Czytaj dalej

Michał R. Wiśniewski: Wszyscy nadają, nikt nie odbiera

Michał R. Wiśniewski. Fot. archiwum własne

Ludzie masowo rzucili się nagrywać filmiki, co zachwiało asymetryczny układ widz–nadawca. A przecież musi być więcej odbiorców niż twórczyń, żeby kultura w ogóle miała sens. O tym, co jeszcze zmieniła pandemia, a co jedynie ujawniła, z Michałem R. Wiśniewskim rozmawia Michał Sowiński.

Michał Sowiński: Jak tam?

Michał R. Wiśniewski: Włosy mi odrastają. Oprócz tego bez większych zmian, bo od zawsze pracuję z domu. Chociaż nie mogę powłóczyć się po kawiarniach i jestem skazany na swój gabinet, którego szczerze nienawidzę, w dodatku czas na pracę mam teraz tylko w nocy.

Cienie i blaski pracy każdego freelancera.

Moja żona też pracuje teraz z domu – zabrała z pracy służbowe komputery, rozstawiła monitory i znika za nimi na osiem godzin. Więc u niej również niewiele się zmieniło. Kuchenne rozmowy przeniosły się na czaty, bo przecież bez tego nie ma budowania zespołu w żadnej korporacji. Nie trzeba się za to codziennie ubierać, przynajmniej od pasa w dół, no i tracić czasu na dojazdy, które moim zdaniem powinny być wliczane do czasu pracy.

Narodziny klasy domowej

Ponoć pracodawcy też są zadowoleni. Może to będzie stały trend?

Gdy pracujesz z domu, włącza się wewnętrzny poganiacz, sam na sobie wymuszasz presję, co nie jest zdrowe na dłuższą metę, i wielu ludzi zwyczajnie się wypala. Generalnie jednak wydaje mi się, że każdy, kto miał konkretną robotę do wykonania, dalej ją robi. Gorzej z tymi, co wysiadywali puste godziny – tutaj może nastąpić weryfikacja.

Niektórzy twierdzą, że trzy czwarte naszej pracy jest właściwie bez sensu, bo nie produkuje żadnej wartości, a służy jedynie podtrzymaniu mało wydolnego systemu. Może tu coś się zmieni?

Pandemia pokazała na pewno niewydolność polskiego systemu oświatowego. A pytanie o sensowność naszej pracy… Ono może mieć znaczenie u nas, w bogatej Europie, wśród przedstawicieli klasy średniej. Większość świata już za moment zderzy się z innymi, dużo poważniejszymi problemami. Ja na co dzień piszę o popkulturze – nie jest to praca niezbędna, bez której społeczeństwo sobie nie poradzi. Z drugiej strony ma jednak znaczenie, przyczynia się do budowania sfery, którą można nazwać sensem życia. Bez tych mało docenianych wyrobników kultury byłoby nam ciężko na co dzień. Moja powieść Hello World częściowo o tym opowiadała – o przyszłości Europy, w której wszyscy się nudzą, więc kluczową rolę odgrywa klasa kreatywna, zajmująca się dostarczaniem rozrywki.

Przy okazji dyskusji okołopandemicznych wróciły stare dobre pojęcia – baza, nadbudowa, a także pytania o przydatność albo zbędność czyjejś pracy.

Bo czy nasz system naprawdę znacząco zmienił się od czasów Marksa? XIX wiek wciąż trwa w kluczowych obszarach naszego życia. A w ostatnich dekadach w wielu nastąpił wręcz regres. Wspominałem sobie niedawno pochody pierwszomajowe z PRL-u, które dla dzieciaka były bardzo atrakcyjne, bo defilowała straż pożarna i przyjeżdżała karuzela. Oczywiście tamta władza nigdy nie szanowała robotników, ale tymi obscenicznymi (jak by powiedział Žižek) gestami próbowała to maskować. W III RP nikt już sobie nawet nie zadawał trudu, żeby cokolwiek udawać. Może przy okazji pandemii i jej społeczno-ekonomicznych reperkusji na powrót rozbudzona zostanie świadomość klasowa? Ludzie teraz widzą, czyja praca jest faktycznie niezbędna i na jakich warunkach jest wykonywana. Pytanie kluczowe przy okazji każdego kryzysu jednak brzmi – kto na nim ostatecznie skorzysta?

Exodus pielęgniarek gorszy od exodusu menadżerów

Myślisz o jakichś poważniejszych przetasowaniach politycznych?

Skoro istnieje zjawisko bullshit jobs, to tak samo mamy do czynienia z bullshit polityką, która skupia się wyłącznie na budowaniu kolorowych i zgrabnych opowieści, a nie na realnych działaniach. Dlatego tak bardzo irytuje mnie Szymon Hołownia ze swoją antypolityczną narracją. Ile razy już pojawiał się jakiś facet nie wiadomo skąd, który krzyczy, że partie polityczne są złe?! Ale jaka jest alternatywa? Wydarzenie na Facebooku? Doraźnie organizowane spędy? Jeśli chcemy przedstawiać kompleksowe pakiety społecznych czy ekonomicznych programów, to niezbędna jest organizacja polityczna. Nie pociągnie tego jeden wodzuś.

Bezpartyjność to powrót do wodzusiowania?

I to w wykonaniu telewizyjnych celebrytów albo lokalnych polityków, którzy udają, że politykami nie są. To jak z książką Naomi Klein No Logo, w odpowiedzi na którą Mars wypuścił batona o nazwie „No Logo”. Był ohydny, z twardego karmelu, do tego komunikował, że kapitalizm jest w stanie wszystko przetrawić. Partie udające bezpartyjność są szkodliwe, bo podważają i tak już niebezpiecznie niskie zaufanie społeczne do instytucji publicznych.

Pandemia to w ogóle czas kryzysu zaufania.

Dobrze to widać na ulicy, gdzie nikt nie stosuje się do rządowych zaleceń – bo nikt im nie ufa. A jak już ktoś zakrywa twarz, to ze strachu przed policją. Tak jakby rzeczywistość sama w sobie – choćby w postaci realnego zagrożenia epidemicznego – w ogóle nie istniała, jakby otaczały nas wyłącznie sączące się z telewizorów i internetu opowieści. Oczywiście na ten brak zaufania rząd sobie zapracował.

Michał Zygmunt: Wróćmy do polskości, ale na własnych zasadach

Z internetu w ogóle ostatnio wylewa się dużo rzeczy. Napisałeś ostatnio, że „wszyscy nadają, nikt nie odbiera”.

Ludzie masowo rzucili się nagrywać filmiki, co zachwiało asymetryczny układ widz–nadawca. A przecież musi być więcej odbiorców niż twórczyń, żeby kultura w ogóle miała sens. Pamiętasz Gorączkę sobotniej nocy? John Travolta wchodzi na parkiet robić swoje wygibasy, a reszta patrzy. Nasz świat, wbrew temu, co niektórzy próbują nam wmówić, to właśnie taka dyskoteka. Musimy mieć świadomość, że nie każdy może być Travoltą. Pisarze i pisarki czytają teraz online swoje książki – nawet nie próbowałem startować w tej konkurencji, bo doba ma tylko 24 godziny. Nie sądzę, żeby ktoś jeszcze chciał przez pół godziny dziennie oglądać moją twarz, do tego w kiepskiej rozdzielczości.

Zostaje TikTok.

Uwielbiam go, bo tam filmy trwają maksymalnie minutę i służą przede wszystkim rozrywce.

Teatr w czasie epidemii: między nadprodukcją, troską a wynagrodzeniem

Dalej bronisz tezy, że TikTok to przyczółek nieskomercjalizowanej sieci?

Od jakiegoś czasu już nie. Wszyscy widzieliśmy, co się stało, gdy przyszedł tam Andrzej Duda. Przy okazji okazało się, że jest on postacią kompletnie nienaturalną, marionetką sterowaną w telewizji przez speców od wizerunku. TikTok to medium bazujące na naturalności, a on wypadł jak awatar z Simsów. Nikt nie przejmuje się tam, jak wygląda albo czy ma bałagan w pokoju. Choć ostatnio wszyscy poniekąd żyjemy na TikToku. Nowa norma – jesteśmy nieuczesani i nieumalowani.

Albo pozujemy na tle biblioteczek, które w kadrach wyglądają na olbrzymie.

Akurat teraz siedzę pechowo, więc widzisz tylko plątaninę kabli, ale biblioteczka jest tam, z boku, musisz mi wierzyć na słowo. Ale pojawienie się prezydenta na TikToku pokazało coś jeszcze – że nasze pokolenie, czyli przełom X i milenialsów, wcale nie jest tak bardzo ogarnięte internetowo, jak się powszechnie sądzi. 30- i 40-latkowie pisali komentarze w stylu „musiałem zapytać dzieci, co to ten TikTok”. To dużo mówi o społecznych kompetencjach kulturowo-internetowych. OK, nasi rodzice nie mieli czasu nauczyć się tego gruntownie, więc ciągle podchodzą z obawą do nowinek w sieci, chociaż obserwuję, że nabierają coraz większej śmiałości… Ale nasze pokolenie miało być inne. I co? Słyszę często, jak znajomi chwalą się zaangażowaniem w wychowanie swoich dzieci. Jak to bardzo ich pilnują, dbając jednocześnie o rozwój. A tu nagle okazuje się, że nic nie wiedzieli nawet o istnieniu jednego z najważniejszych dla dzisiejszej młodzieży medium.

Komu potrzebna sterowana przez smartfona żarówka?

Czyli podział na starych zgredów i rzutkie dzieciaki dalej aktualny.

To trochę zabawne, bardziej jednak niepokojące, bo znaczy, że większość dzieci w internecie puszczona jest zupełnie samopas. Edukacja medialna kuleje, a mówimy tu przecież o miejskiej klasie średniej, która teoretycznie powinna mieć wysokie kompetencje w tej kwestii. Choć może coś się tu ruszy, bo w czasie pandemii zaroiło się na TikToku od znudzonych milenialsów.

Tu pozwolę sobie na dygresję – bo termin ten, który teraz jest jedną z podstawowych obelg, pierwotnie oznaczał ludzi wchodzących w dorosłość na przełomie mileniów, czyli 20 lat temu. Dziś mają oni prawie 40 lat, a mediom wciąż zdarza się pisać o nich jako o smarkaczach.

Wykluczenie cyfrowe ma też inne oblicza. Przy okazji pandemii pojawił się choćby problem dostępu do komputera – wiele rodzin rzadko ma więcej niż jeden w domu.

Gdy dzieci chodziły normalnie do szkoły, problem był ukryty, bo rewolucja cyfrowa ostatniej dekady odbyła się za sprawą smartfonów. Sytuacja, w której się teraz znaleźliśmy, pokazuje, że telefonom i tabletom brakuje klawiatury. Można na nich robić wiele rzeczy – czytać, oglądać, komunikować się z innymi, ale trudno coś dłuższego napisać.

Tylko bierny odbiór?

Nie, telefony i tablety zachęcają do aktywności, tylko innych – np. wyzwalają w tobie chęć rysowania. Klawiatura, czyli domyślny interfejs komputera, jednak bardziej sprzyja edukacji. Dlatego telefon nie jest w stanie zastąpić komputera, a przemiany technologiczne dzieją się bez ładu i składu.

Szkoła jako sztab kryzysowy

Minister edukacji mówił, że po pandemii dzieci będą miały dość ekranów, a zatem będą więcej bawić się na podwórkach.

Straszne głupoty. I brak podstawowego zrozumienia rzeczy, które towarzyszą nam od 30 lat, więc już nie są nowinkami. Chaos, który panuje teraz z powodu zdalnej edukacji, jest tego najlepszym przykładem. System nie był na to w ogóle przygotowany. Widać to nawet na poziomie przedszkoli – niektóre prowadzą zajęcia online, więc te biedne dzieciaki muszą po kilka godzin dziennie patrzeć w ekran.

W wielu wypadkach wyszła też na jaw brutalna prawda, że szkoła służy przede wszystkim jako przechowalnia dzieci.

O ile przynajmniej jeden z opiekunów nie wykonuje wolnego zawodu, w którym może sobie poukładać elastycznie czas pracy, to po kilku tygodniach sytuacja robi się dramatyczna – i to dla wszystkich członków rodziny. Gdy gruchnęła wiadomość, że żłobki i przedszkola będą otwierane, na moim osiedlu zapanowała euforia. Ale przecież ta decyzja nie jest podejmowana na podstawie danych medycznych, tylko właśnie z konieczności odciążenia dorosłych. I o ile pięciolatkowi jesteś w stanie wytłumaczyć, co to jest koronawirus i dlaczego musimy zachowywać dystans społeczny, o tyle założenie, że wśród dwu- i trzylatków zachowanie jakiegokolwiek reżimu sanitarnego jest możliwe, to absurd.

Kim są „superroznosiciele”?

czytaj także

Większość dorosłych też tego nie ogarnia.

Nie mogę tego do końca pojąć – skok zachorowań z początku maja to przecież efekt świątecznych podróży. Ludzie nie wytrzymali, tradycja okazała się za silna. Pandemia czy nie – trzeba zjeść z rodziną kiełbasę i jajko.

Ludzie są stęsknieni kontaktu.

Ale przecież są bezpieczniejsze sposoby. Wielu moich znajomych mówiło mi, że od początku izolacji ma lepszy kontakt ze swoimi bliskimi, bo rozmawiają codziennie przez godzinę albo dwie. No bo jak już siądziemy przed kamerkami, to nie ma wyboru – trzeba rozmawiać. Zdalne oglądanie telewizji raczej odpada. Dla mnie to męczące, bo lubię bycie razem, ale osobno – żeby każdy zajmował się swoimi sprawami. W internecie tak się nie da.

Internet zawsze był chaotycznym miejscem, ale teraz to prawdziwa kipiel.

Wszystkie problemy, które mieliśmy z fake newsami, teraz się pogłębiły. Do tego internetowa struktura myślenia o świecie zakłada konieczność szukania winnego. To już widać, a będzie coraz gorzej. Popatrz tylko na Stany, gdzie Trump, który kompletnie olał sprawę i ma przez to na rękach krew wielu Amerykanów, za wszelką cenę próbuje udowodnić, że winni są tylko i wyłącznie Chińczycy.

Pomijając same fake newsy – informacji, teoretycznie rzetelnych i pochodzących z wiarygodnych źródeł, jest tak dużo, że nie układa się to w żadną sensowną całość. Wiesz np., co się dzieje w Szwecji?

Nie, ale w Szwecji nigdy nie wiadomo, co się dzieje, więc to nic nowego. A mówiąc serio, nadmiar informacji może być równie szkodliwy, co ich zafałszowanie. Każdy teraz wyciąga wygodny dla siebie kawałek i na jego podstawie buduje najróżniejsze teorie. Sytuacja dziś jest o tyle inna od tego, czego doświadczamy od lat, że konsekwencje mogą być znacznie poważniejsze.

Szwecja nie spycha starców ze skały

Jak w tej sytuacji nawigować w sieci?

Nie da się. Stwierdziłem ostatnio, że naprawdę niewiele mogę chwilowo zrobić dla świata, skupiam się więc na dbaniu o siebie. Zrobiłem kordon sanitarny dla newsów, bo niczego mi nie dają, a tylko pogarszają sytuację. Żeby dotrzeć do prawdy, musiałbym poświęcić na to cały dostępny czas – próbować odrzucić propagandę chińską i amerykańską, a z tego, co zostanie, ulepić jakąś sensowną całość. To ponad moje siły. Nie rozumiem, co się teraz dzieje – skapitulowałem, przynajmniej na jakiś czas.

To też kryzys modelu społecznego opartego na wiedzy – nikt już nawet nie udaje, że kolejne decyzje są podbudowane faktami i danymi naukowymi.

Zdecydowanie. To także kryzys liberalnej wiary w moc jednostki, która, jak się szybko okazało, w obliczu potężnego kryzysu jest kompletnie bezradna. Może się najwyżej schować i nie przeszkadzać. Świat jest zbyt skomplikowany, wymyka się naszym pojedynczym umysłom. Tylko odpowiednio zorganizowany wysiłek zbiorowy ma sens. Powinniśmy to wiedzieć do dawna, ale wiele osób uświadamia sobie to dopiero teraz. Z drugiej strony trzeba pamiętać, że nasze działania – Polski, Europy, globalnej Północy – mają silny wpływ na resztę świata i na nas samych.

Bendyk: Koronawirus obnażył słabości nowoczesnych państw. Oddajemy więc wolność Lewiatanowi

Rozgrzewka przed katastrofą klimatyczną?

Pandemia to jej wersja turbo. Trochę jak streszczenie serialowego sezonu przed rozpoczęciem kolejnego. Katastrofa klimatyczna to 30 nudnych odcinków, których nikomu nie chciało się oglądać, ale ta pięciominutowa pigułka, gdzie wszystko zdarza się naraz, już do nas trafia. Widać całość na dłoni – świat się skurczył, ale też prawdziwe konsekwencje nadchodzących zmian jeszcze przed nami. Dziś jesteśmy nieszczęśliwi, bo pozamykali knajpy i musimy siedzieć w domach, ale to przecież nawet nie preludium do tego, co czeka nas za dwie, trzy dekady.

Pandemia to wersja turbo katastrofy klimatycznej. Trochę jak streszczenie serialowego sezonu przed rozpoczęciem kolejnego.

Dlatego słusznie amerykańscy celebryci dostają po głowach za użalanie się nad sobą. Nie jesteśmy uwięzieni. W prawdziwych amerykańskich więzieniach ludzie nie mają dostępu do podstawowych środków czystości, umierają bez dostępu do pomocy medycznej.

A nie sądzisz, że to wszystko wymyka się naszej wyobraźni?

Niekiedy tak. Film z drona, na którym widać masowe groby w Nowym Jorku – tego, przyznam, nie spodziewałem się zobaczyć w swoim życiu. Wtedy pomyślałem, że cyberpunk w 2020 roku obiecywał latające samochody i bazy na Marsie, a nam udało się jedynie osiągnąć wymieranie gatunków, rządy wszechpotężnych korporacji i śmiertelne wirusy.

„Cyberpunk” to bzdura

czytaj także

„Cyberpunk” to bzdura

Konrad Janczura

Z drugiej strony to ciągłe bombardowanie obrazami pandemii z całego świata zbliżyło nas do siebie. Po raz pierwszy jednocześnie i z taką mocą ludzkość mierzy się z tym samym problemem.

Najpierw żyliśmy Włochami, bo są bliskie sercu Polaka – tam się jeździ na pielgrzymki i narty. Ale to szybko minęło i znowu zaczęliśmy się gapić wyłącznie na USA, bo tak nas wytrenowała popkultura. To nasze domyślne czarne lustro, a globalne Południe prawie przestało istnieć w przekazach medialnych. Z drugiej strony nie ma się co dziwić – ludzka empatia ma swoje granice i rozmyślanie o nieszczęściu całego świata nic nie daje i jest nie do wytrzymania. Mamy cały szereg mechanizmów obronnych, a najlepszym z nich jest internet, w którym bardzo łatwo i wygodnie można wiele rzeczy ignorować i filtrować.

Patrzenie na USA ma też od jakiegoś czasu funkcję kompensacyjną – kiedy Trump sugeruje picie wybielaczy, to jakoś czujemy się lepiej. Może nasz rząd i prezydent są skrajnie niekompetentni, ale przynajmniej nie są skończonymi idiotami.

Wozy opancerzone na ulicach. Jak Albania walczy z koronawirusem

W Hello World poniekąd przewidziałeś obecną sytuację.

Podobieństwa są powierzchowne. Owszem, u mnie też wszyscy siedzą w zamknięciu, boją się dotyku i spotykają się tylko poprzez awatary, jest nawet mowa o „chińskich wiatrach, od których ludzie gnili”, ale tak naprawdę chciałem po prostu ekstrapolować nasze wirtualno-kamerkowe trendy. Różni fantaści od zawsze próbują przewidzieć przyszłość, ale przecież nie o to chodzi w tym gatunku. Wymyślane światy mają być jedynie lustrem teraźniejszości.

Ostatnio znajomy opowiadał z przejęciem, jak to Dukaj przewidział pandemię, bo gdzieś opisał bioterrorystę, który za pomocą najnowszej technologii hoduje zabójczego wirusa. Tyle że ta wizja dobrze pokazuje, że Dukaj niczego nie przewidział, bo teraz w ogóle nie o terroryzm chodzi, ale o problem natury ekologicznej.

Źródłem COVID-19 jest przemoc wobec zwierząt

czytaj także

Źródłem COVID-19 jest przemoc wobec zwierząt

Peter Singer, Paola Cavalieri

Pandemia z pewnością pokazała jedno – musimy radykalnie i gruntownie przemyśleć sposób funkcjonowania naszego świata.

Jeżeli już chcemy bawić się w wymyślanie, to zastanówmy się lepiej nad nowym, bardziej wydajnym systemem politycznym i społecznym. Olejmy te wszystkie cyberpunki i fallouty – narracje oparte na chorej fascynacji zniszczeniem cywilizacji. Trzeba myśleć konstruktywnie, pragmatycznie. Z tym że nie chodzi mi o optymizm. Jeśli już, to raczej o zdrowy pesymizm, bo będzie jeszcze gorzej, ale musimy motywować się do szukania rozwiązań, a nie uciekać w fantazje o przemocy.

Jest szansa, że pandemia przyniesie nam coś dobrego? Nowe rozdanie polityczne?

Chciałbym, żeby pojawiły się podobne refleksje jak po 1945 roku. Boje się jednak, że będzie bardziej jak po roku 1989, czyli doktryna szoku. No bo kto ma potencjał, żeby zaprowadzać zmiany? Jeżeli władza pozostanie w rękach tych samych sił, to wszystko będzie po staremu. Ludzie pokroju Elona Muska tylko marzą o tym, żeby uciec na Marsa. O jego podejściu do pandemii nawet nie wspominając.

A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys

Za to Bill Gates wyrasta na pozytywną postać.

A to już od dawna. Cokolwiek by o nim mówić – o zapędach monopolistycznych i innych grzechach młodości – to jednak jest on produktem zupełnie innego świata niż współczesne młode wilczki z Doliny Krzemowej. Złego słowa nie powiem o Wordzie, to moja ulubiona aplikacja. Z wielką przyjemnością wyłożyłem za nią żywą gotówkę. Gates robił rzeczy do robienia prawdziwych rzeczy. A do czego służy Facebook? Do szukania sensu w świecie, w którym sensu już nie ma. I do wyciągania z nas danych.

Czyli nie ma już nadziei?

Są ludzie, którzy mają świetne pomysły i chęć do działania. Ale czy uda im się dojść do władzy? Wszystkie kryzysy ostatnich lat przysłużyły się jednak wszelkiej maści faszystom. Teraz też ich niestety słychać – wykrzykują różne kłamstwa o Unii Europejskiej.

Bińczyk: Na naszych oczach zatrzymała się hiperkonsumpcyjna gospodarka wzrostu

A jako pisarz SF odbierasz pandemię jako szansę?

Pisanie SF to rzucanie pomysłów na oślep, czasem coś się przylepi i potem po 30 latach wszyscy zachwycają się, jak to Lem przewidział internet.

Nie lubię SF, które jest traktowane wyłącznie jako laboratorium idei – dobrze to widać we współczesnym kinie gatunkowym, gdzie wprowadza się jeden zmieniający wszystko element. Na przykład mamy roboty, które przypominają ludzi, więc cała fabuła oraz życie bohaterów kręcą się wokół tego. Większość dystopii oparta jest na podobnym mechanizmie. W Hello World chciałem od tego odejść, zależało mi na opisie obyczajów roku 2044, gdzie jednostka funkcjonuje w ramach złożonego systemu, który jednak nie wziął się znikąd. Moja bohaterka nie jest do tego, żeby wywracać system albo zbawiać świat. A SF lubi fabuły w stylu Matrixa, gdzie przychodzi mesjasz.

Czyli nie piszesz nic „zarazowego”?

Nie, bo na pewno będzie teraz wysyp tego typu opowieści. Nie prowadzę też dziennika – nigdy tego nie robiłem, postanowiłem więc się nie zmieniać. Prowadzę raczej antydziennik, czyli plan dnia. Myślę, co będę robił po południu albo jutro: kiedy i gdzie spacer, co na obiad itp. To mój sposób na przetrwanie. Bo nie przeżywamy drugiej wojny światowej ani nie mieszkamy w okupowanej Warszawie.

**
Michał R. Wiśniewski
– pisarz, publicysta, redaktor naczelny magazynów upadłych „Kawaii” i „Anime+”, popularyzator japońskiej popkultury i fantastyki w Polsce. Współpracuje z „Gazetą Wyborczą”, „Polityką”, magazynem „Pixel” i „Dwutygodnikiem”. Publikował m.in. w „Nowej Fantastyce”, „Tygodniku Powszechnym”, „Premierach” i „Esensji”, a także w książkach Bond. Leksykon, Seriale. Przewodnik Krytyki Politycznej i Berlin – Pascal Lajt. Prowadził blog Pattern Recognition (mrw.blox.pl) oraz jetlag.com.pl. Autor opublikowanych w Wydawnictwie Krytyki Politycznej powieści Jetlag, God Hates Poland i Hello World oraz książki Wszyscy jesteśmy cyborgami. Jak internet zmienił Polskę (Czarne 2019).

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sowiński
Michał Sowiński
Krytyk literacki i redaktor
Michał Sowiński (ur. 1987) – krytyk literacki i redaktor, związany z „Tygodnikiem Powszechnym” i Festiwalem Conrada. Prowadzi podkast „Book’s not dead”.
Zamknij