Teatr, Weekend

West(End)splaining, czyli Otello objaśnia nam świat

Jeśli podział na centrum i peryferie zniknie, a Amerykanki i Iranki usłyszą swoje postulaty w wersach Wielkiej Improwizacji, „Gazeta Wyborcza” może przestać potrzebować stałego korespondenta w Londynie.

Polska to, jak wszyscy wiemy, potęga. Nastolatki od LA po Tokio słuchają pol-popu. Oddychamy czystym powietrzem, którego zazdroszczą nam sąsiedzi. Nasze sądy i prokuratura wyznaczają europejskie standardy ochrony praw człowieka. Polskie uczelnie co roku lądują na szczytach międzynarodowych rankingów, a polscy piłkarze wracają z każdych mistrzostw z trofeami. I tylko – cóż za pech! – „polski teatr pozostaje na świecie nieszkodliwą ciekawostką”.

Skąd ten przykry wniosek? Nie starczyło biletów na spektakl 1989 dla mieszkającego na co dzień w Londynie korespondenta „Gazety Wyborczej”. Co innego National Theatre, gotowy na dziesiątki tysięcy widzów… W nietkniętych przez reżyserską butę słowach Szekspira redaktor usłyszał nawet „#wypierdalać skierowane do trybunału Przyłębskiej”. Nasz teatralny zaścianek na tle ponadczasowości Otella triggeruje Stanisława Skarżyńskiego chyba jeszcze bardziej niż dwie kadencje Andrzeja Dudy w porównaniu z chwalebną monarchią Windsorów (czyli przywilejami podpartymi wiekami genetycznego elitaryzmu, przemocy i wyzysku).

„Teatr im. Słowackiego ma repertuar rozpisany do lutego włącznie – dalej programu po prostu nie ma, tak jakby przewidywana długość życia polskiego widza, aktora lub dyrektora teatru nie przekraczała kwartału” – kpi Skarżyński. Spieszę wyjaśnić, że podstawą teatru repertuarowego jest – niespodzianka! – skrupulatnie układany repertuar. Między innymi dlatego, że przewidywana długość życia spektaklu jest tu znacznie dłuższa niż w NT, na stronie którego znajdziemy nie tyle repertuar, ile zakładkę What’s On – listę spektakli granych niemal codziennie przez kilka miesięcy.

Nietrudno wypełnić kalendarz zgodnie z filozofią „eksploatacja tytułu, wycieńczenie obsady, ewentualnie transfer na inną scenę”. W Polsce – pozwolę sobie na niezbyt wyszukaną metaforę – udanym spektaklom pozwala się raczej żyć, zestarzeć się (czasem lepiej, czasem gorzej) i z godnością umrzeć śmiercią naturalną.

Niby wiem, że tekst Skarżyńskiego to tylko udające publicystykę konsumenckie pretensje na łamach opiniotwórczego medium. Ale że łączą w sobie dwa z moich największych zainteresowań – teatr i Wielką Brytanię – nie mogę się powstrzymać przed własnymi udającymi publicystykę pretensjami na łamach opiniotwórczego medium.

Nie przeszkadzają mi poglądy Skarżyńskiego na reżyserię (choć zgaduję, że jego wymarzoną inscenizacją Szekspira byłoby wyłożenie na scenie egzemplarza Pierwszego Folia, który widzowie mogliby kartkować w białych rękawiczkach). „Szkoda jednak czasu na te zgryźliwości – albo dlatego, że o gustach się nie dyskutuje” – chętnie przytaknę Skarżyńskiemu – „[…] albo dlatego wreszcie, że jakie państwo, taki teatr” – tu już zaczynam mieć poważne wątpliwości. W końcu historia teatru dwudziestolecia, PRL-u, a nawet okresu okupacji dobitnie temu przeczy. Ale jeszcze bardziej zaskakuje mnie wysunięcie tej analogii akurat pod koniec 2022 roku.

Czy zachwycony londyńskim Otellem Skarżyński poważnie sugeruje, że brytyjski teatr przyćmiewa polski pod względem artystycznym, tak jak Zjednoczone Królestwo przerasta Rzeczpospolitą pod względem politycznym? Podobieństw jest więcej niż różnic… Były bankier formalnie stoi na czele skłóconego populistyczno-prawicowego rządu, którego idée fixe jest eurosceptyczne naburmuszenie. Wszystkich mieszkańców boli rosnąca inflacja, niektórych rosnące raty kredytu i tylko popularność rządzących spada. Pod pewnymi względami sytuacja w Polsce jest nawet stabilniejsza niż w sparaliżowanej strajkami Wielkiej Brytanii – choć wolałbym widzieć zupełnie inne osoby na najwyższych stanowiskach, mimo wszystko cieszę się, że w tym roku ominęła nas śmierć głowy państwa i pożałowania godne przetasowanie premierów.

Rule, Britannia! Viva la brexit!

Ale to tylko drobnostki. Najbardziej dziwi mnie łatwość, z jaką Skarżyńskiemu przychodzi umniejszenie znaczenia pracy i pasji wielu tysięcy ludzi w Polsce przy użyciu kilku pozbawionych rozsądnej skali liczb i dowodu anegdotycznego. Sam chętnie pobawię się kilkoma liczbami i dowodem anegdotycznym. Dwie świetne aktorki urodziły się w pierwszej połowie lat 90. Obydwie nazywają się tak, jak gdyby chciały zrobić na złość obcokrajowcom. Obydwie pochodzą z państw zdominowanych historycznie i przez wojujący katolicyzm, i przez potężniejszego sąsiada ze wschodu. Państw, których rzeczywistość polityczna i gospodarcza w ciągu ostatnich kilku dekad zmieniła się nie do poznania.

Na tym podobieństwa się kończą. Pierwsza ma na koncie cztery nominacje do Oscarów, druga jak na razie co najwyżej szansę na pojawienie się na oscarowej gali. Wystarczy rzut okiem na najświeższą filmografię poprzednich zaproszonych – Joanny Kulig, Tomasza Kota i Bartosza Bieleni – by zrozumieć, że Hollywood rzadko oferuje ciekawe role naszym aktorom i aktorkom, niezależnie od ich talentu czy charyzmy. W brutalnie hierarchicznym globalnym show-biznesie polskie nazwiska znajdziemy prędzej wśród operatorów czy modelek.

Dlaczego tak się dzieje? Wszyscy znamy odpowiedź, ale i tak nie mogę powstrzymać się przed beztroską żonglerką liczbami. Nie chcąc być posądzonym o polskocentryczność, dla odmiany skupię się na Bałkanach. Mieszka tam w sumie kilkadziesiąt milionów ludzi. Tymczasem populacja Republiki Irlandii to około pięciu milionów, a całej wyspy – niemal siedem milionów. Pytam więc – gdzie Bułgaria chowa swojego Joyce’a? Gdzie się podział bośniacki Wilde i hercegowiński Yeats? Czy znajdzie się Serbka równie zdolna jak Sally Rooney? Czy następna Megan Nolan będzie pochodzić z Albanii? Zacznijmy nucić sobie hity U2 i The Cranberries, Sinead O’Connor, Enyi czy Hoziera, następnie wygooglujmy drugoplanową obsadę Gry o tron lub Harry’ego Pottera, a niechybnie stwierdzimy, że Irlandia bije rekordy w liczbie geniuszy per capita.

Przywilej językowy jest faktem, a jego przejawy widać nieustannie w polityce, gospodarce i szeroko pojętej kulturze – zwłaszcza w jej najbardziej dochodowych segmentach. Nikt nie zazdrości Irlandii historii brutalnej dominacji, ale przewaga, którą jej mieszkańcy uczynili z narzucanej przez stulecia angielszczyzny, to nie najgorsze zadośćuczynienie. Europa Środkowo-Wschodnia (i większość świata) miała trochę mniej szczęścia. Warto o tym pamiętać, gdy z wielokulturowej stolicy dawnego globalnego imperium przekazuje się do Polski nie tylko bieżące informacje, ale też złośliwe uwagi o możliwościach rodzimych teatrów.

Drut kolczasty, zapach chleba i ruska klasyka

Wielokulturowych stolic dawnych imperiów znajdzie się zresztą kilka, ale w kategorii literatury dramatycznej przegrywają one z Londynem równie sromotnie jak my. Nasza klasyka ma do zaoferowania Odprawę posłów greckich, a angielska Sen nocy letniej. My mamy Krakowiaków i górali, oni mają Romea i Julię. My Kordiana, oni Koriolana. Chyba wystarczy. Z trwającą wieki pozycją Szekspira nie da się konkurować – nie zmienią tego nazwiska Ibsena, Czechowa czy Brechta w repertuarach na całym świecie. Nic dziwnego, że przyjezdni z całego świata wolą obejrzeć Hamleta czy Burzę, jeśli nie we własnym języku, to w oryginale, a następnie przejść się raczej wzdłuż Tamizy niż po Bulwarach Wiślanych. A w to, że uniwersalne przesłanie dotrze do setek tysięcy zagranicznych widzów akurat z celi Konrada albo z bronowickiego dworku, nie sposób uwierzyć.

Skarżyński kontynuuje jednak poszukiwania przyczyny słabiutkich perspektyw polskich teatrów. Prościutkie dodawanie i mnożenie wystarcza, by odnaleźć ją w partacko ułożonych repertuarach. National Theatre (otwarty w poniedziałki, wystawiający Otella nawet dwa razy dziennie) przez kilka miesięcy pokaże spektakl 55 tysiącom widzów, a w ramach kinowych retransmisji w lutym – nawet milionom! Tymczasem na widowni mocno promowanego w mediach krakowsko-gdańskiego 1989 zasiądzie do końca stycznia zaledwie 8400 osób. Skarżyński nie tylko ignoruje przy tym istotę teatru repertuarowego. Zaczyna niebezpiecznie przypominać konsula RP w Berlinie, który niedawno odkrył, że w Polsce dwa miliony dzieci uczy się niemieckiego, a za Odrą polskiego zaledwie kilkanaście tysięcy. „Asymetria w nakładach […] na nauczanie języków nie do zaakceptowania” – oburzał się dyplomata. Bądźmy poważni. Mierzmy lokalne siły na globalne zamiary – w edukacji językowej i promocji kultury.

Nie udawajmy też, że frekwencyjne sukcesy tytułów z prestiżowych londyńskich scen, pokazywanych następnie na ekranie w ramach National Theatre Live, są zasługą brytyjskiego systemu teatralnego. Nie brytyjskość i nie teatralność zapewnia im widownię, a głównie hollywoodzkość ich obsady i twórców. Może i „publiczne pieniądze wyłożone na produkcję spektaklu Mendesa zwróciły się już wielokrotnie”, ale czy ktokolwiek stawiał niżej poprzeczkę reżyserowi Skyfall i Spectre, które zarobiły w sumie dwa miliardy dolarów?

Ambitny teatr w Wielkiej Brytanii, przyznajmy z brutalną szczerością, pozostaje „nieszkodliwą ciekawostką” na tle kina – i niezależnego, i wysokobudżetowego. Natomiast w analogicznym zestawieniu polskie spektakle i polskie filmy mają porównywalny zasięg. Nazwiska Lupy, Warlikowskiego czy Marciniak nie muszą za granicą znaczyć mniej niż nazwiska Pawlikowskiego, Smoczyńskiej lub Szumowskiej – i tak trzeba dysponować sporym kapitałem kulturowym i olbrzymią ciekawością świata, by je znać.

„Silent Twins”: Odmowa

Ciekawe zresztą, że punktem wyjścia do rozważań o „polskim” i „brytyjskim” systemie teatralnym został akurat Othello z National Theatre. W rzeczywistości brytyjskie bywają raczej kluby piłkarskie i uniwersytety. Teatr na Wyspach niestety nie ma swojego Manchesteru, Liverpoolu czy Glasgow, Oksfordu, Cambridge ani St. Andrews. Nie znaczy to oczywiście, że wartościowe spektakle nie powstają w tych czy innych miejscowościach – ale drenaż talentów w kierunku Londynu kosztem mniejszych miast przyjmuje niewyobrażalną skalę. A w samej stolicy niełatwo uciec od nacierających zewsząd reklam musicalowych pewniaków i scenicznych adaptacji hollywoodzkich hitów. Othello jest co najwyżej reprezentantem artystycznej mniejszości w sercu agresywnej komercjalizacji teatrów West Endu.

W dostępności ambitnego teatru poza stolicą Polska ma niewątpliwą przewagę. Spójrzmy chociażby na liczące pół miliona mieszkańców Sheffield, z którego pochodzi kultowa i znana na całym świecie eksperymentalna grupa Forced Entertainment. Pod względem populacji porównywalne z Poznaniem, siedzibą legendarnego Teatru Ósmego Dnia, i tak jak Poznań piąte co do wielkości miasto w kraju. Jeśli zespół Tima Etchellsa wyrusza w trasę, w Sheffield niełatwo znaleźć ciekawą, ambitną alternatywę. A poza Ósemkami w Poznaniu znajdziemy dwa teatry dramatyczne o ogólnopolskiej renomie, teatr operowy, teatr musicalowy, Polski Teatr Tańca, teatr lalkowy, niezależną Scenę Roboczą oraz kilka mniejszych scen, a na przełomie czerwca i lipca międzynarodowy Malta Festival.

Mowa o stolicy Wielkopolski, ale głośne i ważne spektakle powstają też przecież poza miastami wojewódzkimi. Stanisława Skarżyńskiego nie powinno to dziwić – na łamach „GW” regularnie ukazują się recenzje spektakli z miejscowości o różnej wielkości, pisane zresztą nie tylko przez lokalnych dziennikarzy. Można liczyć na to, że Witold Mrozek zobaczy większość interesujących premier w Białymstoku, Lublinie, Szczecinie, Wałbrzychu i każdym miejscu w Polsce, o którym jeszcze się nie mówi, a gdzie – wbrew ekonomicznej czy demograficznej logice – powstanie następna teatralna perełka. Kilka dni temu międzynarodowe jury festiwalu Boska Komedia jednogłośnie przyznało Grand Prix spektaklowi Łatwe rzeczy (reż. Anna Karasińska) z Olsztyna, natomiast dziewięć z dziesięciu najlepszych tytułów 2022 roku zdaniem głównej krytyczki „Guardiana” wystawiono w Londynie.

Wegańska propaganda dotarła do teatru. Tak indoktrynuje się mięsożerne dzieci

Polski teatr nie jest oczywiście pozbawiony problemów. Wieczne niedofinansowanie, hierarchiczność, przemoc. Konflikty, bańki, pozerstwo. Gdzieniegdzie deklarowana postępowość maskująca przestarzałe układy. W relacjach z władzami męcząca huśtawka – od bezlitosnego cięcia kosztów po skandaliczne ingerencje z politykierskich pobudek. Można zazdrościć Brytyjczykom, że odpowiedzialna za kulturę Michelle Donelan nie ma uprawnień (i raczej chęci), by rozprawiać się z dyrektorami ani bawić się w cenzorkę.

A jednak siła, z jaką zwalczana jest twórczość najwybitniejszych artystów w Polsce, dowodzi pozycji teatru w życiu publicznym. Wieloletni proces wyniszczania państwa rząd Prawa i Sprawiedliwości rozpoczął od błyskawicznego ataku nie tylko na niezależność Trybunału Konstytucyjnego, ale też wolność artystyczną polskich scen. Piotr Gliński został ministrem kultury 16 listopada 2015. Wystarczyło mu sześć dni, by na antenie jeszcze nie propagandowej TVP Info nakrzyczeć na Karolinę Lewicką przy okazji premiery Śmierci i dziewczyny we wrocławskim Teatrze Polskim. Już 1 grudnia jego doradca, Konrad Szczebiot, poprosił dział promocji Narodowego Starego Teatru o nagrania w s z y s t k i c h spektakli pod pretekstem oceny ich jakości, inicjując żałosny cykl ministerialnych złośliwości wobec Jana Klaty.

Nietrudno jest oburzyć prawicowych fundamentalistów, ale skala ich oburzenia nie tylko budzi strach – potwierdza znaczenie teatru. Pamiętam doskonale gwizdek, na dźwięk którego grupa krakowskich krzykaczy przerwała „haniebny” spektakl w Starym. Pamiętam krzyki i transparenty faszystów i fanatyków, utrudniających wejście do teatrów w Warszawie i Wrocławiu (i relacje z podobnych wydarzeń z kilku innych miast). Pamiętam wzruszenie Mariana Kowalskiego protestującego przeciwko Klątwie Olivera Frljicia. Co takiego ma w sobie teatr, że wystarczą pogłoski o bluźnierstwie na scenie, by doprowadzić kulturystę-nacjonalistę do łez przed kamerą?

Monika Strzępka: Ja już nie chcę czuć po cichu

Z punktu widzenia wielomilionowej metropolii polski teatr musi wyglądać na mały i zaściankowy – bo mała i zaściankowa jest cała polska kultura, polski sport, polskie szkolnictwo i polska polityka. Dopóki istnieje niesprawiedliwy podział na centrum i peryferie, a wiecznie aspirująca Polska tkwi gdzieś pomiędzy, warto zastanowić się nad własnym przywilejem i darować sobie Westplainingwyjątkowa pozycja zawodowa czyni Stanisława Skarżyńskiego nieoczywistym beneficjentem systemu. Bo jeśli czytelnicy w Irlandii oszaleją kiedyś na punkcie bałkańskiej literatury, a Sandra Drzymalska liczbą nominacji prześcignie Saoirse Ronan, jeśli wszystkie niemieckie dzieci nauczą się polskiego, a Amerykanki i Iranki usłyszą swoje postulaty w wersach Wielkiej Improwizacji, może się nagle okazać, że Wielka Brytania nikogo już u nas nie obchodzi i „Gazeta Wyborcza” przestanie potrzebować stałego korespondenta w Londynie…

Do zobaczenia na widowni. Mam nadzieję, że w końcu uda się panu kupić bilety.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Krzysztof Juruś
Krzysztof Juruś
Publicysta Krytyki Politycznej
Analityk AML, absolwent prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisze o Wielkiej Brytanii, teatrze i serialach.
Zamknij