacji. To z kolei sprawia, że lewica dziś rekrutuje głównie osoby z inteligencji, a jej dyskurs jest dyskursem inteligentów.

Stąd te wszystkie inteligenckie inby towarzyskie. Osoby, które biorą w nich udział, często znają także prywatnie. To może zrażać osoby z zewnątrz, może zrażać Kąckiego, ale samo w sobie nie stoi za wzrostem sympatii dla Konfederacji.

Narrację dyktuje prawica

Oprócz Konfederacji mamy do wyboru prawicowo-ludowy PiS, prawicowo-libkową PO, prawicowo-chadecką Trzecią Drogę. Te partie nie przejawiają owego „zafiksowania lewicowych banieczek”, a jednak młodzi mężczyźni wybierają Konfederację. Więc może to jednak nie lewica ze swoim „cancel culture” sprawia, że młody mężczyzna, patrząc na Tuska i Kaczyńskiego, wybiera jednak Mentzena?

Gdy mnie ktoś pytał o fenomen poparcia dla Konfederacji wśród młodych, powiedziałbym, że nie chodzi tylko o łatwą barierę wejścia ze względu na rozpowszechnione w naszym społeczeństwie postawy rasistowskie czy homofobiczne.

Chodzi przede wszystkim o szok kulturowy, jaki młodzi mężczyźni odczuwają w kontakcie ze współczesną kobietą. Nagle te pogardzane „Julki” mają zupełnie inne poglądy na własną pozycję w związku niż ich matki. Są wymagające. Nagle twój wygląd, to co do nich mówisz i jak mówisz, twoja pomoc lub jej brak, zwłaszcza w obowiązkach domowych, zaczęły być ocenianie. Surowo. Zmiany kulturowe doprowadziły do tego, że mężczyzna, który przez setki lat był na pozycji skrajnie uprzywilejowanej, w krótkim czasie utracił niepodzielną władzę.

Gdy kobiety wywalczyły prawa wyborcze albo prawo do rozwodów, również poskutkowało to radykalizacją patriarchalnych mężczyzn, tak niepewnych własnej pozycji. Podobny mechanizm obserwujemy w przypadku Kościoła katolickiego, który stracił część przywilejów i twierdzi, że jest prześladowany, choć opływa w miliony i wciąż ma olbrzymie wpływy.

Rodzice wygrażają bibliotekarkom, książki dziurawione są kulami. A to nie wszystko

Można oczywiście nadal sobie wmawiać, że w kraju, w którym Mejza nadal jest posłem, powstają strefy wolne od LGBT, Giertycha biorą do Senatu, kobiety potrzebujące aborcji umierają w szpitalach, największym problemem jest to, że w ramach „cancel culture” ktoś kiedyś za coś poniósł odpowiedzialność. A prawica z tego rechocze, tak jak rechotała, gdy lata temu wprowadziła do polskiej wyobraźni pojęcie „politycznej poprawności” czy „dziecka nienarodzonego”. Dziś czerpie z tego polityczną siłę.

Tymczasem w USA prawica, pod płaszczykiem walki z „cancel culture” i „wokizmem”, zaczęła cenzurować biblioteki. To pewnie też wina lewicy.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Galopujący Major
Galopujący Major
Komentator Krytyki Politycznej
Bloger, komentator życia politycznego, współpracownik Krytyki Politycznej. Autor książki „Pancerna brzoza. Słownik prawicowej polszczyzny”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.
Zamknij