Kraj

Mniej Muska, więcej humanistów!

Wolność słowa, równość, tożsamość i natura człowieka – kwestie, którymi od wieków zajmują się dyscypliny humanistyczne, zostały przejęte i zdominowane przez celebrytów i technologicznych feudałów. Nic dobrego z tego nie wynikło, może więc czas zaprosić do rozmowy humanistów?

Niemal równo rok temu Thomas L. Friedman, publicysta „New York Timesa”, napisał tekst o tym, że potrzebujemy więcej Elonów Musków, a mniej Gret Thunberg. Był to swego rodzaju manifest lub wręcz wyznanie wiary: wyraz ogromnego zaufania do potęgi miliarderów-geniuszy, którzy za pomocą swojej supermocy, zwanej innowacyjnością, rozwiążą najważniejsze problemy ludzkości.

Od tamtej pory klimat wokół Muska – szczególnie z powodu kontrowersji wokół przejęcia przez niego Twittera – się zmienił. Mówiąc najoględniej, coraz więcej osób ma go nie za geniusza, ale internetowego trolla uzależnionego od mediów społecznościowych, który sam nie do końca wie, co robi i co zamierza.

Łaska technofeudała, czyli Elon Musk kroi Ukrainę

Jako symbol tej zmiany można potraktować tekst Charlotte Kilpatrick, dziennikarki, która pisze, że potrzebujemy mniej Musków, a więcej humanistów. Chodzi jej o to, że choć sam Musk reklamuje się jako wybawca i dobroczyńca ludzkości, który poniesie nas do gwiazd – a po drodze uratuje jeszcze wolność słowa i dogada się z Putinem – to tak naprawdę jest on ignorantem w kwestiach, które nierozerwalnie wiążą się z postępem. Jakimi wartościami się kierujemy i za pomocą jakich kryteriów mierzymy ten postęp? Jak pisze Kilpatrick:

„Musk nie znajdzie odpowiedzi na te głębsze pytania dotyczące życia, wolności i dążenia do szczęścia, przeskakując na koniec książki i szukając klucza z rozwiązaniami. Nie może też zredukować tych pytań do ankiet typu tak lub nie, które podsuwa chórowi swoich technolibertarianskich fanów na Twitterze”.

Fałszywy prorok

W przypadku Muska sprawa jest jasna. Potrzebujemy jak najmniej miliarderów-egocentryków, którzy budują wokół siebie kult i skupiają w swoich rękach coraz większą władzę. Bo kontrola nad potężnymi kanałami komunikacji – niezależnie od tego, czy mówimy o „Washington Post”, czy o Twitterze albo Facebooku – to też rodzaj władzy.

Elon Musk kupił Twittera. To zagrożenie, a nie nadzieja dla wolności słowa

Musk jest tylko częścią szerszego trendu zamieniania demokracji na plutokrację, ale jest on o tyle ciekawym przypadkiem, że szczególnie dobrze uwypukla najgorsze aspekty tego trendu.

Nie od dziś wiadomo, że niektórzy miliarderzy, jak Steve Jobs czy Donald Trump, potrafią się stać autorytetami, wręcz ikonami kulturowymi, dla dużego grona osób. Nikt jednak – może poza byłym prezydentem USA – nie dorobił się równie wielu bezkrytycznych fanów-wyznawców jak Musk. Doprowadza on do skrajności wizerunek prezesa-celebryty, o którym pisali w książce Świat według prezesów Peter Bloom i Carl Rhodes:

„Upudrowany medialnie i kulturowo wizerunek prezesa-celebryty zyskał wybitnie indywidualistyczne rysy – stanowił mieszankę gwiazdorskiego statusu i przekonania, że wyniki firmy zależą wyłącznie od działań bohaterskich prezesów. Jeśli ktokolwiek inny dokładał się do tych wyników, na przykład pracownicy, to zakładano, że wytworzona przez nich wartość była jedynie przedłużeniem woli i mocy ich przywódcy”.

Dokładnie na tej zasadzie Muskowi przypisuje się wszystkie sukcesy związane z Teslą bądź SpaceX. Problem polega na tym – piszą Bloom i Rhodes – że przekłada się to potem na ogromny autorytet tego rodzaju postaci, na którym zbijają one kapitał – także polityczny. Co gorsza, stają się wzorem do naśladowania dla innych. „Osoba poddana tego rodzaju perswazji może nie mieć żadnych wspólnych interesów z daną firmą poza dziwnym, nowym rodzajem bałwochwalczego przywiązania do jej prezesa” – zauważają Bloom i Rhodes.

Kontrola mediów i platform społecznościowych przez miliarderów bądź multimilionerów też nie jest niczym nowym. Ale znowu Musk doprowadza to wszechwładztwo do skrajności. Z jednej strony wygłasza patetyczne deklaracje, jakoby kupił Twittera dla dobra ludzkości, z drugiej – coraz trudniej mu ukryć, że chodzi o spełnianie prywatnych zachcianek.

Być jak Elon Musk. Mesjasz czy patoinfluencer kapitalizmu?

Kiedy Musk ogłosił, że jest zwolennikiem absolutnej wolności słowa, dziennikarz Nilay Patel zauważył, że nie da się prowadzić wielkiej platformy społecznościowej i być zwolennikiem dopuszczania każdego rodzaju wypowiedzi. Brak jakiejkolwiek moderacji sprawi bowiem, że na platformie rozpleni się agresja słowna, co odstraszy dużą część użytkowników. Przewidywał więc, że Musk bardzo szybko napotka granice swojego oddania dla wolności słowa. Nie przypuszczał tylko, jak bardzo osobiste się one okażą. Świeżo upieczony właściciel Twittera zawiesił konto Kathy Griffin, amerykańskiej aktorki, która udając Muska, wstawiała na platformie różne parodystyczne komentarze.

Po co nam humaniści

A co z tymi humanistami? W jakim sensie mogliby być alternatywą dla Muska i jemu podobnych osób? Na czym dokładnie miałby polegać ich wkład do debaty publicznej?

Pytanie o rolę humanistyki we współczesnym świecie zaprząta samych humanistów. Zazwyczaj dochodzą oni do wniosku, że wykształcenie humanistyczne pomaga poruszać się po świecie idei i wychodzić poza lokalne, ale też czysto komercyjne perspektywy – umiejętność szczególnie przydatna we współczesnych pluralistycznych społeczeństwach demokratycznych.

Na celebrycki rozum

Takiej tezy broni na przykład amerykańska filozofka Martha C. Nussbaum w książce Nie dla zysku. Dlaczego demokracja potrzebuje humanistów. Podobnym tropem idzie polski literaturoznawca Michał Paweł Markowski. W tekście Humanistyka: niedokończony projekt przekonuje: „Humanistyka uwrażliwia nas na to, że żaden z obiegowych słowników nie jest ostateczny i zawsze można go zmienić na inny, lepiej nam służący, lepiej odpowiadający nie tyle rzeczywistości (bo żaden język nie odpowiada rzeczywistości lepiej niż inne), ile naszym przeświadczeniom, naszym przekonaniom, naszym marzeniom”.

Czy mają rację?

Powiedzmy sobie otwarcie: bycie humanistą nie przekłada się na bycie lepszym uczestnikiem debaty publicznej. Humaniści tak jak wszyscy inni potrafią być zbyt pewni siebie, wypowiadać się apodyktycznie na tematy, którymi interesują się od godziny, bo właśnie stały się głośne, wdawać się w bezsensowne utarczki albo posługiwać się mało wyrafinowaną argumentacją. Jeśli ktoś nie wierzy, niech zerknie na konto twitterowe filozofa Jana Hartmana. Jeden z jego ostatnich wpisów to: „Starzy niewyoutowani homoseksualiści mówią o kobietach jak o jakichś dziwnych stworach, z których dołem wypadają małe siurki, którym potem dają mleko z tego czegoś, co im wisi z przodu”.

Filozof, jak widać, może wypowiadać się z równym „wdziękiem” co miliarder. Nie należy więc naiwnie sądzić, że zwiększenie roli humanistów w debacie publicznej automatycznie oznaczałoby poprawę jej jakości. W świecie mediów społecznościowych algorytmy mają większy wpływ na kształt tej debaty niż to, jakie wykształcenie ma dana osoba.

Nie znaczy to jednak, że propozycje w rodzaju tych, które przedstawiają Nussbaum czy Markowski, są całkowicie niedorzeczne. Mają oni o tyle rację, że – czy się to komuś podoba, czy nie – debata publiczna jest wypełniona tematami poruszanymi zazwyczaj na kierunkach humanistycznych: od filozofii przez antropologię po literaturoznawstwo. Najlepszym przykładem głośny także w Polsce spór o gender, ale także wszelkie dyskusje o wolności, równości czy naturze człowieka.

Jakkolwiek abstrakcyjne nie wydawałyby się te tematy, to na przykład wiele debat o systemie podatkowym prędzej czy później zamienia się w spór o to, co leży, a co nie leży w naturze ludzkiej, albo czym jest, a czym nie jest równość.

A skoro tak, to czymś naturalnym wydaje się dopuszczenie do głosu tych, którzy specjalizują się w refleksji nad tego rodzaju ideami. Nie jako ludzi, którzy posiadają niepodważalny autorytet bądź dysponują szczególnymi kwalifikacjami do prowadzenia debaty „na poziomie”, lecz raczej jako osoby najzwyczajniej w świecie otrzaskane z pewnym sposobem myślenia i mogące poszerzyć odrobinę naszą wiedzę albo zaproponować nowy punkt widzenia.

Na przykład w kontekście przekonania, jakoby Musk był genialnym inżynierem, który w pojedynkę rozkręcił przemysł samochodów elektrycznych, warto byłoby się zapoznać z tym, ku jakim wnioskom skłania się dziś filozofia i socjologia nauki. W skrócie: mit geniusza jest, no właśnie, mitem; nauka to w większości gra zespołowa, a nie koncert solowy. Do takich wniosków dochodzą choćby przedstawiciele i przedstawicielki najprężniejszego dziś nurtu w filozofii i socjologii nauki, jakim są studia nad nauką i techniką.

Kto docenia humanistykę?

Duża część osób nie traktuje współczesnej humanistyki poważnie – ot, takie tam sobie akademickie rozważania, bez większego wpływu na cokolwiek. A ci, którzy uważają, że ma ona znaczenie, są nią zazwyczaj przerażeni. Nie wiem, czy jakakolwiek inna grupa społeczna w Polsce tak bardzo docenia wagę studiów genderowych jak polska prawica. Jeśli wierzyć ich retoryce, idee genderowe mają moc zmieniania świata. Sęk w tym, że ich zdaniem jest to zmiana zdecydowanie na gorsze.

Podobnie z takimi nurtami jak postkolonializm. Jeśli ktokolwiek w Polsce wierzy, że idee postkolonialne mają jakieś znaczenie, to jest to najczęściej prawica albo osoby pozostające pod wpływem prawicowych przekonań, które narzekają, że z postkolonializmu bierze się wokizm, kultura unieważniania i wszelka inna poprawność polityczna.

Kultura unieważniania to problem. Ale nie dla uprzywilejowanych [polemika]

Tworzy to dziwaczną sytuację: ludzie, którzy zajmują się zawodowo tymi nurtami badawczymi, są gdzieś na marginesie debaty publicznej – bo media nie mają zbytniej ochoty z nimi rozmawiać – ale idee powiązane z tymi nurtami, jak właśnie gender, z powodzeniem w tej debacie funkcjonują. Często w karykaturalnej formie, bo zostają przefiltrowane przez lęki i uprzedzenia ich przeciwników.

Jedną z konsekwencji tego stanu rzeczy jest przekonanie części osób, że mogą w dwóch, trzech zdaniach wykazać absurdalność całych dyscyplin badawczych. Doskonałym przykładem będzie tu Łukasz Sakowski, autor popularnej strony na Facebooku „To tylko teoria”, który po przeczytaniu jednej książki krytycznej wobec studiów genderowych i postkolonialnych napisał tekst sprowadzający te podejścia teoretyczne do absurdu.

Musk chcący rozstrzygnąć złożone dyskusje na temat – na przykład – wolności za pomocą ankiet twitterowych jest częścią tego samego zjawiska. To połączenie przemożnej chęci podejmowania tematów, w których specjalizują się humaniści, i braku jakiejkolwiek ochoty do zapoznania się z tym, co mają oni do powiedzenia.

Molestowanie: śmieszny temat do żartów, gdy nie masz o nim pojęcia

Humaniści nie naprawią świata, ale mogliby przynajmniej wybić z dobrego samopoczucia parę osób, które są przekonane, że potrafią w kilku zdaniach rozstrzygać najbardziej złożone dylematy współczesności. A już to byłaby jakaś wartość i – cóż – postęp.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz S. Markiewka
Tomasz S. Markiewka
Filozof, tłumacz, publicysta
Filozof, absolwent Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, tłumacz, publicysta. Autor książek „Język neoliberalizmu. Filozofia, polityka i media” (2017), „Gniew” (2020) i „Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat” (2021). Przełożył na polski między innymi „Społeczeństwo, w którym zwycięzca bierze wszystko” (2017) Roberta H. Franka i Philipa J. Cooka.
Zamknij