Kraj

Państwo nas podsłuchuje, niech więc się do tego przyzna

Polskie służby masowo inwigilują obywateli, a kolejne rządy tylko na to pozwalają. Łatwo o nadużycia, ale o tych mało kto się dowiaduje, bo ani państwo, ani obywatele nie mają narzędzi kontroli służb.

W 2019 roku polskie służby ponad 1,3 mln razy pobrały informacje o miejscu naszego pobytu z poprzednich dwunastu miesięcy i o tym, do kogo wtedy dzwoniliśmy. W tym samym roku policja założyła ponad 8 tys. podsłuchów. Jak informuje fundacja Panoptykon, inwigilacja mogła być uzasadniona tylko w nieznacznej części działań – dowody do procesów karnych uzyskano jedynie w 16 proc. przypadków założonych podsłuchów. Fundacja alarmuje też, że skala pobrań danych telekomunikacyjnych obywateli jest po części efektem nadużyć. A większość z nas o tych nadużyciach może się nigdy nie dowiedzieć, bo służby nie mają obowiązku informowania o inwigilacji.

Skąd Panoptykon wie o liczbie założonych podsłuchów i liczbie pobrań danych telekomunikacyjnych? Informacje te działacze czerpią ze sprawozdań o inwigilacji, które raz do roku przed Sejmem i Senatem składają ministrowie sprawiedliwości i spraw wewnętrznych.

Zacząć od d… strony, czyli państwowa inwigilacja made in Poland

W Polsce prawo do prowadzenia tzw. czynności operacyjno-rozpoznawczych (czyli m.in. do zakładania podsłuchów) mają funkcjonariusze dziewięciu służb, wśród których są m.in. policja, Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Centralne Biuro Antykorupcyjne i Straż Graniczna.

O różnych formach inwigilacji, jakich mogą się dopuścić, opowiada mi Wojciech Klicki, prawnik i aktywista związany z fundacją Panoptykon. – Najprostszą formą jest dostęp do monitoringów przestrzeni publicznej, np. ABW ma dostęp do obrazów z kamer warszawskich tramwajów. Konkretnych informacji mogą dowiedzieć się z baz danych zgromadzonych w ZUS-ie czy u pracodawcy. Jeszcze więcej szczegółów zapewni dostęp do lokalizacji telefonu oraz billingi – tłumaczy prawnik.

Podsłuch jak się patrzy

Dostęp do danych z telefonu wybranej osoby to kwestia kilku minut. – Policjant uprawniony do wglądu w dane operatorów telefonicznych wstukuje do systemu numer telefonu i otrzymuje listę numerów telefonów, z którymi się kontaktowaliśmy. A także dane lokalizacyjne, które pokażą, gdzie przebywaliśmy w ciągu ostatniego roku – mówi Klicki. Zaznacza, że sama łatwość dostępu do takich wrażliwych danych to nie problem – błyskawiczne dotarcie do miejsca, w którym przebywa np. osoba podejrzewana o porwanie, może mieć kluczowe znaczenie dla policyjnej akcji. Ten sam mechanizm może być jednak wykorzystany do nadużyć. – A także do sprawdzenia osób, które nie stanowią żadnego zagrożenia, a które są interesujące z innych powodów. Ze względu na charakter spraw, którymi się zajmują, na celowniku mogą być zwłaszcza aktywiści, prawnicy czy dziennikarze – tłumaczy.

Bianka Mikołajewska: To, czy dziennikarz wytrzyma presję, zależy od redakcji

Wiadomość o poddaniu inwigilacji może do nich nigdy nie trafić, bo polskie służby nie są zobowiązane do informowania o takich działaniach. I nie chodzi o informowanie w trakcie inwigilacji, bo to nie miałoby sensu i uniemożliwiło skuteczną pracę służb.

W Niemczech każdy inwigilowany obywatel zostaje o tym poinformowany rok po zakończonej akcji, a celem takiego rozwiązania jest walka z nadużyciami. W Polsce na brak takich uregulowań wskazał w 2006 roku Trybunał Konstytucyjny. Ogłosił on wtedy, że obowiązek taki „ma eliminować ryzyko niekontrolowanego tworzenia oraz utrzymywania zbiorów danych nieprzydatnych do postępowań prowadzonych przez organy państwa, lecz potencjalnie wartościowych z punktu widzenia przyszłych, bliżej nieokreślonych czynności”. Od tamtego wyroku minęło 15 lat, a przez ten czas żaden rząd nie wziął się za odpowiednie zmiany legislacyjne.

– To nie jest kwestia bieżącej władzy, tylko integralny element III RP, bo mechanizm kontroli nad służbami nigdy się u nas nie pojawił. Nie ulega jednak wątpliwości, że w ostatnich latach możliwości inwigilacji są coraz szersze ze względu na rozwój technologiczny – tłumaczy Wojciech Klicki.

Żeby zwrócić uwagę na braki legislacyjne i wynikające z nich zagrożenia dla obywateli Panoptykon rozpoczął kampanię Podsłuch jak się patrzy. Jej celem jest uświadomienie jak największej liczbie osób, że kontrola nad służbami to element sprawnie funkcjonującego państwa, które szanuje prawa człowieka i chroni swoich obywateli nie tylko przed zagrożeniami, ale też przed własnymi nadużyciami. Żeby to osiągnąć, aktywiści z fundacji napisali petycję, którą roześlą do m.in. premiera, prezydenta oraz Sejmu i Senatu. Domagają się w niej utworzenia niezależnego organu ds. kontroli nad działalnością służb policyjnych i specjalnych oraz stworzenia mechanizmu informowania osób inwigilowanych, że zostały poddane takiej kontroli.

– Chodzi o to, żeby zakładając podsłuch, funkcjonariusz miał pewność, że po zakończeniu akcji osoba podsłuchiwana dowie się o tym i będzie mogła złożyć skargę do instytucji, której powołanie postulujemy. A nawet domagać się odszkodowania za bezpodstawną inwigilację naruszającą prywatność. Obydwa postulaty mają zabezpieczać przed nadużyciami – tłumaczy Klicki.

Fundacja Panoptykon przygotowała także przykładowe pismo, jakie powinni otrzymywać inwigilowani obywatele.

Prokuratura donosi o inwigilacji

O naruszenie prywatności służby podejrzewa dziennikarz Mariusz Gierszewski. Jesienią 2019 roku dostał wezwanie do prokuratury w roli pokrzywdzonego. Na miejscu dowiedział się, że status taki przyznano mu dlatego, że służby mogły dopuścić się nieuprawnionego pobierania billingów dla jego numeru telefonu. W tym samym czasie podobne wezwania dostawali jego znajomi, pokrzywdzona była także żona oraz lutnik, któremu Gierszewski zleca serwis gitary. Postępowanie prowadziła prokuratura w Szczecinie, ale po kilku miesiącach je umorzyła. Gierszewski na tę decyzję złożył zażalenie i sąd nakazał prokuraturze postępowanie wznowić.

Inwigilacja to model biznesowy internetowych korporacji

Dziennikarz relacjonuje, że jemu i jego prawnikom udało się ustalić, że w tym samym czasie billingi jego i 37 innych osób, w większości z jego otoczenia, pobierali policjanci z Gorzowa Wielkopolskiego. – Mnie sprawdzano za pół roku wstecz, pozostałych tylko za jeden dzień. Z akt sprawy dowiedziałem się, że stało się tak dlatego, że sam kontaktowałem się z kimś, kto był poddawany inwigilacji, i ta przeniosła się na mnie – mówi Gierszewski.

Jak to się stało, że został poinformowany o sprawie? Z ustaleń dziennikarza wynika, że sprawą jednoczesnego ściągania znacznej ilości billingów zajęło się wewnętrzne biuro policji, które podejrzewając nieprawidłowości, sprawę skierowało do prokuratury. Gierszewskiemu nie udało się ustalić, dlaczego rozpracowywały go służby. Podejrzewa dwa scenariusze. – Pierwszy jest rozrywkowy. Gram w zespole Poparzeni Kawą Trzy i przed koncertem w Palladium w grudniu 2014 roku zapraszałem przez telefon wiele osób z różnych środowisk. Druga opcja, poważniejsza, jest taka, że akcja miała związek z moją pracą przy materiale o ówczesnym komendancie głównym policji, który pochodził z Gorzowa Wielkopolskiego – tłumaczy dziennikarz.

Jak było naprawdę? To i wszystkie inne nieprawidłowości ma wyjaśnić prokuratura we wznowionym postępowaniu. Być może wyjaśni też to, co dodatkowo martwi Gierszewskiego. – Z akt sprawy wynika, że nie znaleziono oryginału zlecenia ustaleń telekomunikacyjnych. Nie ma też rzetelnych dowodów, że moje billingi zostały zniszczone. Nie wiadomo też, do kogo mogły trafić moje dane – wyjaśnia dziennikarz.

Ewelina Kycia, koordynatorka wolontariatu w Greenpeace, tłumaczy, że aktywiści uczulają się na bieżąco, żeby o ważnych sprawach nie rozmawiać, gdy w zasięgu głosu jest telefon, bo ten może być na podsłuchu. Zazwyczaj miała to na uwadze, ale służby zaskoczyły ją z innej strony. Podczas szczytu klimatycznego COP24 w Katowicach w 2018 roku udzielała się w alternatywnym centrum konferencyjnym, które stanęło obok Spodka. Prędko zorientowała się, że w pobliżu stanowiska Greenpeace ciągle kręcą się mężczyźni, którzy ani ubiorem, ani zachowaniem nie przypominali pozostałych uczestników spotkań. Panowie kręcili się wokół nich nie tylko pod Spodkiem i nie tylko w godzinach wydarzeń.

– Chodzili zarówno za mną, jak i za pozostałymi uczestnikami i uczestniczkami po całych Katowicach. Śledzili nas w drodze do knajpy i do apteki, byli także w hotelach i wokół mieszkań znajomych, u których część z nas nocowała. I tak przez dwa tygodnie – relacjonuje Kycia.

Opowiada, że na początku starała się ignorować ich obecność, żeby czuć się bezpieczniej, ale z czasem stało się dla niej jasne, że aktywiści Greenpeace’u są obserwowani przez służby.

– W trakcie szczytu pojechałam samochodem do szkoły w Rybniku opowiedzieć o naszych działaniach. W budynku pojawiło się też dwóch mężczyzn w cywilu, którzy dyrektorowi wylegitymowali się policyjnymi legitymacjami. Dyrektor ich wyprosił. W drodze powrotnej miałam ich cały czas za sobą – opowiada koordynatorka. Mówi też, że podczas innego spotkania w pobliskim Imielinie aktywiści znaleźli przyczepiony do podwozia tracker. – To urządzenie lokalizujące samochód. Zdjęliśmy je natychmiast – mówi Kycia.

W pandemii aktywistka pracuje z domu. Dobrze zna okolicę, bo mieszka tam od urodzenia. W marcu tego roku zauważyła pod oknem nieznajomy samochód z dwoma mężczyznami w środku. Pod jej mieszkaniem spędzili sześć godzin.

– Tego dnia Extinction Rebellion blokowało Aleje Jerozolimskie w Warszawie. To mógł być kompletny przypadek, ale po poprzednich doświadczeniach moje myśli powędrowały w tę stronę, że to się znowu dzieje. Wyglądałam co chwila przez okno i czułam się niekomfortowo. Ale wszystkie te akcje nie wpłynęły na moje zachowanie, bo wiem, że nie jestem bandytką i nie należę do organizacji przestępczej – mówi Kycia. I domyśla się, że są osoby, które gdyby mieszkały z małymi dziećmi albo rodzicami, nie podejmowałyby się takiej działalności albo byłaby ona dla nich wyzwaniem.

Nie sięgają po przemoc, stosują bierny opór, blokują centra miast. Wzywają do rebelii [fotoreportaż]

Mariusz Gierszewski: – To nie jest miłe uczucie wiedzieć, że ktoś prześwietlał mnie, moją rodzinę i znajomych i być może tworzył na tej podstawie siatkę połączeń. Nie mam też pewności, czy moje dane nie trafiły do innych służb. Czuję się tak, jakby ktoś mi się włamał do domu.

Wyścig zbrojeń

– Brak kontroli nad służbami prowadzi do wywierania na ludziach presji. Ludzie, którzy są śledzeni czy sprawdzani, mogą być bardziej podatni na to, żeby zrezygnować ze swojej działalności – tłumaczy Klicki. Dodaje, że znajomość historii połączeń z całego roku oraz miejsc, w których przebywała inwigilowana osoba, pozwala w dużym stopniu sprofilować osobę i przewidzieć jej kolejne zachowania.

Najwyższym stopniem inwigilacji jest włamanie się na telefon użytkowania za pomocą programu Pegasus, izraelskiego oprogramowania umożliwiającego szpiegowanie obywateli. Pozwala on na przejęcie pełnej kontroli nad urządzeniem: funkcjonariusz ma dostęp do historii wiadomości, połączeń, aplikacji, za pośrednictwem programu ma też kontrolę nad kamerą i mikrofonem, które może w każdej chwili zdalnie uruchomić. Z ustaleń Citizen Lab, kanadyjskiej jednostki akademickiej zajmującej się badaniami nad kontrolowaniem przepływu informacji, wynika, że z oprogramowania mogą korzystać polskie służby. Te doniesieniom zaprzeczają.

Jest się czego bać, czyli Pegasus w rękach polskich służb

Pytam Wojciecha Klickiego, jak się uchronić przed chytrym oprogramowaniem. – Polecamy stosowanie komunikatorów szyfrujących wiadomości, jak np. Signal, ale niestety nie mamy pewności, że jakakolwiek technologia ochroni nas przed inwigilacją. W gruncie rzeczy nie o to chodzi, żebyśmy teraz wchodzili w konflikt zbrojeń ze służbami i własnym państwem, tylko żebyśmy jako obywatele domagali się takich zmian w prawie, które będą nas chronić.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Mateusz Kowalik
Mateusz Kowalik
Dziennikarz Krytyki Politycznej
Dziennikarz, stały współpracownik Krytyki Politycznej. Absolwent Polskiej Szkoły Reportażu i europeistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Wcześniej dziennikarz „Gazety Wyborczej”.
Zamknij