Czytaj dalej

Komu potrzebna sterowana przez smartfona żarówka?

Gdy kupowałeś w kiosku gazetę, to wiedziałeś, że stoi za nią redakcja, która czasem ma nawet jakiś etos. Z kolei materiały ostrzegające przed zniewoleniem ludzkości przez jaszczury były odbijane na ksero i rozdawane w przejściach podziemnych. Internet konsekwentnie tę granicę rozmywa – mówi Michał R. Wiśniewski.

Michał Sowiński: W swojej najnowszej książce Wszyscy jesteśmy cyborgami. Jak internet zmienił Polskę postawiłeś się w mało wdzięcznej roli kronikarza polskiej sieci.

Michał R. Wiśniewski: Urodziłem się w czasach drewnianych telewizorów i czarno-białych ekranów, więc byłem naocznym świadkiem i uczestnikiem informacyjnej rewolucji. Musiałem ją opisać.

Po co nam historia internetu?

Ludzka pamięć jest bardzo zawodna. Kiedy przypominam sobie jakieś wydarzenie sprzed dekady, zawsze w jakiś przedziwny sposób mam w tym wspomnieniu ze sobą najnowszy model telefonu. A przecież te detale nie są bez znaczenia.

Ilość techniki w naszym otoczeniu gwałtownie rośnie. Jednocześnie jej obecność staje się coraz bardziej przezroczysta. Łatwo zapominamy, że nasze życie jeszcze niedawno wyglądało zupełnie inaczej, że facebookowy „lajk” ma ledwo dziesięć lat.

Mazzucato: Precz z cyfrowym feudalizmem!

czytaj także

Na czym polega polska specyfika tego medium?

Polski internet, podobnie zresztą jak cała nasza kultura, długo miał charakter peryferyjny. Rozwój mediów splótł się z innymi elementami transformacji – najpierw pojawiła się telewizja satelitarna, a potem komputery, które stopniowo zaczęły łączyć się z internetem. Dzięki temu coraz mocniej wchodziliśmy w globalne obiegi kultury.

Polski internet był emanacją tego procesu – z wyraźnie zarysowanymi narodowymi i społecznymi kompleksami, ciągnącymi się za nami od wieków. Pamiętam na przykład zażarte wojny o polskie znaki diakrytyczne.

Komputery sprowadzane z Zachodu nie obsługiwały same z siebie polskich znaków, trzeba je było stworzyć.

Trudno w to dziś uwierzyć.

Chodziło o zasady, na jakich będziemy włączać nasze peryferia do tej nowej, globalnej kultury cyfrowej.

Jak wyglądała polska sieć u swojego zarania?

Do wyboru były dwie drogi – cyfrowa emigracja albo swojski zaduch. W pierwszym przypadku można było rozmawiać z ludźmi z zupełnie innych światów, co było bardzo orzeźwiające, choć szybko napotykało się bariery – nie tyle językowe, ile kulturowe. Bo o czym polski nastolatek w latach 90. mógł rozmawiać z Amerykaninem? Przecież nawet seriale docierały do nas lata po premierze. Wczesny internet był medium onirycznym – na zagranicznych stronach mogliśmy czytać o filmach, których nie mogliśmy obejrzeć.

A ci, co wybrali sieciowe ojczyzny łono?

Internet dawał możliwość wystawiania głowy poza polski opłotek, ale można też było zamieszkiwać w idealnie polskim internecie. I nie chodzi tylko o język, ale przede wszystkim o sposób myślenia. Polskie grupy dyskusyjne były trochę jak te kurorty w Egipcie, gdzie obsługa mówi po polsku, na obiad jest schabowy, można napić się wódki, a do tego leci disco polo.

Ostolski: Piketty i mity polskiej transformacji

Coś z tej specyficzności zostało czy wszystko rozjechał już walec globalizacji?

Dzięki polskiej wersji językowej Facebook przejął użytkowników rodzimych sieci społecznościowych. Polskie strefy, zamieszkane wyłącznie przez Polaków i kształtowane przez polski sposób myślenia o świecie, doskonale widać też na Twitterze. Można być tam bardzo aktywnym i ani na chwilę nie wystawić nosa poza polskie polityczno-dziennikarskie piekiełko, które upodobały sobie portale internetowe – zrzuty ekranu z jakiejś „gównoburzy” to przecież darmowa treść.

A poziom hejtu?

Nie odbiegamy od normy światowej. Wszędzie pojawiają się choćby grupy inceli czy innych ludzi dających upust swoim frustracjom. Oczywiście w każdym kraju wygląda to nieco inaczej, różni się kolorytem czy detalami, ale uwarunkowania kulturowe mają drugorzędne znaczenie – sedno problemu pozostaje uniwersalne. Globalnie ważniejsze są podziały klasowe niż narodowe.

Internet reprodukuje podziały klasowe?

Klasowe, narodowe, genderowe. Cyberoptymiści wierzyli, że dzięki internetowi nastanie globalna wioska, gdzie wszyscy na równych prawach będą sąsiadami, a nierówności magicznie znikną albo przynajmniej przestaną mieć znaczenie. Ale ta naiwna fantazja nie trwała długo.

Rosyjski FaceApp wie o nas wszystko? I tak wiedział już cały internet!

Struktury dominacji kulturowej zostały odtworzone w sieci – obecnie internet jest wybitnie amerykocentryczny, dlatego tak intensywnie przeżywaliśmy np. kampanię wyborczą Trumpa i Clinton. Bo już informacje o wyborach w Brazylii docierają tylko do fanów polityki międzynarodowej. Czasem przenikają do głównego nurtu strzępki informacji z innych miejsc, jak choćby teraz z protestów w Hongkongu, ale to są informacje już mocno przetworzone, zredukowane do obrazka, zdjęcia albo mema. Mamy dostęp do szczegółowych informacji, ale z nich nie korzystamy, bo jest ich zwyczajnie za dużo.

A co z dalszym rozwojem internetu – czekają nas w najbliższym czasie jakieś przełomy czy raczej nie ma co liczyć na nic poza aktualizacjami emoji?

Dziś rozwój sprowadza się do tego, że grupa kapitalistów wymyśla niepotrzebne gadżety, które potem próbuje sprzedawać. Brakuje idei, która ukierunkowałaby rozwój techniczny dla rzeczywistego dobrostanu ludzkości.

Co do warstwy technicznej, to następnym krokiem jest rzeczywistość rozszerzona. Internet będzie wychodził poza pudełka typu laptop, tablet czy smartfon.

Przestrzeń fizyczna i wirtualna się przenikną. Armie inżynierów już pracują nad tym, żeby z internetu korzystać, nie odrywając się od świata. Bo teraz nawet korzystanie ze smartfona wyłącza nas na moment. To ostatnia bariera do pokonania w tym cyklu rozwoju. Stąd te wszystkie okulary nakładające na „real” wirtualne obrazy, ale także tak zwany „internet rzeczy”, czyli podpinanie do sieci przedmiotów i urządzeń, które często kompletnie tego nie potrzebują.

W późnym kapitalizmie potrzeba jest już drugorzędnym elementem w projektowaniu nowych rzeczy – można ją sztucznie wytworzyć.

Dlatego wszędzie dominuje myślenie marketoidalne, które ma jeden cel – sprzedać kolejne rzeczy i usługi. Chciałbym poznać kogoś, komu faktycznie do szczęścia potrzebna jest sterowana przez smartfona żarówka. Nie bez powodu hasło „internet of things” złośliwie przekręcane jest na „internet of shit”.

I nie chodzi wyłącznie o absurdalny charakter tych produktów, ale też fatalną jakość obsługi. Nie masz gwarancji, że przeznaczona dla tej żarówki aplikacja (często płatna) nie zostanie wyłączona za dwa lata. Do tego wystawiamy się na dodatkowe ryzyko ataków hakerskich – przez oprogramowanie do żarówki łatwo włamać się do całej domowej sieci. W zamian za głupie gadżety oddajemy cyberkorporacjom kolejne przestrzenie naszej prywatności.

Dziś rozwój sprowadza się do tego, że grupa kapitalistów wymyśla niepotrzebne gadżety, które potem próbuje sprzedawać.

Współczesna technika nie jest oparta na wzniosłych ideach rozwoju ludzkości, ale właśnie na kombinowaniu, jak zmonetyzować kolejny gadżet, który jeszcze fajniej będzie przesyłał zdjęcia kotków. Weźmy choćby kamery w nowym iPhonie – mają służyć jeszcze lepszemu nakładaniu tych głupawych wirtualnych masek dostępnych w różnych komunikatorach. Kupujesz sprzęt za 4 tysiące złotych, żeby przebierać się za bohaterkę anime, która będzie realistycznie ruszać brwiami.

Może to już nie dla nas, ale dla cyfrowych native’ów? Jak będą postrzegać internet ludzie młodsi od niego?

Myślę, że dla nich oczywiste będzie to, czego zrozumienie zajęło mi sporo czasu – czyli że internet to jest prawdziwe życie, a wszystkie podziały na świat rzeczywisty i cyfrowy są kompletnie bez sensu. Krążył kiedyś w sieci filmik z planu zdjęciowego Władcy pierścieni, gdzie aktor grający Gandalfa siedzi sam na tle zielonej ściany, w towarzystwie twarzy przyklejonych do patyków, bo zdjęcia z krasnalami dokładano osobno.

Co myślimy, gdzie kupujemy, kogo kochamy. Dane osobowe to nowa ropa kapitalizmu

Aktor się załamał i rozpłakał, i wcale mu się nie dziwię – w pewnym momencie w podobny sposób odbierałem internet.

Człowiek jest w nim sam, w towarzystwie zdjęć twarzy na ekranie. Ciężko czasem pamiętać, że to prawdziwi ludzie. Nie wiem, jak to wpływa na psychikę całego pokolenia. Kontakty w przestrzeni fizycznej są ważne.

Od początku istnienia internetu wieszczy się koniec różnych rzeczy – na przykład dziennikarstwa. Minęły dobre dwie dekady, a ten koniec nie nadszedł. I już chyba nie nadejdzie – przynajmniej nie w tej formie, w jakiej spodziewaliśmy się w latach 90.

Kilkanaście lat temu, gdy byłem naczelnym pisma o anime „Kawaii”, z zazdrością patrzyłem na olbrzymie pensje dziennikarzy z mainstreamu, choćby z „Gazety Wyborczej”. W pewnym momencie podjęto jednak szereg głupich decyzji – wszyscy postanowili przenieść się do internetu, co szybko przyzwyczaiło odbiorców do darmowych treści.

Potem pojawiły się Google i Facebook, co radykalnie uszczupliło przychody z reklam tradycyjnych mediów, więc podupadły one finansowo.

Zaczęło się błędne koło – skoro nie ma pieniędzy z reklam, to nie ma środków na dobre, rzetelne dziennikarstwo, co powoduje dalszy upadek i jeszcze mniejsze wpływy z reklam. Pamiętasz film Spotlight – tam śledztwo dziennikarskie w sprawie pedofilii w amerykańskim Kościele katolickim trwało latami, co musiało kosztować majątek. Efekt był powalający – opublikowano kilkaset materiałów, które wstrząsnęły światem. Które medium może dziś pozwolić sobie na podobną inwestycję?

Osoby pracujące w portalach nie są nawet nazywane „dziennikarzami”, tylko „medioworkerami”, „pracującymi w mediach”. To ludzie, często na śmieciówkach, którzy produkują dziennie po pięć tekstów – te będą się wyświetlać przez parę godzin, po czym przepadną na zawsze w odmętach internetu. Z dziennikarstwem ma to niewiele wspólnego.

A film Tylko nie mów nikomu braci Sekielskich?

Użyłem tego przykładu w książce, desperacko szukając czegoś pozytywnego. Ten film powstał w ramach społecznej zrzutki, więc to jeszcze inny mechanizm finansowy, ale równie mało stabilny. Raz się uda, raz nie. Wysokiej jakości dziennikarstwo, które uparcie dąży do ujawniania prawdy, niestety jest w odwrocie.

Ale walka jeszcze trwa.

Oczywiście, są różne próby ratowania sytuacji – opłaty za dostęp, prenumeraty cyfrowe, szerokie poszukiwanie sponsorów i darczyńców. Ten upadek nie nastąpi dziś ani jutro – są jeszcze na świecie, bo niestety już w Polsce nie, bastiony mediów państwowych, które stawiają na wysoką jakość dziennikarstwa.

Jak przywrócić zaufanie do mediów (a jak tego nie robić)

Ale coraz więcej jest mediów korporacyjnych, podporządkowanych logice kapitału i marketingu – bo jeżeli jakaś gazeta należy do Jeffa Bezosa, to przecież nie napisze się tam złego słowa o Amazonie. A scenariusz, w którym wszystkie znaczące tytuły należeć będą do dużych korporacji, jest wysoce prawdopodobny.

A co z niezależnymi dziennikarzami – na przykład blogerami?

Oni będą niegroźni, bo utoną w gigantycznym szumie informacyjnym. Wspiera go często świadoma polityka platform blogowych. Początek tego procesu można było obserwować na polskiej platformie Salon24, gdzie zawodowych dziennikarzy wymieszano z anonimowymi paranoikami, bazującymi na fakenewsach i teoriach spiskowych.

Ale wciąż dało się szybko rozpoznać, kto jest kim…

Nie dla każdego to było oczywiste, bo zniesiono podstawowe hierarchie – każdy z piszących miał na przykład taką samą oprawę graficzną, co w powszechnym odbiorze zrównywało jakościowo te treści.

Oczywiście nawet w złotej erze dziennikarstwa zdarzały się w prasie wulgarne kłamstwa i manipulacje, ale wciąż istniała wyraźna granica – gdy kupowałeś w kiosku papierową gazetę, to wiedziałeś, że stoi za nią redakcja, która czasem miała nawet jakiś etos albo przynajmniej wyraźną linię redakcyjną. Z kolei materiały ostrzegające przed zniewoleniem ludzkości przez jaszczury były odbijane na ksero i rozdawane w przejściach podziemnych. Internet konsekwentnie tę granicę rozmywa.

Nie da się już nic ważnego powiedzieć w internecie?

W XX wieku dominowały dwie wizje dystopii – jedna oparta na Roku 1984 Orwella, w ramach której totalitarna władza kontroluje wszystko, i druga, bazująca na Nowym wspaniałym świecie Huxleya, gdzie niczego nie trzeba cenzurować, bo śmieciowy przekaz przykrywa wszystko, co ważne. Dziś widzimy, który z nich miał rację. W internecie każda istotna informacja jest zalana gigabajtami banału.

Do tego dochodzą algorytmy polecające treści, które znacząco przyspieszają ten proces. Na platformach typu You Tube już nikt nawet nie udaje, że chodzi o coś innego niż wysoką klikalność.

Z algorytmami się nie wygra?

Można zrezygnować z korzystania. A na pewno, na ile to możliwe, odciąć od tego dzieci, bo nawet na teoretycznie bezpieczniejszym wariancie, YouTube Kids, pojawia się wiele toksycznych treści.

Lepszy jest choćby Netflix, gdzie wykupienie abonamentu gwarantuje bezpieczeństwo (ważny jest też brak reklam kierowanych do dzieci), ale tu znowu ujawniają się podziały klasowe – na tych, których stać na rozmaite subskrybcje, i tych zmuszonych do korzystania z darmowych usług.

Jeśli ktoś ma wolne środki, skorzysta z płatnej prenumeraty „Gazety Wyborczej”, reszta będzie skazana na portal Gazeta.pl. Na samym przykładzie tych dwóch tytułów Agory widać, o jakiej przepaści mówimy.

Jeśli każdy czyta co innego, do tego ogląda swoje seriale i słucha własnej muzyki, to niewiele zostaje elementów wspólnych, o doświadczeniach pokoleniowych nie wspominając.

Ścieżki rozjechały się już dawno. W latach 90. wszyscy oglądali Twin Peaks, bo były trzy kanały w telewizji. Mogłeś więc o nowym odcinku porozmawiać zarówno z koleżanką z podwórka, jak i z babcią.

Nastolatki i nowe media

czytaj także

Nastolatki i nowe media

Aleksandra Denst-Sadura

Pomysł biznesowy Netflixa czy Amazona polega na czymś dokładnie odwrotnym – chodzi o stworzenie olbrzymiej liczby nisz, żeby każdy mógł znaleźć coś dla siebie.

Aż każdy zamieszka w innej galaktyce?

I tak, i nie. Na pewno zniknie klasycznie rozumiany kanon kultury, ale w jego miejsce pojawią się nowe wspólnoty idei. Nieważne, które seriale na Netfliksie obejrzysz, o ile będą one wyrastały z tej samej ideologii.

To widać już dziś – chłopcy-incelowcy, którzy byli zagorzałymi fanami Gwiezdnych wojen, są oburzeni, że głównym bohaterem nowych części sagi nie jest blondyn o niebieskich oczach, tylko dziewczyna albo czarnoskóry.

Big data szansą dla demokracji?

Kształtuje się też olbrzymi blok dzieł kultury wyrastających z progresywnego myślenia społecznego. Nie musisz dotrzeć do wszystkich, kilka wystarczy, żeby w miarę swobodnie komunikować się z innymi jego odbiorcami.

To bardziej optymistyczna wizja.

Znaczenia internetu dla wymiany ideologicznej i kulturowej nie sposób przecenić. Wystarczy spojrzeć, jak zmieniło się polskie społeczeństwo w ostatnich dekadach. Wprawdzie mainstream jest wciąż bardzo zamknięty i konserwatywny, ale już wśród dzisiejszych nastolatków wygląda to zupełnie inaczej.

Badania pokazują jasno, że poziom otwartości i tolerancji jest wśród nich znacząco wyższy niż w poprzednich pokoleniach. I to jest oczywiście zasługa internetu, który umożliwił swobodny udział w zachodniej, progresywnej kulturze z pominięciem zachowawczych instytucji typu rodzina, szkoła czy telewizja publiczna.

Poziom otwartości i tolerancji jest wśród młodych znacząco wyższy niż w poprzednich pokoleniach. I to jest oczywiście zasługa internetu.

I to pomimo oceanu banalnych i toksycznych treści?

Jeśli umiesz się nim posługiwać, a kolejne pokolenia są w tym coraz lepsze, możesz w internecie zbudować dla siebie bezpieczną i przyjazną przestrzeń. Niezwykłym zjawiskiem są na przykład coming outy nastolatków na Twitterze, gdzie wytworzyły się potężne grupy wsparcia. Coś nie do pomyślenia jeszcze dekadę czy dwie temu.

Zjawisko „safe space” działa także w drugą stronę. 

Oczywiście, prawie wszyscy dążą do zamknięcia się w bezpiecznych bańkach, gdzie mogą swobodnie wyrażać siebie – na przykład być białym konserwatystą, któremu nie podoba się to, że w jego ulubionym filmie o kosmosie pojawiają się dziewczyny.

A co z debatą publiczną? Będzie jeszcze możliwa, jeśli wszyscy okopią się w swoich niszach?

Lubimy wierzyć, że kiedyś, jeszcze przed tym złym internetem, wszyscy siedzieliśmy godzinami na agorze i z namysłem debatowaliśmy o wspólnych wartościach. Tymczasem przykład Polski z początku transformacji dobrze pokazuje, że było zupełnie inaczej – nie pytając specjalnie nikogo o zdanie, ograniczono drastycznie prawa kobiet i tylnymi drzwiami wprowadzono religię do szkół. Bez żadnej debaty – po prostu zaordynowano to z pozycji siły. Tak więc nie fetyszyzujmy tak bardzo starych, dobrych czasów.

Ale jednak weźmy chociażby tych inceli – kiedyś byli zjawiskiem marginalnym, a teraz dowiedzieli się o sobie i nabrali wiatru w żagle.

W internecie wiele osób dowiedziało się o istnieniu innych, podobnych sobie ludzi – fani anime, furryści, geje, ale i naziści, wyznawcy teorii spiskowych czy właśnie incele.

Tak się kończy prawicowa wolność słowa

czytaj także

Oceniając internet, trzeba rozsądnie oddzielić to, co dzieje się w jego mrocznych niszach, od gigantycznego postępu społecznego, jaki za jego sprawą się dokonał.

Tu znowu wychodzi problem z tradycyjnymi mediami, które bardzo lubią rozdmuchiwać negatywne zjawiska i używać ich jako prostego klucza do zrozumienia rzeczywistości. Powszechnie uważa się, że Trump wygrał wybory, bo wsparły go w internecie różnej maści prawicowe trolle. A to przecież rażące uproszczenie! A co do samych inceli – oni istnieli przecież także przed epoką internetu. Weźmy choćby środowisko polskiej fantastyki z lat 90. – tam skrajna mizoginia i szowinizm była na porządku dziennym. Była to oczywiście nisza, ale nie żadna tajna organizacja, wręcz przeciwnie – „Nową Fantastykę” można było dostać w każdym kiosku.

Jak na publicystę i dziennikarza opisującego historię internetu masz w sobie zaskakująco dużo optymizmu.

Z internetem nie ma sensu walczyć, trzeba próbować go zrozumieć i opisać. Wciąż mam też nadzieję, że pojawią się instytucje na tyle silne, że będą w stanie choć częściowo kontrolować największe cyberkorporacje. Z drugiej strony kolejne afery i doniesienia o skali inwigilacji mnie przerażają i wpędzają w coraz mocniejszą paranoję.

Myślisz, że demokratyczne instytucje będą jeszcze w stanie podjąć walkę z Facebookiem i innymi gigantami?

Polska w tej kwestii ma niewiele do gadania, ale ciągle jeszcze wierzę w Unię Europejską, która ma odpowiednie narzędzia i potencjał polityczny.

A co z samą demokracją? Internet jej nie dobije?

Wewnątrz Unii wciąż współistnieje ona w miarę pokojowo z rzeczywistością cyfrową. Ale już przykład chiński pokazuje, jak można wykorzystać internet do umacniania państwa totalitarnego. Dlatego tu nie ma prostych odpowiedzi.

Kiedy Facebook stanie się rozumnym

Internet to po prostu kolejna płaszczyzna sporu między siłami demokratycznymi i niedemokratycznymi. Internet jako taki nie jest ani dobry, ani zły dla demokracji – raczej intensyfikuje pewne procesy istniejące niezależnie.

Podczas kryzysu migracyjnego kilka lat temu zobaczyliśmy w polskiej sieci przerażający spektakl nienawiści i ksenofobii – i wypłynął on nie od jakichś trolli z mrocznych zakamarków internetu, tylko o ludzi, którzy na Facebooku ustawiają sobie zdjęcie z dzieckiem i psem. To musiało siedzieć w nich od dawna.

A co z samą futurologią? Kiedyś fantastyka patrzyła w przyszłość z optymizmem, a dziś snuje prawie same czarne wizje.

Na początku fantastyka katastroficzna miała funkcję ostrzegawczą – autorzy pokroju Dicka krzyczeli: „zobaczcie, co się stanie, jeśli nie powstrzymamy zbrojeń nuklearnych”, po czym opisywali postnuklearne pustynie pełne mutantów. Ale te wizje szybko zaczęły być fetyszyzowane. Najlepszym przykładem jest zjawisko preppersów, czyli ludzi, którzy w oczekiwaniu na apokalipsę budują schrony pełne zapasów i broni.

Aż świerzbią ich palce, żeby bezkarnie postrzelać do innych w obronie swoich konserw – dlatego wydają mi się niebezpieczni.

8 zasad, które uczynią internet lepszym miejscem

Preppersi wcale nie mają racji – różne badania socjologiczne i psychologiczne mówią wyraźnie, że w obliczu katastrofy ludzie wcale masowo nie zamieniają się w postaci z Mad Maxa, tylko wręcz przeciwnie – wzrasta w nich empatia.

Masz dużą wiarę w ludzkość. 

To kwestia wyboru: postanowiłem być optymistą, nawet jeśli nie zawsze się nim czuję. Skłaniam się ku najnowszym modelom futurologicznym, gdzie wizje przyszłości nie są już budowane wokół wielkiej katastrofy społeczno-technicznej, a raczej skupiają się na konstruktywnym radzeniu sobie z problemami.

Pojawił się ostatnio nurt „solarpunk”, gdzie wymyśla się nowe techniki oparte na energii słonecznej. Zamiast fetyszyzować dystopie, lepiej fantazjować o „protopiach”. To nowe słowo na opisanie nieodległej rzeczywistości, w której mimo licznych problemów trzeba będzie się jakoś urządzić. Można zacząć już dziś. Od niedawna w Ikei jest do kupienia zestaw hydroponiczny – uważam, że w obliczu nadciągającej katastrofy klimatycznej każdy powinien nauczyć się hodować pomidory we własnym mieszkaniu. Lepiej tak, niż fantazjować o mordowaniu się nawzajem.

Zamiast fetyszyzować dystopie, lepiej fantazjować o „protopiach”.

Wizje konstruktywnej, oddolnej pracy mają jedną wadę – są nieco nudne.

To głębszy problem naszej – czyli amerykańskiej – kultury, opartej na odwiecznej walce dobra i zła przy pomocy laserów. Dobry jedi i zły jedi. Autoboty kontra Decepticony. Avengers kontra reszta świata. Wszyscy się tylko biją – głód narracji i mitologii zaspokajany jest przez opowieści o przemocy. Myślę, że potrzebujemy więcej filmów takich jak Totoro Hayao Miyazakiego, celebrującego kontakt ludzi z przyrodą i zwykłym życiem.

Ale wizji przyszłości z twojej powieści Hello World nie można chyba zaliczyć do „protopii”? 

Pisałem ją, zanim wyobraziłem sobie tę lepszą przyszłość. Hello World można opisać jeszcze innym pojęciem – to „dreamtopia”, czyli świat, gdzie każdy będzie mógł wgrać swoją świadomość do wymarzonej wirtualnej rzeczywistości, zostawiając swoje ciało bezpiecznie w jakimś podziemnym bunkrze. Natomiast nie jest to wizja, której spełnienia pragnę, wręcz przeciwnie – w finale się od tego wyraźnie odcinam.

Przyszłość nie będzie łatwa, nie ma co się oszukiwać tanim coachingiem, ale też ludzkość już wielokrotnie radziła sobie z trudnymi problemami. A i narzędzia, którymi dysponujemy, są coraz bardziej zaawansowane.

Wiesz, co uważam za symboliczny triumf ludzkości? Że jak polecieliśmy w kosmos i zrobiliśmy pierwsze zdjęcia naszej planety, to okazało się, że wygląda ona dokładnie jak globus. Jako cywilizacja, kultura, społeczeństwo sięgamy dalej, jesteśmy czymś więcej niż sumą jednostek pełzających po ziemi. Nie jesteśmy gatunkiem, który tak łatwo wymrze.

Michał R. Wiśniewski: Mam nadzieję, że ludzie nie są tacy głupi

**
Michał R. Wiśniewski
– pisarz, publicysta, redaktor naczelny magazynów upadłych „Kawaii” i „Anime+”, popularyzator japońskiej popkultury i fantastyki w Polsce. Publikował m.in. w „Gazecie Wyborczej”, w magazynach „Pulp, „Nowa Fantastyka”, „Kmag”, „Arigato”, portalu next.gazeta.pl, a także w książkach Bond. Leksykon, Seriale. Przewodnik Krytyki Politycznej i Berlin – Pascal Lajt. Prowadził bloga: Pattern Recognition (mrw.blox.pl) oraz jetlag.com.pl. Autor opublikowanych w Wydawnictwie Krytyki Politycznej powieści Jetlag, God Hates Poland i Hello World.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sowiński
Michał Sowiński
Krytyk literacki i redaktor
Michał Sowiński (ur. 1987) – krytyk literacki i redaktor, związany z „Tygodnikiem Powszechnym” i Festiwalem Conrada. Prowadzi podkast „Book’s not dead”.
Zamknij