Kraj, Serwis klimatyczny

Popierajmy górników. Na dłuższą metę wszyscy możemy na tym dobrze wyjść

Barbórka na Nikiszowcu w Katowicach Fot. Mariusz Cieszewski/Flickr.com CC BY-ND 2.0

Przez lata żaden rząd nie dał związkowcom zagrać w wielką grę o przyszłość. Mogli grać tylko doraźnie – o jeszcze rok i dwa pracy, o kolejne oddłużenie, o wyższe płace. To i teraz grają o to, by elektrownie kupowały ich węgiel, a nie zagraniczny. I trzeba ich w tym popierać − pisze Michał Sutowski.

Czy lepiej truć siebie i planetę tańszym węglem z Rosji – finansującym rosyjskie zbrojenia i wzmagającym nasze uzależnienie energetyczne od Kremla? A może jednak palmy własny – bilanse spółek energetycznych (ergo: państwo, ergo: podatnicy) wyjdą na tym gorzej, ale za to kapitał zostanie w kraju, razem z dziesiątkami tysięcy miejsc pracy? Tak mniej więcej wyglądają warunki brzegowe sporu między związkowcami z Polskiej Grupy Górniczej i innych spółek węglowych a polskim rządem – wiele wskazuje na to, że szczegółowe argumenty stron poznamy na warszawskich ulicach pod koniec lutego, na kiedy to działacze związkowi zapowiadają protesty.

Konieczny: Trzeba ciąć po imporcie, a nie po produkcji węgla w Polsce

Nic się nie zmieniło od lat 90.

W tym roku mija 25 lat od otwarcia ostatniej nowej kopalni węgla kamiennego w Polsce i ponad 20 od wielkich reform ministra Steinhoffa, kiedy to zlikwidowano ponad 20 kopalń i zredukowano zatrudnienie w górnictwie – w porozumieniu ze związkami zawodowymi – o blisko 100 tysięcy pracowników.

Mimo to dyskusje na temat górnictwa wciąż przypominają te z lat 90., jakby nic się nie zmieniło, katastrofa klimatyczna była narracją grupy jajogłowych, względnie brodatych aktywistów, Polska zaś wciąż była poza Unią Europejską, a główne dylematy dotyczyły kosztów wydobycia („rentowność”) i warunków pracy górników („podwyżki”, „trzynastki”, „czternastki”…).

Dobrze, że chociaż o wwozie węgla do Polski zaczęliśmy rozmawiać na serio. Polskie elektrownie importują bowiem węgiel, głównie z Rosji, na potęgę – kilkanaście milionów ton rocznie, czyli ćwiartkę wydobycia krajowego; kilka milionów ton niesprzedanej produkcji naszych kopalń zalega na hałdach, a zapasy rosną. Ekonomicznie ma to sens – zagranica wydobywa odkrywkowo, a więc taniej, nawet przy bardzo dalekim transporcie; ekologicznie to oczywiście katastrofa, bo ślad, nomen omen, węglowy, zwiększa się jeszcze poprzez fracht.

Górniczy związkowcy domagają się w tej sytuacji zakazu importu surowca i demaskują przypadki, gdy elektrownie palą zagranicznym. Argumentują stabilnością i bezpieczeństwem politycznym dostaw, a także krajowymi miejscami pracy; domagają się również podwyżek (mimo spadku cen światowych – ze 100 na niecałe 60 dolarów w miarodajnych portach Beneluksu, tzw. ARA). Chcą również reform strukturalnych, ale nie takich, jakie kojarzymy z czasami transformacji.

Nie ma darmowych obiadów, czyli co trzeba wiedzieć o śladzie węglowym [wyjaśniamy]

Jak mówi jeden z ich najbardziej znanych liderów, Bogusław Ziętek z Sierpnia ’80, „jeśli nie będzie zmian systemowych wiążących górnictwo z energetyką i przebudowujących cały ten system, to w maju, a najdalej w czerwcu, wszystko to trafi szlag”. Ergo, chodzi o to, by to, co dziś dzieje się na telefon z odpowiedniego resortu (a więc nakazy nierentownych zakupów paliwa energetycznego przez wielkie spółki kontrolowane przez państwo), było normalną transakcją wewnątrzkorporacyjną. Dziś spółki energetyczne ratują spółki górnicze, kupując od nich węgiel powyżej cen dostępnych na rynku, a tak tworzyłyby jedną spółkę, która jakoś ten droższy węgiel będzie ujmować w kosztach.

Höhn: Węgiel brunatny to sprawa zamknięta [rozmowa]

Prezes PGG na żądania związkowców odpowiada, że „wszelkiego rodzaju trudne do wyjaśnienia na zewnątrz żądania będą wykorzystywane przez przeciwników węgla jako argument za jak najszybszym zakończeniem działalności sektora i zamknięciem kopalń”.

Kto ma rację?

Jakkolwiek to się skończy – dalej będziemy produkować wysokoemisyjny prąd; dalej będziemy tracić środki unijne (zapewne przepadnie miliard euro z Funduszu Sprawiedliwej Transformacji – nie będzie ich, dopóki Polska nie zadeklaruje celu neutralności klimatycznej do 2050, a bez wygaszania energetyki węglowej i górnictwa nie da się tego zrobić). I dalej będziemy dopłacać do energii bezpośrednio (przez ceny emisji) oraz pośrednio – kosztem przedwczesnych zgonów z powodu stanu powietrza i chorób dróg oddechowych.

Premier Morawiecki reprezentował w Brukseli lobby paliw kopalnych, nie zwykłych ludzi [rozmowa]

Czy z tego impasu można wyjść? No i – kto ma rację w tym sporze? Nieśmiertelna fraza Slavoja Žižka podpowiada właściwą formułę: rację mają górniczy związkowcy (tak, trzeba zakazać importu węgla, trzeba potraktować koszty wydobycia i produkcji energii jako proces łączny, zamiast je ukrywać metodami kreatywnej księgowości), tyle że z niewłaściwych powodów (bo nie możemy przez kolejne dekady stabilnie i bez nerwów produkować prądu z rodzimego węgla).

Trzeba zakazać importu węgla, trzeba potraktować koszty wydobycia i produkcji energii jako proces łączny, zamiast je ukrywać metodami kreatywnej księgowości.

To nie znaczy, że związkowcy są głupi czy naiwni. Że podcinają gałąź, na której siedzą. Po prostu – przez lata żaden rząd nie dał im zagrać w wielką grę o przyszłość, o kształt transformacji ich regionów, o nowe miejsca pracy czy o pomysł na spożytkowanie ich niemałych przecież umiejętności. Mogli grać tylko doraźnie – o jeszcze rok i dwa pracy, o kolejne oddłużenie kopalni, o wyższe płace, które jutro jeszcze mogą znaleźć się w ich kieszeniach, bo co pojutrze, to cholera wie.

To i teraz grają o to, by elektrownie kupowały ich węgiel, a nie zagraniczny.

Skoro już się trujemy…

A co z tego łamańca intelektualnego wynika politycznie? To proste. Kiedy górnicy (a z nimi także klub Lewicy) domagają się zakazu importu surowca z Rosji (a najlepiej w ogóle jego importu), działają obiektywnie słusznie. Po pierwsze, skoro się trujemy, to niech lepiej zarabiają na tym górnicy polscy, niż mieliby zarabiać ci z Australii, Kuzbasu czy Mozambiku, sorry, Winnetou.

A po drugie, dotychczasowa możliwość importu taniego surowca z zagranicy pozwala odwlekać w nieskończoność transformację tego, co najważniejsze, a więc nie górnictwa, lecz właśnie energetyki. Pozwala mamić się iluzją, że skoro surowiec na rynku jest tani (a jaki ma być, skoro pochodzi z odkrywek w Australii czy syberyjskiej Republiki Chakasji?), to podtrzymując spalanie węglowodorów, zachowujemy się w sposób ekonomicznie racjonalny, inaczej niż rzekomi fantaści od niepewnej fotowoltaiki, farm wiatrowych czy atomu.

Atom – szansa czy zagrożenie? [wyjaśniamy]

Same kopalnie to przy tym sprawa zdecydowanie wtórna wobec elektrowni – przy obecnym rynku pracy i rozwoju gospodarczym regionów przemysłowych Polski ich wygaszanie w perspektywie np. półtorej dekady znaczy coś zupełnie innego niż kiedyś likwidacja wałbrzyskiego „Thoreza” czy „Victorii”. Zamykanie kolejnych nierentownych zakładów nie skazuje ich załóg na biedaszyby, tym bardziej że wielu spośród dziś zatrudnionych zdąży w nich dopracować do emerytury.

Zakaz importu i miks energetyczny

Prawdziwym wyzwaniem są za to elektrownie – nie tyle ze względu na miejsca pracy, ile moce wytwórcze. Rząd PiS, na to wygląda, zrezygnował z upiornego projektu budowy kolejnego bloku w elektrowni Ostrołęka, ale to oczywiście za mało.

Możliwość importu taniego surowca z zagranicy pozwala odwlekać w nieskończoność transformację tego, co najważniejsze, a więc nie górnictwa, lecz właśnie energetyki.

Od kilkunastu lat ekipy rządzące nie mają pomysłu na radykalną zmianę miksu energetycznego: PO rzucała kłody pod nogi OZE i nie robiła nic w sprawie atomu, PiS zaś wiatraki na lądzie praktycznie zabił i… dalej nic nie robi w sprawie atomu.

Skuteczny zakaz importu węgla uczyniłby dekarbonizację miksu sprawą gardłową dla każdego rządu, przynajmniej tak długo, jak Polska będzie w Unii Europejskiej. Bo może i mamy „czarnego złota” na 200 lat, jak buńczucznie zapowiadał prezydent Duda, ale jak sobie obywatele policzą, ile naprawdę kosztuje ich węgiel z polskich kopalń, to przyjdzie czas, że pielęgniarki, nauczycielki i matki niepełnosprawnych zaczną palić opony pod siedzibami spółek węglowych.

Popkiewicz: Polska musi przestać trzymać się zębami węglowej futryny

To nie jest żaden wesoły paradoks ani szczególna perfidia: po prostu zakaz importu węgla urealniłby jego koszty jako surowca energetycznego. Co to znaczy konkretnie? Nie tylko trujemy u siebie powietrze i u siebie emitujemy CO2, ale też u siebie żyjemy ze szkodami górniczymi, ze swej kieszeni dopłacamy do wydobycia głębinowego grubo powyżej kosztów światowych, u siebie rozgrywamy konflikty o to, czy dany region lub okolica mają być przyspawane do węgla po wsze czasy, a może inne gałęzie gospodarki – od turystyki po produkcję żywności ekologicznej – powinny mieć priorytet? Tu, na miejscu, decydujemy, czy miejsca pracy dla jednych są warte podkopania egzystencji drugich – niekoniecznie bardziej uprzywilejowanych.

Zakaz importu węgla urealnia jego koszty jako surowca energetycznego.

Oto i real gospodarki opartej na węglu: nie w wersji demo, gdzie oszczędzamy cash na standardach pracy i brudnej technologii w Mozambiku; gdzie wprawdzie Jaworzno z Kozienicami dymią i trują, ale zawsze można koszty emisji kompensować tańszym importem z krajów-skamielin jeszcze większych niż nasz.

Skoro nie da się mądrzej, to może z konieczności

Oczywiście, dużo lepiej by było, gdybyśmy byli w stanie racjonalnie wydyskutować – w gronie różnych aktorów społecznych, od pracowników, przez społeczności lokalne, po świadomych obywateli i konsumentów – założenia, przebieg i kolejne etapy polskiej rewolucji energetycznej.

Gdybyśmy mogli taki papier – naszą umowę społeczną – pokazać innym krajom UE i Komisji Europejskiej z przesłaniem: oto nasz polnischer Sonderweg, nie obok reszty Unii, lecz po prostu lokalna strategia dochodzenia do celu neutralności klimatycznej. Z pomysłem na źródła energii, które rozwiną lokalne wspólnoty i pomogą gminom; z redukcjami emisji przez rozwój transportu zbiorowego; z dowartościowaniem pracy usługowej, która nie tylko redukuje emisje, ale i przy okazji rozwiązuje parę innych kwestii społecznych; ze sprzyjającym niskim emisjom planowaniem przestrzennym i polityką przemysłową, która pozwoli na walce z katastrofą klimatyczną także zarabiać.

Czy Europejski Zielony Ład zmieni Europę?

Jasne, to wszystko byłoby lepiej. Ale mam wrażenie, że jeśli coś naszego rządu porządnie w dupę nie ugryzie – na przykład gwałtowny wzrost kosztów po zakazie importu surowca – to żadna zmiana tu nigdy nie ruszy.

Jeśli coś naszego rządu porządnie w dupę nie ugryzie – na przykład gwałtowny wzrost kosztów po zakazie importu surowca – to żadna zmiana tu nigdy nie ruszy.

Owszem, mądrzej jest budować fabryki bez groźby wojny nad głową; mądrzej kłaść autostrady bez wielkiej imprezy sportowej; mądrzej wreszcie stawiać wiatraki zamiast kominów po demokratycznym panelu obywatelskim, na którym wszyscy się zgodzą, że to jest po prostu obiektywnie słuszne.

Ale mam coraz mniej wiary, że tu się da mądrzej. To może ruszymy tyłek z konieczności?

Dlatego popierajmy górników z ich żądaniem zakazu importu węgla do kraju. Na krótką metę zadowoleni będą oni, a wkurzeni Putin, spółki energetyczne i rząd. Na dłuższą metę może wszyscy na tym lepiej wyjdziemy.

Piszemy o kryzysie klimatycznym

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij