Wyraźna dysproporcja dochodowa w krajach północno-atlantyckich, zapoczątkowana przez zwycięski i długo przygotowywany ideologiczny marsz Reagana i Thatcher, nie powinna zamykać nam oczu na cokolwiek paradoksalny wzrost wydatków na ubezpieczenia społeczne i płatności transferowe w postaci dodatków mieszkaniowych, ulg podatkowych, zasiłków na dzieci i świadczeń z tytułu ubezpieczenia społecznego.
Ciekawa i doskonale udokumentowana wizja ostatniego tysiąclecia autorstwa Basa van Bavela w przekonujący sposób pokazuje, że „kapitalistyczni” liderzy (czyli główne gospodarki rynkowe – od kalifatu Abbasydów w Bagdadzie po Stany Zjednoczone) nieuchronnie wpadali w kłopoty po kilku stuleciach, w konsekwencji musieli ponownie oddać pałeczkę komuś innemu. To translatio imperii to bez wątpienia powtarzające się zjawisko w historii. Godna uwagi jest jednak nie tyle utrata czołowej pozycji, ile fakt, że najczęściej „przegranym” na dłuższą metę nie powodziło się dużo gorzej. System nie był aż tak autodestrukcyjny.
Na przykład dziś Holendrom powodzi się dużo lepiej niż kiedyś, mimo że złoty wiek tego kraju dawno przeminął. To samo dotyczy północnych Włoch, południowych Niderlandów, Republiki Zjednoczonych Prowincji, Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych, które przegrywają dziś rywalizację z Azją Wschodnią. Dlaczego w wypadku kolejnych zmian na fotelu lidera miałoby być inaczej?
Van Bavel wziął to, rzecz jasna, pod uwagę. Nie zaprzecza, że w przeszłości przegrani mogli się odbudować, choć w skromniejszej formie, ale uważa, że w naszym silnie zglobalizowanym świecie nie jest to już możliwe, ponieważ projekt wskrzeszenia imperium w starym stylu nie jest już po prostu wykonalny. Ale czy to przekonująca teza? Na myśl przychodzą Chiny. Niezależnie od słabości tej centralnie zarządzanej gospodarki rynkowej z pewnością nie ugina się ona jeszcze pod ciężarem globalizacji i globalnych właścicieli kapitału.
czytaj także
A co z argumentem wysuniętym przez niektórych historyków pracy na temat wyjątkowego charakteru wolnej pracy najemnej? Najważniejsze pytanie brzmi, czy niezaprzeczalna prekaryzacja części siły roboczej w ostatnich dziesięcioleciach jest zjawiskiem wystarczająco szerokim i głębokim, aby można ją było po prostu ekstrapolować na przyszłość.
Zwiększanie się nierówności społecznych?
Tak oto doszliśmy do niezbitego twierdzenia Piketty’ego o rosnących różnicach dochodowych, zwłaszcza w bogatych krajach od lat 70. i 80. XX w. Wcześniej dochody pracowników najemnych rosły; następnie stanęły, podczas gdy w tym samym czasie dochody osób najlepiej zarabiających poszybowały w górę.
Na tym jednak historia się nie kończy. Tej stagnacji dochodów pochodzących z pracy można przeciwstawić długoterminowy wzrost innych form zarobków przeciętnego mężczyzny i kobiety, jak widzieliśmy w rozdziale 7. Wyraźna dysproporcja dochodowa w krajach północno-atlantyckich, zapoczątkowana przez zwycięski i długo przygotowywany ideologiczny marsz Reagana i Thatcher, nie powinna zamykać nam oczu na cokolwiek paradoksalny wzrost wydatków na ubezpieczenia społeczne i płatności transferowe w postaci dodatków mieszkaniowych, ulg podatkowych, zasiłków na dzieci i świadczeń z tytułu ubezpieczenia społecznego.
Peter Sloman opisał to zjawisko na przykładzie Anglii, określając je mianem „paradoksu rosnących wydatków socjalnych w epoce neoliberalizmu”. W konsekwencji doszło do dużej zmiany struktury części dochodów dorosłych ludzi w wieku produkcyjnym. Ich dzieci są opłacane nie przez pracodawców, ale przez rząd lub za jego pośrednictwem; w mniejszym stopniu w formie świadczeń pieniężnych, a coraz częściej w formie ubezpieczenia społecznego, dotacji mieszkaniowych, dobrej bezpłatnej lub państwowej edukacji i tym podobnych.
W wypadku Wielkiej Brytanii oznacza to, że mniej więcej na początku nowego tysiąclecia „wzrost nierówności zarobków gospodarstw domowych został w dużej mierze zniwelowany przez system podatków i świadczeń”. Było to nie tylko odejście od modelu uzależniającego pracowników od pracodawców (i działań zbiorowych) w stronę modelu z dużą rolą urzędników państwowych, ale oznaczało to także bezpośrednie zaangażowanie tych ostatnich w finanse gospodarstw domowych. Taka pomoc jest przecież „weryfikowana pod względem dochodów”, a ten rodzaj weryfikacji (coraz bardziej cyfrowy) może mieć dalekosiężny charakter i podważać autonomię w ramach stosunków domowych.
Zwolenników takich rozwiązań znajdziemy nie tylko, jak można by się spodziewać, wśród lewicy politycznej (przypomnijmy program Bolsa Família, wprowadzony w 2003 r. przez prezydenta Brazylii Lulę), ale także wśród prawicowych ekonomistów i polityków, którzy czasami opowiadają się za redystrybucją poprzez (powszechny) dochód podstawowy. Wystarczy przywołać przykład Miltona Friedmana, intelektualnego orędownika wolnego rynku, który już podczas drugiej wojny światowej zaczął opracowywać swoją propozycję ujemnego podatku dochodowego. Dla niego różnica między obydwoma podejściami – lewicowym i prawicowym – sprowadza się do wysokości składki, a przede wszystkim stopnia kontroli rządowej. W obu wypadkach obserwujemy jednak niezaprzeczalne pogłębienie się przepaści między pracą a płacą oraz przeniesienie odpowiedzialności z pracodawców na rząd.
czytaj także
W kontekście historii pracy nie jest chyba niespodzianką, że pogłębiająca się przepaść majątkowa w poszczególnych krajach wydaje się wielowiekową spuścizną trendu do nierównego doceniania i wynagradzania pracy – a mówimy tu o trendzie zakotwiczonym instytucjonalnie i ideologicznie. I jest to najwyraźniej zjawisko odrębne od skłonności potentatów do popadania w samozadowolenie, a także od ich tendencji do popierania ideologii, które umniejszają pracę najemną. Stoi ono również w sprzeczności z szeroko propagowanym przez nich dziś przekonaniem, że wysokie nagrody wynikają z wysiłku i wrodzonego talentu.
Społeczeństwa, które były w przeszłości zdominowane przez niewolnictwo, jawną hierarchię kastową lub bardziej nowoczesne formy zinstytucjonalizowanych nierówności, takich jak segregacja rasowa i apartheid, wydają się niejako dziedzicznie szczególnie obciążone pod tym względem (co nie znaczy, że reszta świata, w tym Europa, jest bez grzechu). Pomyślcie o niedawnym skrajnym wzroście nierówności w Indiach. I to mimo że po odzyskaniu niepodległości w 1947 r. podjęto tam próby promowania równych szans społecznych dla członków kast znajdujących się w niekorzystnej sytuacji (także w konstytucji z 1950 r., sporządzonej przez Ambedkara, który sam urodził się jako dalit), na przykład za pomocą akcji afirmatywnej w postaci systemu „rezerwacji”. A także pomimo wysiłków na rzecz budowy państwa opiekuńczego à la Beveridge, co niestety zakończyło się powstaniem głębokiej przepaści między chronionym sektorem „formalnym” a niechronionym sektorem „nieformalnym”.
czytaj także
W USA akcja afirmatywna, której żądali między innymi James Baldwin, Martin Luther King i Malcolm X, także jest daleka od pożądanego rezultatu, co podkreślają uczestnicy ruchu Black Lives Matter. Kolejne przykłady to RPA po okresie apartheidu, ale także Brazylia, gdzie dziedzictwo niewolnictwa (zniesionego zaledwie 130 lat temu) jest ogromne. Najmocniejszym przejawem omawianego zjawiska jest oczywiście uporczywa powszechność systemów, które faworyzują nierówności – wbrew deklaracjom, że jest inaczej – w bogatych w ropę państwach świata arabskiego.
Jak dotąd wewnętrzny krąg obywateli (zwłaszcza mężczyzn) cieszy się przynajmniej minimalnymi prawami do pracy i godziwego wynagrodzenia. Na tym się jednak nie kończą różnice między nami (dorosłymi mężczyznami) a nimi (innymi), z pewnością nie w świecie o dużej mobilności geograficznej. W każdym kraju istnieje również zewnętrzny krąg ludzi pracy, którzy mogą korzystać z praw przynależnych wewnętrznemu kręgowi jedynie częściowo. Są to przede wszystkim legalnie zatrudnieni pracownicy zagraniczni. Zawsze mają oni mniej praw, nawet w Unii Europejskiej, a czasami znacznie mniej, jak w wypadku krajów Zatoki Perskiej i Arabii Saudyjskiej.
Wreszcie są też osoby pracujące nielegalnie, pozbawione praw obywatelskich, bez dokumentów. Najbardziej skrajną wersją zewnętrznego kręgu jest społeczeństwo wykorzystujące mniejszość, Untermenschen, bez jakiejkolwiek formy wynagrodzenia. Druga wojna światowa była pełna tego typu przykładów i niestety nie można wykluczyć, że w przyszłości się to powtórzy.
To wszystko rodzi logiczne pytanie: dlaczego mimo rosnącej luki w poziomie dobrobytu działania zbiorowe stały się tak rzadkie w porównaniu z poprzednim stuleciem? Zapewne nie można mówić o ich całkowitej nieobecności (przypomnijmy na przykład gwałtowne protesty w Korei Południowej). Widzimy też częściowy sukces akcji afirmatywnej, a przynajmniej częściową realizację jej obietnic, choćby w Indiach w stosunku do niższych kast i, bardziej ogólnie, w wypadku kobiet.
Brak silnego, zbiorowego ruchu sprzeciwu można tłumaczyć faktem, że to właśnie dzięki stuleciu akcji zbiorowych klasa niższa w państwach północnoatlantyckich cieszy się obecnie historycznie rozsądnym poziomem dobrobytu (znowu dzięki wspomnianym wcześniej transferom). Nierówności nadal są jednak duże i dodam, że dzisiejszy brak kontrruchów może wynikać także z tego, jakie konsekwencje psychologiczne mają obecne nierówności dla ludzi, którzy są w najgorszej sytuacji: to znaczy ich energia została odwrócona od prawdziwego problemu – nierówności społecznych – i skierowana na wykluczanie innych, co widać na przykładzie popularności populistycznych obaw dotyczących imigrantów i mniejszości.
**
Fragment pochodzi z książki Jana Lucassena Historia pracy. Nowe dzieje ludzkości, która ukazała się nakładem wydawnictwa Znak Horyzont. Przełożył Tomasz Markiewka. Dziękujemy wydawnictwu za zgodę na przedruk.
**
Jan Lucassen (ur. 1947) – holenderski historyk, założyciel i długoletni dyrektor działu badań amsterdamskiego International Insitute of Social History, od 2012 na emeryturze. Wykładał m.in. na uniwersytetach w Utrechcie i Hull. Członek Królewskiej Holenderskiej Akademii Sztuk i Nauk, autor ponad stu publikacji.