Świat

Facebook na tle konkurencji jest jak konserwatywny wujek

NGOsy wymogły na wielkich koncernach, m.in. Best Buy czy Unilever, żeby te nie reklamowały się na Facebooku. Według nich firma Marka Zuckerberga robi za mało, by zapobiegać mowie nienawiści czy ją piętnować. Czy to oznacza realne problemy dla giganta z Doliny Krzemowej?

Obecne problemy Facebooka oznaczają powrót do dyskusji o stopniu ingerencji jego władz w prezentowane na nim treści. Powrót, bo pierwszy raz ten temat zaistniał w kontekście wpływania na decyzje wyborcze Amerykanów w głośnej sprawie Cambridge Analytica z 2018 r. Dla przypomnienia: brytyjska firma wykorzystała dane z prywatnych profili milionów użytkowników do zbadania ich preferencji politycznych. O ile w 2013 r. robiła to za ich zgodą i w celach badawczych, o tyle pięć lat później wyszło na jaw, że pozyskane w ten sposób informacje zostały użyte w kampaniach Teda Cruza i Donalda Trumpa.

Jak trafiłam do Cambridge Analytica

czytaj także

 

Co więcej, Brytyjczycy nie tylko użyli danych osób, które dobrowolnie wyraziły zgodę na udział w badaniu, ale poprzez ich profile na Facebooku dotarli również do informacji o ich znajomych. W wywiadach dla „Guardiana” i „The New York Times” ujawnił to były pracownik Cambridge Analytica. Wtedy też doszło do pierwszego w historii zbiorowego bojkotu Facebooka pod hasłem #DeleteFacebook, a jego prezes Mark Zuckerberg musiał składać zeznania w Kongresie.

Nie doszło jednak do przełomu, którego wielu sobie po tym przesłuchaniu obiecywało. Facebook zobowiązał się do stosowania „lepszych mechanizmów kontrolnych” i przyjął unijne regulacje dotyczące wykorzystania danych (GDPR, u nas znane jako RODO), ale clou problemu pozostaje bez zmian: nadal to użytkownik ma największą kontrolę nad tym, komu udostępnia swoje dane, i trudno się spodziewać, że przy swojej przeciętnej wiedzy na tematy techniczne sam zapobiegnie wszelkim nadużyciom.

Tylko od użytkowników bowiem zależy, jakie treści będą się pojawiały w mediach społecznościowych, jakie będą trendowały (zyskiwały popularność przede wszystkim dzięki udostępnieniom), a w tej sytuacji nawet najbardziej skrupulatna kontrola nie gwarantuje pełnego sukcesu w walce z mową nienawiści, rasizmem, homofobią czy seksizmem.

Jak dotąd Zuckerberg obiecał blokadę postów o wydźwięku antyimigranckim, a na spotkaniu 7 lipca wraz z dyrektorką operacyjną Facebooka Sheryl Sandberg zobowiązał się do publikacji ostatniej części wyników rocznego audytu, który służył właśnie sprawdzeniu, jak firma radzi sobie z nawoływaniem do nienawiści, próbami wpływania na preferencje polityczne i tzw. algorhytmic bias, czyli uprzedzeniami utrwalanymi w wyniku działania algorytmów.

Każdy, kto próbował opublikować nienawistny post na Facebooku, wie, że spotka się to ze zdecydowaną reakcją – w skrajnych przypadkach dochodzi przecież nawet do blokowania kont. Mimo to przedstawiciele organizacji broniących praw Afroamerykanów wyszli ze spotkania rozczarowani. Samo podsumowanie dotychczasowych działań i „uważne przyglądanie się” to za mało, żeby uporać się z pewnym niewygodnym tematem, w sprawie którego konkurencja Facebooka coś jednak próbuje robić.

Posty Trumpa jako „hate speech”

Nie chodzi o treści prezentowane na niszowych profilach neonazistów czy innych radykałów. Te prędzej czy później ktoś zgłasza albo blokują je algorytmy Facebooka. Jednak firma Marka Zuckerberga ma kłopot z reakcją na wpisy… prezydenta USA. Po kilku z nich, opublikowanych po śmierci George’a Floyda zarządy Twittera i Snapa uznały, że miarka się przebrała.

Rasizm sztucznej inteligencji

Pod koniec maja kierownictwo Twittera zdecydowało o „przykryciu” jednego z tweetów Donalda Trumpa specjalnym ostrzeżeniem, że prezentowany przekaz łamie wewnętrzne regulacje platformy dotyczące gloryfikowania przemocy. Chodziło o komentarz Trumpa do rozruchów w Minneapolis: „When the looting starts, the shooting starts”, czyli: „Kiedy zaczyna się łupienie [zapewne chodziło o plądrowanie sklepów], zaczyna się strzelanie”. To historyczna fraza, której w kontekście protestów czarnych użyło wcześniej wielu zwolenników segregacji rasowej. Władze Twittera nie chciały pozostawić tego bez komentarza, zastanawiały się jednak nad rozwiązaniem, które pozwoliłoby im jasno sygnalizować, kiedy użytkownik – w tym wypadku Trump – łamie zasady, a zarazem nie blokować wprost dostępu do publikowanych przez niego treści.

Oczywiście pojawiły się zarzuty o cenzurę, ale nie da się ich obronić. W końcu każdy, kto był zainteresowany tweetem Trumpa, mógł go przeczytać. A zarazem dzięki ostrzeżeniu nie miał wątpliwości, co myśli o nim kierownictwo serwisu. W podobnym kierunku poszedł Snap, właściciel aplikacji Snapchat. Zdecydował, że nie będzie promował aktywności Trumpa na stronie głównej Discover, gdzie ukazują się najważniejsze newsy. Nie ma więc odgórnej ingerencji w samo konto prezydenta USA: kto chce, może znaleźć publikowane tam treści, ale Snapchat nie będzie oferował mu drogi na skróty.

Pandemia? Rasizm policji? Nie, Trump poszedł na wojnę z Twitterem

To na pewno lepsze rozwiązania niż bierność. Problem jednak w tym, że nie powstrzymają one ani Trumpa, ani pomniejszych antysystemowych nienawistników, którzy wręcz mogą być dumni z twitterowej etykietki czy snapchatowej banicji. Z drugiej strony: czy aby na pewno chcemy, żeby rasistowskie, seksistowskie czy homofobiczne treści po prostu nie były publikowane?

Przecież od tego nie znikną – tylko zejdą do niszy, gdzie trudniej będzie je kontrolować. Stąd tłumaczenie Twittera, że z uwagi na „ważny interes społeczny” tweet Trumpa będzie dostępny. Opatrzenie go komentarzem firmy dotyczącym niezgodności z jej wewnętrznym kodeksem nic nie zmieni z punktu widzenia tak zdecydowanych zwolenników, jak i przeciwników Trumpa. Może jednak skłonić do refleksji tych, którzy nie mają zdania, oferując im oba spojrzenia na sprawę jednocześnie.

Rozwiązanie Snapa wydaje się bardziej nastawione na ochronę wizerunku firmy niż ochronę użytkownika przed mową nienawiści, ale nadal trudno zarzucić firmie naruszanie wolności słowa.

„Pasujący kulturowo”, czyli biały?

Facebook jawi się zatem na tle konkurencji jak konserwatywny wujek, który twierdzi, że „nic się nie da zrobić”, a w rzeczywistości chce utrzymać wygodne dla siebie status quo. Jego bojkot nie może przecież trwać w nieskończoność, bo nadal jest zbyt ważnym medium społecznościowym, żeby wielcy gracze rynkowi mogli odciąć się od niego raz na zawsze.

Jak Facebook projektuje nam politykę?

Pytanie, czy taka strategia nie utrwali wizerunku Facebooka jako sędziwego protoplasty social mediów, który nie chce i przynajmniej na razie nie bardzo musi się zmienić, choć ewidentnie nie nadąża za obecnymi czasami. Z punktu widzenia reklamodawców to może zresztą być atut. Tak, część młodych usunęła konta na Facebooku, kiedy założyli je ich rodzice, ale to nie młodzi mają własne pieniądze i częściej robią drogie zakupy.

To powód, dla którego bierność Facebooka w sprawie rasizmu i mowy nienawiści może mu się na końcu opłacić. Powodem, dla którego ta strategia może mieć krótkie nogi, jest fakt, że żadna szanująca się firma w Stanach Zjednoczonych nie chce dłużej mieć wizerunku „dla białych”. Protesty po śmierci Floyda spowodowały w USA podobną falę uderzeniową jak akcja #metoo, która na całym świecie pociągnęła za sobą zmiany obyczajowe, prawne, językowe i biznesowe.

Wirtualny strajk pracowników Facebooka. „Wpisy Trumpa nawołują do przemocy”

Często przywoływanym przykładem jest ryż Uncle Ben’s, którego producent wyrzucił z nazwy „wujka”, bo tak określano na amerykańskim Południu starszych Afroamerykanów, którym należało okazać szacunek ze względu na wiek, ale z powodu rasy nadal nie zasługiwali na grzecznościowy tytuł „pan”. Reklamowanie się na Facebooku może stać się takim samym wizerunkowym strzałem we własną stopę jak upieranie się przy dawnych nazwach produktów o rasistowskim rodowodzie. Tym bardziej że technologiczny gigant boryka się z oskarżeniami nie tylko o brak reakcji na rasistowskie wypowiedzi prezydenta USA, ale także o sam rasizm.

Skargę w tej sprawie wnieśli na początku lipca jeden z menedżerów, Oscar Veneszee Jr. oraz dwoje pracowników Facebooka, Howard Winns Jr. oraz Jazsmin Smith. Napisali w niej, że firma dyskryminuje Afroamerykanów tak w kontekście płacowym, jak i przy ewaluacji oraz przyznawaniu awansów. Firma miała odmówić im wyższych stanowisk, o które się ubiegali – właśnie ze względu na kolor skóry. Veneszee Jr. miał być krytykowany za promowanie różnorodności i niesprawiedliwie oceniany, co zablokowało mu drogę do awansu, a także usłyszeć, że musi mieć właściwy „ton”, aby osiągnąć sukces (mogła to być aluzja do akcentu czy sposobu mówienia). Czarni pracownicy i pracownice słyszeli też w czasie rozmów z działem HR, że załoga Facebooka musi być „dopasowana kulturowo”, czym tłumaczono niekorzystne dla nich oceny białych menedżerów, decydujące przy odrzucaniu ich kandydatur na wyższe stanowiska, nawet jeśli ich kwalifikacje były obiektywnie wyższe od wymaganych.

„Biel ustawia się na pozycji normy”. Porozmawiajmy o białym przywileju

Facebook broni się, używając kolejnych okrągłych zdań, z których niewiele wynika („Wierzymy, że koniecznym jest tworzyć bezpieczne i pełne szacunku środowisko pracy dla wszystkich”), ale tym razem trudno mu zasłonić się nawet wynikami jakichś audytów. Według danych z 2019 r. tylko 3,8 proc. jego pracowników to Afroamerykanie. To nieznaczny wzrost w stosunku do 2014 r., kiedy było ich w firmie zaledwie 2 proc. W tym czasie liczba zatrudnionych w Facebooku wzrosła o… 400 proc.

Co więcej, pierwsze skargi na systemowy rasizm w firmie pojawiły się już w 2016 r., a trzy lata później dwunastu afroamerykańskich pracowników Facebooka napisało w Medium.com, że w firmie stosuje się wobec nich „mniejsze i większe formy agresji”, przez co czują się traktowani, jakby to nie było miejsce dla nich. Facebook miał tłumaczyć się z tego niewłaściwym podejściem „niedoświadczonych menedżerów”.

Wyjątek dla prezydenta

Konkurenci czy krytycy Facebooka zapewne zechcą połączyć jego wewnętrzne problemy z bezradnością wobec kontrowersyjnych tweetów Trumpa. Jest to jednak dość populistyczny chwyt. Tak, w dziale HR zdecydowanie jest coś nie tak i trzeba się tym zająć, ale to nie wpłynie na podejście firmy do treści publikowanych przez prezydenta USA.

Bo to z Trumpem Facebook ma największy problem. Z zapobieganiem mowie nienawiści w innych obszarach radzi sobie coraz lepiej. W trzecim kwartale 2017 r. jedna czwarta takich treści została usunięta przez algorytmy, a trzy czwarte – na prośbę użytkowników. Tej wiosny już 88 proc. wpisów o cechach mowy nienawiści zniknęło w wyniku działania samych tylko wewnętrznych narzędzi Facebooka.

Jednak już od 2015 r. wyjątkiem od reguły jest „dyskurs polityczny” i był to wyjątek wprowadzony specjalnie z myślą o ówczesnym kandydacie na prezydenta, a obecnym prezydencie Stanów Zjednoczonych. Facebook chciał pozostać bezstronny w sposobie relacjonowania kampanii wyborczej i niechcący otworzył puszkę Pandory, zezwalając na publikację filmu, w którym Trump wzywał do wprowadzenia zakazu wjazdu do USA dla muzułmanów. Później trudno już było wymyślić powód, dla którego miałby blokować kolejne wypowiedzi głowy państwa w tym duchu.

Może to desperacka próba zachowania neutralności w świecie, w którym dla neutralnych mediów nie ma już miejsca? Protesty aktywistów broniących praw człowieka nieuchronnie wywołują reakcję środowiska alt-right, z którym ewidentnie sympatyzuje Trump. Nawet tablica do publikowania treści musi się opowiedzieć po którejś ze stron, żeby nie zostać posądzonym o sprzyjanie tej drugiej. Widzimy to również w Polsce, gdzie w reakcji na słowa prezydenta Andrzeja Dudy o tym, że „LGBT to nie ludzie, tylko ideologia” loga wielu teoretycznie apolitycznych firm przybrały tęczowe barwy.

A wracając do Facebooka – medium społecznościowe to nadal medium, które nie tylko dostarcza przekaz, ale samo jest przekazem, cytując Marshalla McLuhana. Skoro firma Marka Zuckerberga działa na zasadzie, że o łatwości dostępu do danych treści decyduje ich popularność, nie może zasłaniać się argumentem, że nie kształtuje opinii, a jedynie je dostarcza.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Karolina Wasielewska
Karolina Wasielewska
Autorka książki „Cyfrodziewczyny”
Autorka tech-feministycznego bloga Girls Gone Tech.pl i reportażu o pionierkach polskiej informatyki „Cyfrodziewczyny”, który ukazał się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.
Zamknij