Niektóre środki bezpieczeństwa wprowadzone na fali walki z terrorem obowiązują do dzisiaj. Oburzenie jest niewielkie, bo rządy nieustannie i skutecznie podsycają strach. Jak nie ma prawdziwego wroga, to władza podpowie, kogo się bać. A kiedy społeczeństwo się boi, to zgadza się na więcej. Opowiada Katarzyna Szymielewicz.
Mateusz Kowalik: Po upadku żelaznej kurtyny wydawało się, że demokracja liberalna z całym wachlarzem obywatelskich wolności zdominuje świat. Dekadę później wszystko się zmienia: w atakach na Nowy Jork walą się wieżowce World Trade Center, a Ameryka rozpoczyna wojnę z terrorem. Czy wydarzenia te stanowią punkt zwrotny, który doprowadził do wieloletniego ograniczania praw i wolności, do wzmożenia praktyk nadzoru?
Katarzyna Szymielewicz: Wydaje mi się, że zamachy umożliwiły zmianę polityczną, która dojrzewała już wcześniej i w tamtym momencie dziejowym zwyczajnie opłacała się rządzącym. Po drugiej wojnie światowej elity zachodniego świata przyjęły bardzo ambitne, idealistyczne założenia: demokracji liberalnej, obrony praw człowieka i pomocy humanitarnej. W politycznej praktyce okazało się, że realizacja tych zasad jest trudna i kosztowna politycznie, bo – powiedzmy to sobie otwarcie – większość wyborców albo tych zasad nie rozumie, albo wprost je odrzuca.
czytaj także
Doświadczenie ostatnich dekad pokazuje, że nawet w czasach względnego pokoju i dobrobytu odzywają się społeczne emocje i potrzeby, które uzasadniają obronę tzw. interesu narodowego. Pod tym interesem często kryje się zwyczajny ludzki egoizm, podszyty strachem. Że ktoś nam zabierze, a sami przecież nie mamy dość. Że ktoś nam popsuje to, co mozolnie budowaliśmy. Że ktoś ośmieszy albo zakrzyczy nasze wartości. I tak dalej. Polityczne zapotrzebowanie na figurę niebezpiecznego lub roszczeniowego obcego, który uzasadnia taką postawę, istniało oczywiście na długo wcześniej. Po 11 września 2001 roku zostało jedynie podlane świeżymi emocjami.
Patrząc na naszą najnowszą historię z tej perspektywy, nie mam przekonania, że to zamachy były powodem, przez który wylądowaliśmy w stanie niekończącej się wojny, wzmożonego nadzoru i chronicznej nieufności. Powody takiej polityki tkwią głębiej w nas, w naszych społeczeństwach.
A jednak zamachy stały się punktem krytycznym zmiany.
Oczywiście, wydarzenia z 11 września stały się zapalnikiem, katalizatorem, który pewne procesy przyspieszył, a innym dał początek lub silne uzasadnienie. W tym sensie to jest ważna cezura i nadal, nawet po 20 latach, czytelny politycznie symbol.
Ten wstrząsający zamach, śledzony przez cały świat, miał wielką moc kreowania narracji. Ameryka na chwilę zamarła w osłupieniu, ale służby i administracja Busha musiały znaleźć wiarygodnego, a zarazem politycznie atrakcyjnego, winnego. Nie minęły dwa tygodnie i już wszyscy „wiedzieli”, że za tym spektakularnym i aroganckim atakiem na symbol zachodniej kultury stoi Al-Kaida. Nie mnie oceniać, czy to był wróg autentyczny, czy wykreowany na potrzeby militarne. Nie mam jednak wątpliwości, że za promowaniem narracji z islamskim terroryzmem w roli głównej stały strategiczne interesy administracji USA i wspieranego przez nią kompleksu militarno- przemysłowego.
Dzięki tej narracji republikański rząd mógł zaangażować znaczące siły wojskowe w Afganistanie i w Iraku, mógł rozbudować do gigantycznych rozmiarów swój aparat wywiadowczy i tropić winnych zamachu, korzystając z wcześniej nieakceptowanych metod inwigilacji, a co najważniejsze: mógł to wszystko sfinansować z demokratycznie uchwalonego budżetu, przy – początkowo – dużym poparciu społecznym. Miało to też konsekwencje dla polityki wewnętrznej.
Bo wróg mógł pojawić się wszędzie.
Właśnie. Skoro mógł zaatakować tak skutecznie i „niespodziewanie” centrum Nowego Jorku, to może być w każdym innym mieście, w każdym samolocie. A ponieważ nie dało się go precyzyjnie scharakteryzować, w dominującej narracji stał się nim ów inny: bliżej niedookreślona postać o kolorze skóry innym niż biały, pochodząca z innej kultury, najczęściej o arabsko brzmiącym nazwisku. Stała się straszakiem dla masowej wyobraźni. A dla rządów, również w Europie – atrakcyjnym, bo społecznie akceptowanym, uzasadnieniem dla wprowadzenia środków masowej inwigilacji.
Środków, których wcześniej społeczeństwa nie przełknęłyby tak łatwo.
Prawnicy broniący praw człowieka, niezależni analitycy ds. bezpieczeństwa, kryminolodzy – eksperci przyglądający się tym politykom z bliska i oceniający je racjonalnie, dostrzegali ich nieadekwatność. Bo jeśli celem były Afganistan i Al-Kaida, to wojnę z terroryzmem można było prowadzić inaczej, bez założenia, że podejrzanym może być dosłownie każdy, bez wprowadzania faktycznego stanu wyjątkowego, bez zawieszania procedur chroniących prawa człowieka. Na fali zamachów z 11 września w Unii Europejskiej zostały przepchnięte bardzo kontrowersyjne projekty, z którymi, jako Fundacja Panoptykon, ostro walczyliśmy. Jednak w tamtym momencie dziejowym ta machina była nie do zatrzymania.
Co to za projekty?
Jeden z nich umożliwia masową inwigilację opartą na tzw. retencji danych telekomunikacyjnych – czyli prewencyjnym gromadzeniu billingów i informacji o lokalizacji telefonów komórkowych. Przechowywane są dane wszystkich ludzi, niepodejrzanych o żadne przestępstwa, o terroryzmie nie wspominając. W praktyce tego narzędzia można użyć przeciwko każdemu obywatelowi. Jedynym gwarantem, że tak się nie stanie, jest kontrola sądowa, a z nią w Polsce mamy różne doświadczenia.
czytaj także
Drugi pomysł, równie odklejony od realiów wojny z Al-Kaidą, to system profilowania pasażerów linii lotniczych, który ostatecznie objął także wewnętrzne loty w Europie. Logika działania systemu jest podobna: dane z systemów rezerwacyjnych są gromadzone na masową skalę i wykorzystywane do profilowania podróżujących. To na ich podstawie służby mają decydować, kogo zatrzymać na granicy, a kogo poddać dokładniejszej kontroli. I decydują na chybił trafił, najczęściej typując osoby podróżujące na „podejrzanych” trasach i noszące arabskie nazwiska.
Znamy mnóstwo przypadków, w których niewinne osoby zostały przez ten system boleśnie doświadczone. I ani jednego, w którym udałoby się tą drogą zatrzymać na lotnisku terrorystę. To dość irracjonalnie zaprojektowane narzędzie, szczególnie w porównaniu do tych, jakimi jeszcze przed zamachami na World Trade Center dysponował wywiad amerykański.
Były środki bardziej racjonalne?
Tak, były! Ale okazały się zbyt mało intratne z perspektywy amerykańskich służb i ich kontraktorów i dlatego prace nad nimi zostały zarzucone, i to na chwilę przed tragicznym 11 września. Tę historię opowiada film dokumentalny Dobry Amerykanin. Jego bohaterem jest sygnalista William Binney, funkcjonariusz wywiadu, a zarazem genialny matematyczny umysł, który opracował narzędzie godzące potrzeby wywiadu i potrzebę ochrony zwykłych ludzi przed inwigilacją.
Jego algorytm, rozwijany pod kryptonimem ThinThread, pozwalał na szybkie przeczesywanie oceanu danych, jaki przechwytują amerykańskie służby, właśnie po to, żeby odkładać – do dalszej analizy – tylko te, które mogły mieć znaczenie dla wykrywania terroryzmu.
Binney był przekonany, że korzystając z tego algorytmu, można było zapobiec atakom na World Trade Center, a z całą pewnością udaremnić późniejszy zamach przeprowadzony przez braci Carnajewów w Bostonie. W obu przypadkach wyszło na jaw, że gdzieś w przechwyconych danych znajdowały się jednoznaczne sygnały dotyczące planowanych zamachów, ale służby nie potrafiły z nich skorzystać. Bez algorytmu Binneya igła zginęła w stogu siana.
czytaj także
Symptomatyczne jest to, że projekt ThinThread przegrał wewnętrzną konkurencję z projektem o kryptonimie Trailblazer, który zakładał mniej więcej to, o czym już mówiliśmy przy okazji europejskich narzędzi inwigilacji: gromadzenie danych o ludziach na gigantyczną skalę, przy założeniu, że w szeroko zarzucone sieci ktoś się złapie. To podejście okazało się mniej skuteczne, a do tego realnie zagrażało prywatności niewinnych ludzi, ale miało poparcie kontraktorów amerykańskiego wywiadu i samego Michaela Haydena, dyrektora Narodowej Agencji Bezpieczeństwa (NSA).
Czyli zyski kontraktorów okazały się ważniejsze niż efektywność służb?
Prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy, jak było naprawdę. Rozmawiamy o złożonym systemie zależności, o zagmatwanych powiązaniach politycznych i biznesowych, ale też o świecie, w którym ludzie podejmujący decyzje muszą ryzykować i nie zawsze mają komfort decydowania na podstawie danych. Być może dla Michaela Haydena rzeczywiście ważniejsze było utrzymanie relacji biznesowych sprzed zamachów z 11 września. Albo skusiła go wizja systemu, który da NSA i ówczesnej administracji „pełny obraz”, dostęp do wszystkich możliwych danych, na wszelki wypadek. Być może naprawdę nie zdawał sobie sprawy z ograniczonych mocy analitycznych wywiadu albo liczył, że szybko uda się je zwiększyć jakimś genialnym wynalazkiem. Nie wiemy.
Wiemy za to na pewno, że 11 września okazał się prezentem dla kontraktorów amerykańskiego wywiadu. Na niewydolności NSA i innych agencji prywatne firmy zarobiły miliardy dolarów, bo przecież ktoś musiał te wszystkie dane wrzucać na serwery, porządkować i przynajmniej powierzchownie analizować. Maszynka do zarabiania na ludzkim strachu i potrzebie bezpieczeństwa ruszyła i kręci się do dzisiaj.
Ile ze środków wprowadzonych po 2001 roku służy wojnie z terrorem, a ile z nich jest wykorzystanych do zwiększenia możliwości podsłuchiwania zwykłych ludzi i kontrolowania tego, co się dzieje w społeczeństwach?
Dla wielu rządów, nie tylko amerykańskiego, narracja wojny z terrorem okazała się bardzo wygodna, bo pozwoliła im zwiększyć kontrolę nad sytuacją w kraju.
Dokręcić śrubę przeciwnikom politycznym, a jednocześnie przestraszyć i zmobilizować własny elektorat. Niezwykle trudno jest odtworzyć autentyczne intencje rządzących w tamtym momencie. Ilu z nich uległo szantażowi moralnemu mediów lub własnej, autentycznej panice, a ilu działało cynicznie.
Z perspektywy czasu widać jednak, że te wszystkie specjalne środki, na które się zgodziliśmy po 11 września, nie uchroniły Europejczyków przed kolejnymi zamachami i eskalacją konfliktów na tle narodowościowym czy religijnym, a być może wręcz utorowały drogę populistycznym rządom.
To co sprawia, że te specjalne środki pozostają w mocy, mimo że od ataków na WTC mija właśnie 20 lat?
Warunkiem koniecznym akceptacji dla tych opresyjnych polityk i narzędzi kontroli jest strach. Ludzie, którzy się nie boją, są w stanie kwestionować i krytykować działania władzy.
Natomiast kiedy „u bram” pojawia się wspólny wróg, wewnątrz politycznej wspólnoty zwiększa się akceptacja dla nadmiarowych środków nadzoru i populistycznej retoryki. To bardzo stary, dobrze opisany mechanizm. Klasyczne zagranie, szczególnie w czasach kryzysu. Dzięki figurze obcego – najpierw islamskiego terrorysty, a zaraz potem „fałszywego” (bo, ponoć, ekonomicznego) uchodźcy – debata publiczna została brutalnie sprowadzona do szantażu moralnego: albo my, albo oni. Taka retoryka i takie emocje pozwalają skutecznie maskować realne cele polityczne.
Wystarczy wrócić do kampanii wyborczej z 2015 roku, kiedy to politycy Prawa i Sprawiedliwości straszyli nas wszystkich uchodźcami. A później rząd tej partii tylko podbijał strach.
Nie zaryzykowałabym tezy, że straszenie obcym to specjalizacja tego konkretnego rządu. Po podobne metody sięgały także poprzednie władze. Ale rzeczywiście, kampania PiS została zbudowana na wartościach narodowych, na aspiracji do „pełnej” suwerenności, a tym samym mocno akcentowała potrzebę obrony granic.
Stan wyjątkowy w Polsce: temu rządowi szczególnie trudno zaufać
czytaj także
Ta narracja byłaby niekompletna, niewiarygodna bez figury obcego, i zapewne stąd się wzięła obecność uchodźców w kampanii wyborczej. Nic tak dobrze nie mobilizuje ludzi do tego, żeby stanęli za obrońcą, który wznosi dla nich mury na granicy, jak strach przed „roszczeniową” i potencjalnie niebezpieczną, bo destabilizującą tradycyjny porządek, armią obcych.
Nie sądzę, żeby politycy PiS autentycznie obawiali się napływu uchodźców czy międzynarodowego terroryzmu. Myślę raczej, że obie te figury są przez nich pragmatycznie wykorzystywane jako narzędzie politycznej gry: do mobilizowania wyborców i uzasadnienia większych uprawnień służb specjalnych.
Tymczasem te nadużywają pobierania danych telekomunikacyjnych i podsłuchów, a już od kilku lat trwają spekulacje, czy służby kupiły Pegasusa − izraelskie oprogramowanie umożliwiające szpiegowanie obywateli.
Fundacja Panoptykon różnymi drogami starała się dowiedzieć, jakimi narzędziami dysponują polskie służby i czy są wśród nich tak inwazyjne jak Pegasus. Bezskutecznie. W tym sporze sądy stawały po stronie państwa, argumentując, że to informacje, które muszą pozostać tajne. Nikt nie potwierdza, nikt nie zaprzecza. Tymczasem my uważamy, że tak głęboka ingerencja w prywatność ludzi wymaga uregulowania prawem. Być może są okoliczności, które ją uzasadniają, ale to powinna być decyzja niezależnego sędziego, nie agenta wywiadu czy polityka.
W Polsce oficjalnie, w świetle prawa, działają te systemy masowej inwigilacji, które wynikają z dyrektyw unijnych: masowa retencja danych telekomunikacyjnych i profilowanie pasażerów linii lotniczych. W świetle prawa stosowane są też podsłuchy i rozmaite „techniki operacyjne”, których prawo precyzyjnie nie opisuje. Właśnie po to, żeby służbom nie utrudniać pracy. Jest tu jednak ważna różnica: kontrolę operacyjną prowadzi się w konkretnych sprawach, w stosunku do podejrzanych osób, pod nadzorem sądu. A masowe programy inwigilacji, takie jak amerykański Trailblazer, działają na dużą skalę i nie odróżniają winnych od niewinnych.
czytaj także
Dlatego tak świetnie nadają się do „przypadkowego” pozyskiwania haków na własnych obywateli. Zgodnie z informacjami, jakie ujawnił Edward Snowden, kolejny ważny sygnalista, europejskie wywiady korzystały z danych, jakie przechwytywali Amerykanie, między innymi dzięki bezceremonialnemu wpięciu się w podmorskie światłowody, przez które przechodziła większość ruchu internetowego. Nie wiemy, czy nadal tak jest. Natomiast jestem przekonana, że jeśli polskie służby mają interes w namierzeniu kogoś, niekoniecznie terrorysty, to znajdą się również odpowiednie narzędzia.
Instrumentalne wykorzystanie strachu do potęgowania inwigilacji to coś, co dzieje się wszędzie?
Niemcy bardzo długo opierały się przed implementacją unijnego prawa, które wymuszało na firmach telekomunikacyjnych prewencyjne gromadzenie billingów i innych danych o klientach. Federalny Trybunał Konstytucyjny wypowiedział się przeciwko tym środkom jako niezgodnym z konstytucją, a konkretnie z prawem niemieckich obywateli do zachowania prywatności. Ostatecznie podobne rozwiązania zostały tam wdrożone, ale wolniej, ostrożniej, z większą liczbą pytań i systemowych zabezpieczeń.
Warto też wspomnieć o Norwegii, która po zamachach przeprowadzonych przez Andersa Breivika w 2011 roku nie uległa panice i nie zdecydowała się na politykę strachu. Po tych wstrząsających wydarzeniach zbudowano przekaz oparty na solidarności z ofiarami, empatii i wyciszeniu, bez nakręcania spirali przemocy, bez budowania poczucia zagrożenia. W tej atmosferze nie narodziły się ani specjalne środki kontroli, ani permanentny stan wyjątkowy, ani potrzeba zemsty. Norwegowie zdecydowali, że nie będą grać w grę, którą dyktują terroryści.
Nieznośna ciężkość historii. 10 lat po ataku Andersa Breivika
czytaj także
Polski rząd podążał za tym, co dyktowała Ameryka.
Tak jak wiele innych państw, zrobiliśmy to, czego chcieli terroryści. Zaczęliśmy się bać, zbroić i ograniczać prawa obywateli. Nie wiem, dlaczego ta narracja okazała się w Polsce tak skuteczna: czy to wynikało z naszego sojuszu z USA i bezrefleksyjnego kopiowania rozwiązań zza oceanu, czy też z naszej kultury politycznej. Może przeważyła potrzeba zaakcentowania suwerenności, odgrodzenia się od obcych, choćby kosztem praw własnych obywateli? Może padliśmy ofiarą dezinformacji i jako społeczeństwo kupiliśmy obietnicę bezpieczeństwa, nie rozumiejąc, że tak naprawdę oddajemy swoje prawa za bezcen? To socjologiczna zagadka, na której rozwikłanie musimy chyba jeszcze poczekać. Moja perspektywa nadal jest zbyt bliska, a przez to wykrzywia obraz rzeczywistości.
**
Katarzyna Szymielewicz − prawniczka specjalizująca się w problematyce praw człowieka i nowych technologii. Współzałożycielka i prezeska Fundacji Panoptykon – organizacji broniącej wolności i prywatności w społeczeństwie nadzorowanym. W latach 2012–2020 wiceprzewodnicząca European Digital Rights – koalicji organizacji działających na rzecz praw cyfrowych w Europie.