Kto się boi debaty o Thomasie Bernhardzie?

Rozmowa z Krzysztofem Cieślikiem – tłumaczem, krytykiem literackim, redaktorem naczelnym wydawnictwa ArtRage.

Trzeba fermentu, ale środowisko jest bardzo niechętne wszelkiemu fermentowi. Zresztą to trochę widać po mojej pozycji – jak coś powiem, to zawsze jestem nieznośnym trollem, hejterem.

Pod koniec kwietnia napisałem do Kancelarii Prezydenta i sztabu PO z zaproszeniem dla Andrzeja Dudy i Donalda Tuska do debaty na temat Thomasa Bernharda.

Wiedziałem, że Tusk wymienia Austriaka wśród 5 ulubionych pisarzy, a fragmenty jego powieści czyta współpracownikom, głośno się przy tym śmiejąc. Z kolei prezydent RP w wymianie na Twitterze przyznał się kiedyś Paulinie Matysiak, że czyta Wymazywanie. Na dodatek Agata Kornhauser-Duda jest dyplomowaną germanistką, więc wyobrażałem sobie, że dokonania Bernharda to świetna przestrzeń do wymiany zdań na temat kultury wysokiej czy roli literatury niemieckojęzycznej w Polsce.

Jak przypuszczałem, zaproszenia pozostały bez odpowiedzi. Czyżby prezydent i szef PO nie chcieli być kojarzeni z uwielbieniem dla literatury austriackiej albo niemieckojęzycznej? Czy problemem jest „ambitność” tejże literatury? I dlaczego politycy jak ognia unikają tego tematu?

Knausgård się skończył?

Dla pokolenia humanistów po trzydziestce Bernhard był pisarzem kluczowym – każdy, kto studiował kulturoznawstwo, teatrologię czy polonistykę w pierwszej dekadzie XX wieku, musiał mieć wyrobione zdanie o jego twórczości, przynajmniej pobieżnie znać tę wymagającą, repetycyjną prozę albo popularne również wśród polskich twórców teatralnych dramaty. Dlatego jako zwolennik twórczości pisarza, postanowiłem porozmawiać na ten temat z Krzysztofem Cieślikiem, wydawcą i tłumaczem, który wbrew konsensusowi i konwenansowi nie zawahał się nazwać Bernharda pisarzem przecenianym, a nawet kasztanem.

Łukasz Łachecki: Jesteś jednym z pierwszych Polaków, którzy odważyli się powiedzieć, że nie lubią prozy Thomasa Bernharda. Dlaczego to takie tabu?

Krzysztof Cieślik: Trudno jest nie lubić pisarza powszechnie uznawanego za wybitnego. Kształtuje nas kanon tworzony przez fachowców od literatury wysokiej – mimo wszystko nie masz w nim Raymonda Chandlera. Kanon się oczywiście zmienia, ale myślę, że Thomas Bernhard będzie w nim trwał, jak trwa w swojej zapętlonej i moim zdaniem męczącej frazie.

Jakie cechy jego pisania czy myślenia najbardziej cię irytują?

Dla mnie jest nudnym Gombrowiczem. No i nie jestem za mizantropią.

Niedawno Piotr Nowak opublikował Szkicownik mizantropa, Bernhard pojawia się tam rzeczywiście jako punkt odniesienia.

Zespół cech obecnych w prozie Bernharda jest łatwo identyfikowalny: mizantropia, może trochę nihilizm, na pewno antyaustriackość, co rezonuje właśnie z Gombrowiczem. Ojkofobia, że użyję tego pewnie nie najlepiej kojarzącego się terminu, jest dobrym narzędziem dla pisarza, a literatura patriotyczna zasadniczo sprawdza się średnio. Mało jest wybitnej literatury, która jest zabawna. Mało jest literatury, która jest urocza. Literatura jest od tego, żeby napierdalać.

I kończy się to tak, że znany z adaptacji Bernharda Krystian Lupa zostaje nazwany „maszyną do rozwałki ludzi”…

Ale nie jest tak, że ja Bernharda całkowicie postponuję. Ja jestem dzisiaj pewnie bardziej popczytelnikiem. Ale takim specyficznym, bo jednak wyrobionym. Myślę, że bliżej mi do Joyce’a niż do jednostajności Bernharda. Ale też pewnie za mało go czytałem, oczywiście trochę się tutaj wycofuję rakiem, no bo… właśnie – kanon mnie przytłacza i nie jestem w stanie powiedzieć: Thomas Bernhard jest nudny, nie czytajcie go. Chociaż pewnie trochę bym chciał.

Co do dyskutowania z kanonem, to nie wiem, czy pamiętasz wypowiedź członka Akademii Szwedzkiej, który powiedział, że literatura amerykańska nie zasłużyła na Nobla, bo nie wytworzyła sobie takiej tradycji, jak np. europejski modernizm itd. A ty tłumaczysz literaturę amerykańską.

Wydaje mi się, że literatura amerykańska wytworzyła tyle różnych tradycji, że zasługuje na 20 Nobli z rzędu. U nas niestety wciąż funkcjonuje przeświadczenie, że wysoki modernizm to jest największe, co stworzył człowiek. Wydaje mi się, że środowisko literackie, takie wysokoliterackie, jakieś tam okołoliteraturonaświatowe, tkwi w takim przekonaniu. Oczywiście ja nie mówię, że oni nie dopuszczają postmodernistów, bo tak nie jest. Natomiast ten modernizm ceni się niestety bardzo mocno. A powiedzmy sobie szczerze: modernizm jest antyludzką literaturą.

Mocne słowa.

Nie mówię, że cały, ale to jest bardzo indywidualistyczna, bardzo skupiona na sobie, bardzo oddalona od jakiegoś powszechnego doświadczenia literatura. Z jednej strony masz właśnie debatującego nad stanem ludzkości i wielkimi pytaniami, ale tak naprawdę skupionego na sobie Tomasza Manna, z drugiej strony masz mniej modernistycznego, bardziej klasycznego Remarque’a, który chyba mówi trochę więcej o człowieku i o doświadczeniu. Masz Hermanna Brocha, który jest nieznośny. Joyce wydaje mi się pisarzem bardzo osobnym, ale mimo pozorów jakiejś uniwersalności skierowanym ku sobie. Nie mówię przy tym, że literatura ma być antyindywidualistyczna. Po prostu kanonizacja modernizmu – w obu sensach, jako ustanowienie kanonu, ale i wyświęcenie – sprawia, że nie sposób dyskutować o tej literaturze inaczej niż z pewną czołobitnością. A ja nie lubię w ten sposób rozmawiać.

Jednak w tekście Adama Wrotza z Dwutygodnika to właśnie pisarstwo Tomasza Manna występuje jako jeden z wzorców powieści. Tyle że jesteśmy na niego zbyt biedni.

Buddenbrookowie to jego najlepsza powieść.

Najbardziej popowa?

Na pewno. To jest bardzo klasyczna powieść, która pokazuje przekrój społeczeństwa. To powieść weberowska w tym sensie, że cała teoria Maxa Webera o etyce protestanckiej znajduje odzwierciedlenie właśnie w Buddenbrookach. Może mam w sobie brak czułości na pewne rzeczy, ale Czarodziejska góra, jako zderzenie dwóch oświeceniowych paradygmatów nie zestarzała się tak dobrze jak bardziej klasyczni Buddenbrookowie. Chyba lubię po prostu, kiedy literatura jest blisko doświadczenia, ale też kiedy jest zabawą, kiedy nie jest pisana jak, powiedzmy, Doktor Faustus, który – myślę, że to widać od pierwszej strony – jest zaplanowany na arcydzielność. Wracając do tej zabawy: może to być zabawa frazą, formą, czymkolwiek. Ale to właśnie jest wspaniałe w literaturze – że jest wielością i dostarcza rozmaitych podniet.

Mówiąc o ArtRage, wydawnictwie, które współtworzysz, wspominasz, jak zmienił się rynek książki w Polsce w ciągu ostatniej dekady – rozrósł się, Polacy lepiej wypadają w dorocznych słupkach czytelnictwa… A jednocześnie Tusk, który w czasie swojej drugiej kadencji regularnie wymieniał Bernharda jako jednego ze swoich ulubionych pisarzy, dziś chyba nie próbuje udawać przed suwerenem fanatyka kultury wysokiej. Politycy nie chcą być sfotografowani w drogich butach, drogim zegarku i z Bernhardem pod pachą. Obama nawet po prezydenturze zatrudnia stażystę, żeby robił mu te listy piosenek i książek, nadal opłaca mu się kierować przekaz do fajno-Amerykanów…

Ale to są popowe rzeczy, nie? Wydaje mi się, że to jest symptomatyczne z premierem Tuskiem, że wyciągał Bernharda, Knausgarda…

Paweł Graś mówił wtedy też, że Tusk czyta Quignarda, Paweł Piskorski – że woli Swetoniusza, a Rafał Grupiński podrzucał prasie informacje, że szef PO woli komedie Plauta.

Wydaje mi się, że cały czas udajemy mądrzejszych, niż jesteśmy. Aspiracje intelektualne są ok, natomiast nie ma nic wstydliwego w czytaniu popu, co po dziesięciu godzinach roboty pewnie jest standardem, o ile ktoś w ogóle czyta.

Gdzie jest Polska?

Mieszkam tak długo w Warszawie, że trochę już nie wiem, jak wygląda życie w innych miejscach, ale rozumiem, jeśli ktoś nie chce po robocie i ogarnięciu dzieci do spania dociążać się Bernhardem, a chce czegoś, co jest w stanie przetrawić. Taka książka może być ambitniejsza, niekoniecznie musi być wysokim modernizmem, może być po prostu źródłem przyjemności. I nie musi to być wielka przyjemność estetyczna ani intelektualna. To może być taka sama przyjemność, jaką daje serial.

Gwoli sprawiedliwości – gdy koledzy robili z Tuska profesora kultury antycznej, „Fakt” przyłapał go na czytaniu Harlana Cobena.

Premier Tusk czytający Harlana Cobena byłby fajniejszą postacią niż premier Tusk fleksujący się na Bernharda, którego przeczytał albo nie, czy Knausgarda – czyli gości, których w pełni rozumie co któryś czytelnik. Z całym szacunkiem dla wszystkich, ale to często jest trudna proza i trzeba mieć jakiś aparat, żeby wyłapać konteksty czy zrozumieć, dlaczego coś jest w określony sposób zrobione. Dlatego wydaje mi się, że fajnie, jak czytelnik ma ambicje, ale też fajnie, jak czytelnik po prostu sobie czyta.

Popowa rewolucja już się wydarzyła

Chciałbym, żeby politycy w miarę powszechnie czytali, wrzucali zdjęcia z książkami tak chętnie jak ze sportowcami. Ale też chciałbym, żebyśmy stanęli w prawdzie i robili to dla przyjemności albo potrafili przyznać, że nie mamy na to czasu, ochoty czy zwyczajnie tego nie lubimy.

Zawstydzanie ludzi tym, że nie czytają albo że źle czytają, to trochę jak zawstydzanie ich tym, że słuchają disco polo. Jasne, ty słuchasz Elliotta Smitha czy brazylijskiego funku, ale nie róbmy z ludzi debili, bo słuchają zespołu Weekend. Wiesz, cały ten wave „nie czytasz, nie idę z tobą do łóżka”. Okropne. Klasyczna, że znowu użyję terminu niezbyt lubianego, pedagogika wstydu. Chyba nie muszę tłumaczyć tutaj, że jestem za czytaniem? W pewnym sensie niczym innym się nie zajmuję od dwóch dekad z górką.

Taka filozofia wpływa na twoją pracę jako wydawcy? Na wybór książek, które publikujecie?

Wydajemy rzeczy, które są dla wszystkich, a czasem nie. Jon Fosse będzie dla paru tysięcy czytelników – parę tysięcy papieru byłoby więcej niż spoko – natomiast Walter Kempowski dla trochę szerszego grona, a Linn Stromsborg dla szerokiego, przy czym to też nie jest jakaś podła rzecz, wręcz przeciwnie, to bardzo solidne pisanie.

Wznawiamy Planetę małp, która jest totalnie popową książką, czy Sokoła maltańskiego, o którym też myślimy, powiedzmy, sprzedażowo, choć obie te rzeczy publikujemy w przekładach wspaniałych tłumaczy, Agaty Kozak i Tomasza Gałązki.

Maranizm pozwala na rewolucyjną i kompleksową rewizję polskiej kultury

Przeżycie przyjemnych pięciu czy dziesięciu godzin z powieścią jest tym, co chcę jako wydawca dać ludziom, a jak przy okazji dam im intelektualną czy estetyczną przygodę albo otworzę na jakieś tematy, o których nie mieli pojęcia – to dodatkowe trzy punkty dla mnie. Ale chcę też dać przyjemność sobie, wydając rzeczy, na które ktoś inny może by się nie odważył.

Martwych Austriaków chciałbyś zastąpić martwymi Chilijczykami.

Może nawet żywymi.

Jak ich znajdujecie? Autorytarnie ze współtwórcą wydawnictwa, Michałem Michalskim, przeczesujecie katalogi?

Jesteśmy jak Manchester City, mamy 25 skautów na całym świecie i oni pracują na nasz sukces. My tylko zgarniamy hajs. A tak poważnie: z Michałem wybieramy ponad połowę tytułów, może 70 proc., nie umiem dokładnie powiedzieć. Raczej nie przeczesujemy katalogów, bardziej wpadamy na pomysły. Ale też tłumacze do nas przychodzą z propozycjami, zdarzyły nam się gotowe przekłady, np. Szweda Torgny’ego Lindgrena. To są krótkie opowiadanka na kanwie legend czy mitów, ale nie tylko. Wspaniała literatura, bardzo pomysłowa i inteligentna. Raczej mało sprzedawalna, ale świetna. Liczymy się z tym, że są książki, na których nie zarobimy, ale jeśli ufam jakiemuś tłumaczowi albo uważam go za swój wzór czy po prostu go podziwiam…

Na przykład?

Tomasz Pindel to jest dla mnie właśnie taki człowiek. Zresztą robił super wydawnictwo z literaturą południowoamerykańską, Muchaniesiada, może stąd u mnie to zainteresowanie w największym stopniu. Działało bardzo krótko, ale wydało kilka naprawdę wspaniałych rzeczy, m.in. Rodrigo Fresana, Jaime Bayly’ego, Edmunda Paza Soldana… 7–8 książek, które do dziś mam w głowie. Dzisiaj Tomasz tłumaczy dla nas i bardzo się z tego cieszę, bo dzięki niemu wydamy np. świetnego Peruwiańczyka Santiaga Roncagliola. Noc szpilek to jest dokładnie taki pop, o jaki walczę. Thriller, ale też panorama społeczna. No i jest tam jeden z najlepszych opisów PTSD, jaki czytałem.

Kilka lat temu zrezygnowałeś z pisania tekstów krytycznych o literaturze. Wracając do literackich inb wakacyjnych – stało za tym jakieś zmęczenie środowiskiem, jego zblatowaniem, układami i znajomościami, o czym pisze Agata Sikora?

Wydaje mi się, że parę lat wcześniej napisałem w Dwutygodniku ten sam tekst co Agata, choć z innej perspektywy i może mniej wnikliwie. Trafiają do mnie jej argumenty, zgadzam się z nimi w dużej części, tylko przestały mnie one interesować. Uważam, że nie da się z tym nic zrobić. Problem jest taki, że jest bardzo mało mediów, nie pod względem liczby, tylko pod względem jakiejkolwiek siły przebicia – dla nas, jako wydawców, prawie nic nie ma znaczenia, żadna recenzja czy polecajka. Oczywiście każda cieszy, ale niewiele z nich przekłada się na sprzedaż. Wszystko się rozbija o małe grono osób. To raczej nie są ci, z którymi dzielę spojrzenie na świat. Czasem to ludzie, którzy mnie zdecydowanie nie lubią. Ale mam nadzieję, że kiedyś się to pozmienia.

To znaczy, że cię polubią?

Wiesz, chciałbym to jasno powiedzieć, że diagnozy PiS-u są trafne w tym sensie, że jesteśmy elitarystycznymi libkami. Rozbicie elit, wpuszczenie świeżego powietrza byłoby fajne, bardzo owocne dla Polski, tylko że nikt nie umie tego zrobić. I środowisko literackie to nierzadko liberalna pseudolewica. Ja jestem kapitaluchem, bo robię wydawnictwo, wiadomo, ale jestem przy tym za redystrybucją i wszelkimi prosocjalnymi ruchami.

Mnie by się nawet podobało, jakbyśmy zaczęli od tego, że mówisz „nie lubię mizantropa Bernharda, dajmy ludziom coś pozytywnego”, a na końcu dwie strony utyskiwania, że polskie środowisko literackie to libki.

Niewątpliwie brakuje mediów. Te, które są, jakościowo zwykle nie imponują, ale czy to jest największy problem? Nie, największy problem z mojej perspektywy jest taki, że książki się nie sprzedają.

A nie podzielasz zdania Eweliny Szyszkowskiej, która pisała dla nas, że książek wydaje się po prostu za dużo?

Pewnie tak, choć sam zamierzam wydawać coraz więcej, ale praktycznie same dobre książki, więc uważam, że mogę wydawać, ile chcę.

Ale ten krótki cykl promocyjny, jak pisze Szyszkowska, nie pomaga autorom czy autorkom.

To jest bardzo złożona sprawa, ale źródłem problemu są dystrybutorzy. Więc fajnie byłoby nie walczyć ze sobą o tych paru czytelników, którzy już są, ani nie udawać, że promujemy czytelnictwo festiwalami dla znajomych, tylko powalczyć wspólnie z dystrybutorami o marże, przełamywać quasi-monopole czy – jeśli wolisz – oligopol. Pamiętasz, jak była nagonka na Empik? Potem Empik zrobił festiwal literacki i już nikt złego słowa otwarcie nie powie.

Trudno o pole do działania, gdy szefową Polskiej Izby Książki jest Sonia Draga, która z pewnością nadal dba o książki z pieczołowitością, z jakiej słynie od lat… PIK-iem trzęsą dystrybutorzy i wielcy wydawcy, którym zasadniczo nie zależy na zmianie. Małe wydawnictwa nie mają siły przebicia, coś tam próbują, ale nic z tego nie wyjdzie. Trzeba zakładać nowe instytucje, wychodzić ze starych, rozwalać je. Nie reformować, tylko tworzyć, czego przykładem dobrze funkcjonujące Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury, które zastąpiło niewydolne Stowarzyszenie Tłumaczy Polskich.

Intryga małżeńska

czytaj także

Intryga małżeńska

Jeffrey Eugenides

Trzeba fermentu, ale środowisko jest bardzo niechętne wszelkiemu fermentowi. Zresztą to trochę widać po mojej pozycji – jak coś powiem, to zawsze jestem nieznośnym trollem, hejterem. Rozmawiajmy, kłóćmy się, ale bądźmy uczciwi intelektualnie, nie udawajmy, że w skostniałych strukturach da się coś zdziałać, rozmawiajmy z politykami, walczmy, nie zgadzajmy się ze sobą. Palmy komitety i zakładajmy swoje.

Twórzmy swoje kanony czy rewidujmy ten zastany?

Z każdej epoki w literaturze narodowej zostaje dwóch pisarzy mniej więcej, czyli powiedzmy, z pięćdziesięciu, stu lat masz dwóch pisarzy, których się czyta sto, dwieście lat później. Jak spojrzysz na listę pierwszych noblistów, nie znajdziesz tam nikogo, kogo dziś by się czytało, może poza Gabrielą Mistral, chilijską poetką, no i naszymi noblistami, co jest ciekawe i wydaje mi się, że nieprzypadkowe, bo to są bardzo dobre popowe rzeczy.

Polski poptymizm mocny co najmniej od stulecia.

Coraz bardziej chyba jestem ojkofilem.

Dobra, dobra, pamiętam, jak kilka lat temu mówiłeś, że nie wiesz, po co miałbyś czytać polskich pisarzy, skoro masz zagranicznych. A teraz wydajesz Polki.

To mi sprawia największą frajdę. Wspaniała sprawa – zakładasz wydawnictwo i w ogóle nie wiesz, w którą stronę to pójdzie. Na początku nie powiedziałbym, że to właśnie praca z polskimi autorkami i autorami będzie mnie najbardziej jarała. Ale szczerze mówiąc: bardzo łatwo jest znaleźć fajną literaturę obcą, nie jest to żadna sztuka. Trudniej postawić na rzeczy, na które ktoś inny nie postawi. I może nie tyle nie lubię polskiej literatury, co nigdy nie czytałem jej za wiele…

Zła wojna, dobre chłopaki. Czy naprawdę dobre?

Jak przystało na autora doktoratu o Norwidzie.

…wolałem czytać literaturę obcą. Wolałem czytać McCarthy’ego, Rotha, DeLillo. Ale jak wydajesz pierwszą polską książkę, która odnosi sukces prestiżowy, a chyba można tak już nazwać Wniebogłos Aleksandry Tarnowskiej, co do której istnieje krytyczny konsensus, że jest bardzo dobra, to masz po prostu większą satysfakcję, bo inni wydawcy tego nie wydali, choć mogli.

A gdybyś miał polecić literaturę, która byłaby zaprzeczeniem Bernharda, mogłaby być modną książką jak dla pierwszych roczników studiów „za naszych czasów” – nie egzystencjaliści, Bernhard, tylko jakiś klasyk stracony dla Polaków? Coś, co się czyta dla przyjemności na hamaku.

Z Pynchona to 49 idzie pod młotek jest takim tekstem przyjemnościowym. Czytajmy sobie Kapitana Alatriste Péreza-Reverte. Wspaniały pisarz moim zdaniem i do tego bardzo fajnie przełożony przez Filipa Łobodzińskiego. No i Chandler, który nie jest może jakimś wielkim artystą. A jak już szukamy artystów, to czytajmy Raymonda Carvera po prostu.

Wracamy do Amerykanów.

Z drugiej strony nie chcę wydawać współczesnych Amerykanów, nie chcę tego, co teraz jest modne. Poza tymi autorami z kręgu new sincerity – Foerami, Franzenami, Wallace’ami – mało rzeczy mnie tam interesuje. Phil Klay mnie interesował, więc go przetłumaczyłem. Bujałem się z nim przez, nie wiem, siedem, osiem czy dziewięć lat, no długo. To jest proza, która mnie interesuje, chociaż może nie należy do przyjemnej. Ale dla przyjemności można czytać nawet kobylastych Franzenów.

Biografie mogą być ciekawe. O ile ktoś umie je dobrze opowiedzieć

Wspaniałym pisarzem jest przecież Jeffrey Eugenides, Middlesex to jest literatura idealna dla mnie – przeinteligentne, przezabawne, przeciekawe, a jego debiut, Przekleństwa niewinności? Jak to jest wspaniale zrobione od strony narracji! Czytajmy Vivian Gornick, którą wydały Filtry, zwłaszcza tę pierwszą, co wyszła po polsku, bo druga jest słaba. I Javiera Maríasa. O, Marías to pisarz, którego powinniśmy czytać zamiast Thomasa Bernharda, bo jest w pewien sposób jego strawniejszym bratem-bliźniakiem. Jest równie dygresyjny, ale z mojego punktu widzenia ma dużo ciekawsze rzeczy do powiedzenia o człowieku. Przy czym nie jestem zwolennikiem tego, żeby literatura objaśniała nam świat, bo od tego są fachowcy z różnych dziedzin. Literatura jest właśnie od tego, żeby dawała nam przyjemność, a jeśli coś może człowiekowi objaśniać, to jego samego, na poziomie psychologicznym, na poziomie jego pozycji – w szerokim sensie, takiej, powiedzmy, sytuacji egzystencjalnej – w świecie.

A poza samą literaturą – wysoką, niską – czego sama branża wydawnicza potrzebuje najbardziej?

Ja jestem za solidarnością po prostu, za niezatomizowanym społeczeństwem. Za tym, żebyśmy walczyli o wspólne sprawy. Jak nie wspierasz zmian prosocjalnych albo okopiesz się na swoich pozycjach i myślisz tylko o sobie, to niewiele da się zdziałać. Dlatego mówię, że ArtRage to jest movement.

Pamięć, czułość i znaczenie. Czy współczesna powieść może być zaangażowana?

Chciałbym zmieniać Polskę – mówię to głównie z perspektywy rynku wydawniczego, bo nie pójdę w politykę, nie nadaję się do tego, powiedziałbym pewnie w pierwszych dwóch dniach kariery coś, co by mnie z miejsca wykluczyło – no więc chciałbym zmieniać Polskę na lepsze i uważam, że to jest możliwe.

Jak spojrzysz na Polskę bez zajadłości plemiennej, to przecież to jest całkiem wspaniały, bezpieczny kraj, kraj darmowej edukacji i wielu innych super rzeczy, a nie jakieś Stany Zjednoczone, choć wiadomo, w wielu kwestiach przed nami długa droga. Ale to jest kraj, w którym się nieźle żyje. Przynajmniej niektórym…

Daj pan spokój, Sierak też tak mówi. Same problemy z tego.

To jest jeszcze kraj bez tych niesamowitych nierówności, jakie masz w wielu innych miejscach. W którym jeszcze można zaliczyć jakiś awans. Więc wierzę, że da się robić w Polsce fajne rzeczy i wydaje mi się, że je robimy. Chciałbym, żeby powstały jakieś programy wydawnicze. W mieście Warszawa jest na to szansa, z tego, co wiem, jestem po pierwszych rozmowach w tej sprawie. Zresztą nie tylko tam.

Dlaczego nie ma polskiej Munro?

Parę lat temu powstało coś bardzo fajnego w Instytucie Książki. Mam na myśli być może niewystarczający, ale bardzo fajny program, który działa w cyklu dwuletnim, czyli Certyfikat dla małych księgarni. I ten program wspiera około stu księgarni co dwa lata kwotą 40 tysięcy złotych, a to niemało. Potrzebujemy analogicznych programów dla mniejszych wydawnictw, żeby nie musiały ciągle walczyć o życie.

Jak mogłyby wyglądać?

Fajnie by było, gdybyśmy mieli państwowy program skupu książek, ale to uważam za nierealne. Natomiast myślę, że państwo stać na wsparcie małych i średnich wydawnictw podobną kwotą do tej, która idzie na księgarnie. Wiem, że prowadzenie wydawnictwa to nie jest działalność charytatywna, ale nie jest nią również prowadzenie księgarni.

Kiedy mówię, że ArtRage to movement, to oczywiście nawiązuję do Belmondziaka, ale też mam na myśli to, że jesteśmy wydawnictwem dla ludzi, wydawnictwem dla fanbazy, że zależy nam na kontakcie, na tworzeniu społeczności. I nie mam na myśli jakiejś PR-owej, fajnokorporacyjnej ściemy, tylko realnie ludzi, którzy czują się z nami związani, dla których jakoś tam jesteśmy istotni. Więc z jednej strony jestem elitarystą literackim, który nie przepada za wysokim modernizmem, ale zamierza wydawać Italo Svevo i idzie w chilijski surrealizm…

A z drugiej?

Z drugiej szanuję ludzi po prostu. I mi zależy.

**

Krzysztof Cieślik – tłumacz (ostatnio przełożył Przerzut P. Klaya i Lekcje aktorstwa N. Drnasso, wcześniej m.in. Shuggiego Baina’a D. Stuarta, Oto jestem J.S. Foera czy Świeżego Nico Walkera), krytyk literacki związany m.in. z Dwutygodnikiem i „Plusem Minusem”, poeta, redaktor naczelny wydawnictwa ArtRage.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Łukasz Łachecki
Łukasz Łachecki
Redaktor prowadzący w Krytyce Politycznej
Zamknij