Grynberg: Złość, z jaką w życiu nie miałem kontaktu

Rozmowa z Mikołajem Grynbergiem, pisarzem, fotografem i reporterem, autorem książki „Jezus umarł w Polsce”.
Mikołaj Grynberg. Fot. Juno

Joasia Pawluśkiewicz mówi, że są ludzie, którzy mają syndrom białego zbawcy. Dzisiaj uratowałem tylu, wczoraj tylu. I nie wiem, jaką siłę trzeba mieć, żeby udźwignąć to, że nikt, naprawdę nikt z twojego otoczenia nie zrobił tyle dobra w bezwzględnych wartościach co ty. Można oszaleć.

Katarzyna Przyborska: Książka Jezus umarł w Polsce, o granicy polsko-białoruskiej, o tym, co w okrągłych słowach nazywamy kryzysem humanitarnym, wydaje mi się też książką o patriotyzmie.

Mikołaj Grynberg: O patriotyzmie?

Tak. Zbierasz historie ludzi, którzy widzą bezprawie i reagują. Widzą, jak państwo się zapada, a jego funkcjonariusze łamią prawo. Kolejni twoi rozmówcy powtarzają, że wstyd im za państwo. Mówią: „nie w moim kraju”, „nie w moim lesie”. Nawet ci, co zamieszkali na Podlasiu, żeby być daleko od wszystkich i od ludzi wolą żubry, wobec braku państwa sami je organizują, u siebie, gdzie coś zależy od nich. To przecież patriotyzm.

Mnie to słowo nie przyszło do głowy, bo zostało zawłaszczone przez narodowych wyznawców. Ale też nie protestuję przeciw takiej interpretacji. Myślę, że oni biorą odpowiedzialność za państwo, jakim powinno być.

Na granicy bohaterki i bohaterowie książki robią to, co państwo powinno robić – ratują ludzi.

Kiedy państwo działa, dyskusja o tym, kogo wpuszczać, a kogo nie, prowadzona jest na bardziej zaawansowanym poziomie. Na granicy prowadzona jest na poziomie podstawowym: czy idziemy do niego, żeby nie umarł, czy nie idziemy? I już.

Blizny i rany po drucie żyletkowym – stare i świeże [reportaż z granicy]

Bez ich zaangażowania mielibyśmy do czynienia wyłącznie z propagandą.

Państwo dzisiaj jest tak zarządzane, że w imię wyimaginowanego bezpieczeństwa giną ludzie. Ich śmierć z naszym bezpieczeństwem nie ma jednak żadnego związku. To ludzie, którzy idą do lepszego życia, a nie do wysadzania nas. A ci, którzy idą do tego lasu, widzą kogoś, kto jest w potrzebie, i nie pytają, czy on będzie nas zabijał, czy nie. Tylko ratują.

I to oni chcieli, żebyś przyjechał, był świadkiem tego, co się tam dzieje.

Pierwsze bohaterki i bohaterowie przyszli sami, a potem mnie sobie przekazywali. To wymarzona sytuacja dla reportera. Ale też odpowiedzialność, duży kredyt zaufania i niepewność, czy się wywiążę. Na spotkaniu autorskim w Teremiskach czułem się, jakbym miał zaraz bronić pracę magisterską. Bo oni wszyscy tam byli. Na żadnym spotkaniu chyba jeszcze tak się nie denerwowałem.

Obroniłeś?

Mówią, że tak. Ale przecież ta historia się jeszcze nie skończyła. Pytałem ich, ile to będzie trwało, kiedy to się skończy? Wreszcie dotarło do mnie, że oni już się tym nie zajmują. Że kiedyś myśleli, że skończy się za tydzień, za pół roku…

Jak przyjdzie zima, jak przyjadą organizacje.

Nie przyjechały żadne. To gigantyczny zawód. Czynnik traumatyzujący jest bardzo aktywny. Co może być bardziej traumatyzujące niż znajdowanie ciał w lesie? Chyba tylko wtedy, kiedy kogoś zabijają przy nas. Część osób, z którymi rozmawiałem, nie chodzi już do lasu. Rozmawiałem z kilkoma parami – jedno już nie chodzi, ale za to drugie chodzi jeszcze więcej.

Chcieli z tobą rozmawiać, bo potrzebowali świadka?

Ich życie już nigdy nie będzie takie, jak było. Stracili wiele pogody ducha. Wiele rzeczy im się będzie śniło do końca życia. Mówią o bezsilności i często jest to połączone ze słowem „wkurw”. Czują i bezsilność. I złość.

O co pytałeś?

Raczej nie przeszkadzałem im mówić, zamknąłem się i po prostu słuchałem. Moja rola ogranicza się do dopytania, wyjaśnienia, żeby przynieść ich opowieść w formie, która będzie zrozumiała dla czytelnika. To wszystko. Zwykła praca dokumentalisty. To jedyna z moich wszystkich książek, w której mnie kompletnie nie ma.

Jesteś w konstrukcji, wyborze, w pytaniach.

Tak, to prawda. Ale nie ma mnie, nie jestem bohaterem tej książki. Nie mam nic do wniesienia. Przyjeżdżałem do tych ludzi, stawiałem dyktafon. Oni obdarzali mnie zaufaniem. Mieli wielką potrzebę opowiadania tych historii, a ja zadbałem, by mogli to robić w bezpiecznym środowisku.

Fot. Mikołaj Kiembłowski

Potrzebowali świadka, bo to, co widzą, to rzeczy, w które większość z nas nie chce wierzyć?

Tak, oni się po prostu czują opuszczeni. Przez nas wszystkich. W związku z czym szukali kogoś, kto zrozumie, o czym mówią, i nie będzie z tego lepił swojej historii. Myślę, że ich głos jest niepodważalny. Chciałem, żeby z tym się nie dało dyskutować.

Z tym, czyli z ich doświadczeniem.

Słyszałem: „Dopóki nie pójdziesz do lasu, gówno zrozumiesz”. Jak pojechałem tam pierwszy raz, to naprawdę mnie zatkało, a myślałem, że wiem, że byłem tym dobrze poinformowanym. Dużo moich znajomych jeździło na granicę. Przyjaciele moich dzieci. Usiadłem tam i zacząłem słuchać. I nagle dotarło do mnie, że rzeczywiście nic nie rozumiem.

Tego, że można wypychać z granicę zwykłych, bezbronnych ludzi, słabych, zabieranych prosto ze szpitala? Czy tej gry, która toczy się między rzeczywistością a propagandą? Ja też nie rozumiem.

Myślę, że dotychczas trwała taka gra. A nagle się okazało, że ta granica to naprawdę. Bo Białorusini czy Rosjanie naprawdę tutaj zaglądają i patrzą. I teraz okazuje się, że to nie jest gra. To jest rzeczywistość, a stawka jest wysoka. Nie chcę zabrzmieć jak dziad, ale ja się wychowałem, chodziłem do szkoły, studiowałem w PRL-u. I jak wszystko zaczęło się zmieniać, to było wspaniale. Potem się zorientowałem, że część się zmienia, ale na mniej wspaniale. A dzisiaj zaczynam mieć poczucie straty. W tym utraty podstawowego bezpieczeństwa.

Przed kontaktem z granicą było ono niezachwiane?

Oczywiście nie było jakieś wywalone w kosmos. Od lat konfrontuję się z antysemityzmem, z przemocą rasistowską, również na swoich spotkaniach autorskich. Natomiast teraz już zaczynam być w żałobie. Że naprawdę nie trzeba nikogo, że my sobie to sami zrobimy. Tak jak w Izraelu. Że nie trzeba Niemców, Palestyńczyków. Oni się sami załatwią, zdemolują swój kraj. I tu jest to samo, te kraje są bardzo podobne. Niezależnie od tego, jak bardzo niektórym się to nie podoba. Tutaj krzyczą: tu jest Polska, a nie Polin. Tam krzyczą: tu jest Izrael, a nie Polin.

Jesienią 2021 roku, po tym, jak w Usnarzu Górnym grupa migrantów przetrzymywana była między kordonami służb białoruskich i polskich, Przemek Sadura z Sylwią Urbańską pojechali na granicę i wrócili z koszmarną wizją, że to wszystko już tu było, już się zdarzyło, w czasie Zagłady. Twoi rozmówcy też na początku dzwonili po straż graniczną, bo byli przekonani, że ona zaopiekuje się migrantami, wywózki nie przyszły im do głowy.

Myślę, że dalej są ludzie, którzy donoszą z taką myślą, że to są działania obywatelskie. Katarzyna Surmiak-Domańska w „Dużym Formacie” napisała, że pojawiają się już regularni szmalcownicy.

Obiecują, że znikną za 400 złotych.

Tak. Stoją i mówią: za 400 znikam. To już jest proste, to jest biznes. Obie strony się profesjonalizują – i ci, co pomagają, i ci, co chcą zarobić. Są tacy, którzy chodzą na polowania, biorą dzień wolny w robocie i idą szukać uchodźców. A z drugiej strony są ci z różnych skrajnych prawicowych organizacji, nazwijmy je roboczo Białą Polską czy Białą Hajnówką, którzy nagle przy spotkaniu z ludźmi w drodze wymiękają. Najpierw dają wodę, potem jedzenie, a potem biorą plecak i chodzą do lasu pomagać. Zaczynają myśleć: mam dzieci w tym wieku, dlaczego oni ze swoimi dziećmi… Spotkanie człowieka z człowiekiem wiele rzeczy weryfikuje.

Myśmy nic takiego nie zrobili [reportaż z Michałowa]

Burmistrz Michałowa, które pierwsze zorganizowało magazyn z pomocą dla migrantów, mówi wprost: „nie chcemy drugiego Jedwabnego. Mamy wybór i jesteśmy za to odpowiedzialni. Nie chcemy zostawić naszym dzieciom i wnukom takiego ciężaru”. Chociaż musi chyba odwracać głowę w drugą stronę, kiedy pod komendę SG w Michałowie podjeżdżają ciężarówki z ludźmi.

Mam znajomych, którzy wyjechali z Polski po 1968 roku. Przyjechali niedawno i mówią: mamy znajomego, pracuje w szkole dla straży granicznej, wspaniały człowiek, porządny, ma doktorat, spotkaj się z nim, porozmawiaj. A we mnie obudziła się złość: sami sobie jedźcie – mówię. Słyszę, że porządny, ale czuję bardzo dużo złości, której nie znałem w życiu przedtem. Ja raczej reaguję smutkiem na wiele rzeczy, a tutaj czuję złość i nie lubię tego w sobie.

Co złości cię najbardziej?

Na moich oczach działy się rzeczy, które prowadziły prosto do moich historii rodzinnych, do Holokaustu. I ja wiem, że to nie jest tak, że jak raz się stało, już się nigdy więcej nie powtórzy. Ale widzę teraz, jak to jest sprytnie zrobione, że tuż koło nas dzieje się zło. Dwie i pół godziny od mojego domu zabijają ludzi, ale nikt o tym nie mówi, nie pisze, jest cisza. Dwie i pół godziny samochodem. I ukrywa się tam ludzi, matki zakrywają dzieciom usta w lesie, żeby nie płakały, bo je mundurowi usłyszą. To budzi we mnie taką złość, z którą dotychczas nie miałem w życiu kontaktu.

Brudne sumienie chrześcijańskiego narodu, czyli koniec patosfery na granicy

Kiedy czytałam twoją książkę, zaczynałam rozumieć, co oznaczają słowa, które wydawały się dość jasne. Zaczynały nabierać głębi. Na przykład, co to znaczy „ukrywać”.

To jest najciekawsze i najbardziej zrozumiałe. Kiedy opisane sytuacje możemy przymierzać do siebie, bo o sobie wiemy najlepiej, za co się możemy wstydzić, za co nie. Wtedy te bohaterki i bohaterowie się robią prawdziwi, nie świecą dobrem ani nie są złolami, tylko jak Kamil i Marysia mówią, że ciężko jest przyjąć do domu kogoś, kto brzydko pachnie, że to trudne.

Trudne jest mówienie o fizyczności?

Niektórzy mówią: nie pisz tego, nie komplikujmy – przecież pomagają, czynią dobro. A mnie wydają się okoliczności i konteksty czynienia tego dobra ważne. Z czym oni się mierzą? Kamil i Marysia mówili mi, że ktoś u nich mieszkał tydzień i już o nim mówili „ten śpioch”, że jeszcze tydzień i go usynowią. Śmichy-chichy, ale to było trudne. A ja myślę o moim ojcu i moich dziadkach, których państwo Dąbrowscy przechowali w czasie Zagłady przez rok. A rok jest bardzo długi. To nie jest tydzień, ani pięć tygodni.

I Kamil, zresztą nieprowokowany przeze mnie, mówi, że zaczął inaczej patrzeć, czytać historię, więcej rozumieć, z czym to wszystko było związane. I ja też. Ten obraz, który mamy w głowie, pokazuje się jako bardziej złożony. Im bardziej złożony, tym bardziej prawdziwy.

Ludzie długo myśleli, że Holokaust był niemożliwy. Na Zachodzie nie wierzono emisariuszom.

Ta żaba się powoli gotuje. Ale wiesz, że do dzisiaj ludzie mają problem z przyjęciem do wiadomości, że Holokaust się wydarzył. Zrobiłem album fotograficzny o ludziach, którzy odwiedzają Muzeum Auschwitz-Birkenau, i dałem głos tym odwiedzającym. To się nazywało Auschwitz – Co ja tu robię? Przyjeżdżali ludzie, na przykład ze Stanów, i mówili: to straszne, ale my nie moglibyśmy mieszkać w takich miejscach, bo my jesteśmy inaczej wychowani. Gdyby mnie tu przywieźli, to ja bym raczej nie chciał. Tobym wybrał nie. I widzę, że on nie zrozumie, przestał myśleć, bo nie może się z tym skonfrontować.

Myślisz, że teraz, patrząc na polsko-białoruską granicę, też nie widzimy, że to o nas, odpychamy tę świadomość?

Myślę, że jest jakiś rodzaj wyższościowego spojrzenia na to, co się tam dzieje. Że to jest Podlasie, to są wsiury, wschód, proste ludzie, co ich władza za mordę wzięła. Zamknęli 180 miejscowości i nikt nie zaprotestował. Kiedy pierwszy raz to usłyszałem, pomyślałem, że się przesłyszałem, potem zacząłem to regularnie słyszeć, że to jest wschód i ten jednak prosty lud. Takie myślenie rozwala nas jeszcze bardziej. Bo w każdej części Polski tak można nas ugotować. Poczucie wyższości oddala nas od konfrontacji z rzeczywistością.

Interwencja straży granicznej w miejscowości Nomiki, 28.08.2021. Fot. Mikołaj Kiembłowski

Która z tych dwudziestu rozmów była dla ciebie najtrudniejsza? Ze strażnikami?

Trudne były rozmowy ze strażnikami, bo nie lubię ich, nie szanuję. Mam jakiś promil współczucia. Wiem, że nie oni to wymyślili, tylko świat się umówił, Unia Europejska, ONZ i wszyscy dogadali się, że na Podlasiu będą umierać ludzie w drodze. Ale z drugiej strony są dorosłymi ludźmi. To nie jest jedyny zawód do wykonywania w tym kraju. Można to zrobić inaczej.

Rozmawiałeś ze strażnikami, ale głównie, jak pisze Agnieszka Holland, współczesnymi Sprawiedliwymi. Z aktywistkami z doświadczeniem i tymi, którzy do pomagania dołączyli spontanicznie.

Ostatecznie chyba najtrudniejszą rozmową była taka, która nie weszła do tej książki – nie dlatego, że była najmocniejsza, tylko że ja „się ugotowałem”. Po kolejnej historii mój mózg przestał pracować, przestałem przyswajać, przestałem wykonywać swoje zadanie, zablokowałem się. Dostałem 39 stopni gorączki i kombinowałem, jak stamtąd uciekać i jak to zrobić w sposób, który tej osoby nie urazi. To jest jeszcze jeden psychologiczny komponent tego całego zbierania historii. To nie jest bezkosztowe.

Możesz powiedzieć, o czym była? Skoro nie weszła do książki?

Pomidor.

Zawsze warto spróbować. Rozmowa z Wiktorem jest krótka i tajemnicza, opowiada o wzbogaceniu przez „gości z lasu”, o wspólnej uczcie. Jakby miała drugie dno, nieopowiedziane.

Ta rozmowa jest po to, żeby Wiktor dostał głos. On czegoś się dowiaduje, zaczyna zdawać sobie sprawę, nie tylko, że pomaga jakimś ludziom ufajdanym, śmierdzącym. Tylko nagle do niego dociera, że spotkały się cywilizacje. Cywilizacje, a nie, że przyszedł do niego motłoch. Dla bezpieczeństwa Wiktora i innych osób nie możemy dzisiaj o tym opowiedzieć, bo taka jest sytuacja w naszym kraju, że ujawnienie tego mogłoby im zaszkodzić i nie mogliby już pomagać.

Takie historie doczekają się ciągu dalszego?

Jak się wreszcie zrobi troszkę normalniej, kiedyś, pewnego dnia, jak oni zaczną publikować swoje wspomnienia i swoje relacje, to my się tu nogami nakryjemy.

Służby na granicy mszczą się na aktywistach za brak sukcesów

Jak radziłeś sobie z tym złem, o którym się dowiadywałeś?

Zło jest na takich samych prawach jak dobro. Na Podlasiu teraz dzieje się tyle zła, które indukuje tyle dobra. Spotkałem ludzi, którzy po prostu są, jak się mówi w psychologii, niezależni od pola. Mają swoje wartości, które nie zależą od tego, co inni mówią do nich. I postępują zgodnie z tymi wartościami. Mam już 57 lat, ukonstytuowaną grupę przyjaciół, z której częściej ktoś znika, niż do niej dochodzi. A tu dostałem zastrzyk energii. Spotkałem cudownych ludzi. Długi czas byłem w euforii. Byłem dumny, że chcą ze mną rozmawiać. Dumny, że się o tym dowiaduję. Myślę, że to mi pozwoliło zebrać ten materiał, bo gdybym naprawdę zapanował nad swoimi wahaniami nastrojów, tobym tego nie zrobił. Utonąłbym w dramacie, a to dobro i optymizm dawały energię.

O tej euforii mówią i twoi rozmówcy, że trudno byłoby wrócić do zwykłych zajęć, że czasem zastanawiają się, co będzie potem.

Codzienna praca w lesie jest związana z dużą dawką adrenaliny, satysfakcji, bo uratowania czyjegoś życia nie da się z niczym porównać. Nic nie daje takiej satysfakcji.

Dwie granice, dwie Polski

Chyba że jest się ratownikiem czy lekarzem.

Jak byłem w liceum, chciałem być lekarzem. Z wielu powodów, ale między innymi dlatego, że uważam, że to jest najsensowniejszy zawód na świecie. Nie zostałem nim i kiedy zacząłem rozmawiać o granicy, pomyślałem: oni nie są lekarzami, ale właśnie takich stanów doświadczają. Co będzie z nimi potem? Jedni deklarują, że będą pomagać komuś innemu, inni są przekonani, że będą mieli PTSD. Ale też z drugiej strony Joasia Pawluśkiewicz mówi: są ludzie, którzy mają syndrom białego zbawcy. Dzisiaj uratowałem tylu, wczoraj tylu. Zostajesz Bogiem. I nie wiem, jaką siłę trzeba mieć, jaką konstrukcję psychiczną, żeby udźwignąć to, że nikt, naprawdę nikt z twojego otoczenia nie zrobił tyle dobra w bezwzględnych wartościach co ty. Można oszaleć.

Poszedłeś do lasu?

Nie, nie poszedłem. I cały czas myślę o tym, czy pójść. Pomyślałem, co ja mogę przynieść takiego, żeby to było do przyjęcia? Mogę przynieść osobiste historie tych ludzi. Nie poszedłem do lasu, bo się bałem. Mam tysiąc powodów zdrowotnych, dla których nie mogę tego zrobić, i każdy jest prawdziwy. Ale był moment, kiedy jeden z moich bohaterów mi powiedział: wiem, że nie możesz nosić ciężkich plecaków, po prostu chodź z nami i ich przytulisz. No i to jest zdanie, które do dzisiaj powoduję, że płacz podchodzi mi do gardła. Oczywiście, że mogę przytulać tych ludzi, ale chciałbym z nimi pogadać. A to nie jest pora. Z nimi można będzie rozmawiać, kiedy będą bezpieczni. Przyniosę wodę i powiem „pogadaj ze mną”? Jaki wybór ma taka osoba? Przychodzę jej pomóc, a ona mi odmawia? Nie mogłem tego zrobić ze względów etycznych.

Strefa rozszczepienia: uchodźcy z dwóch granic na podlaskiej wsi [reportaż]

Tak mówi w książce Wojtek Radwański o fotografowaniu, że nie wyjmuje aparatu fotograficznego czasem właśnie z tego powodu. Chyba że oni chcą, żeby świat się dowiedział.

Żeby świat to zobaczył. Ale to już jest akt jakiejś totalnej desperacji: pokaż nas, jak umieramy. Ja byłem 20 lat fotografem, choć nie fotoreporterem, ale myślę, że to nie jest miejsce na sesję. Dwie, trzy klatki możesz zrobić z tej sytuacji. Bo tam ważna jest każda minuta. Może raczej warto zająć się ich stopami? A może warto podgrzać jedzenie?

Jednak zdjęcia „dzieci z Michałowa” Agnieszki Sadowskiej otworzyły publiczną dyskusję i uruchomiły społeczną sieć pomocy. A jej fotografia uchodźczyni w takim ujęciu, że przypomina obraz Dziewczyny z perłą Vermeera…

…prowadzi nas do natychmiastowej refleksji, że jesteśmy w dupie, a nie w żadnych mistrzach holenderskich.

Za złudne poczucie bezpieczeństwa Polska byłaby w stanie sprzedać Podlasie

Czego najbardziej się obawiałeś podczas pracy nad książką?

Że tam jest tyle trudnych rzeczy, że naturalnym mechanizmem, takim psychologicznym, będzie zaprzeczenie temu albo niechęć. Że ktoś, przechodząc koło księgarni, odwróci głowę. Bałem się, że ten mechanizm zwycięży. Że tam jest tyle bólu, że nasza psychika będzie raczej wybierała nie mieć z nim kontaktu. Nie bałem się tego, że ktoś uzna, że to jest zła książka. Tylko że zapadnie nad nią cisza. A przecież podjąłem zobowiązanie wobec tych, którzy opowiedzieli mi swoje historie, że zostaną usłyszani.

Z jakim odbiorem się spotykasz?

Wysłaliśmy książkę do centrali straży granicznej. Napisałem dedykację z życzeniami satysfakcjonującej lektury. Nie złośliwie, tylko z nadzieją, że może ktoś to tam przeczyta. A może ktoś wyrzuci książkę do śmieci, żeby nikt się nie przyczepił, że leży na biurku?

A z drugiej strony? Jak reagują osoby, które również pomagają albo widzą to wszystko jako mieszkańcy przygranicznych miejscowości?

Wiem, że książka działa. Wiem stąd, że ludzie płaczą, a ludzie nie płaczą na pokaz. Płaczą z bezsilności, ze smutku, z tego, że coś do nich dotarło. Widzę to na spotkaniach i to jest bardzo trudne. Bo jeśli głównym efektem książki jest smutek i bezsilność, to za mało. Na szczęście ludzie nie tylko płaczą, ale pytają, co mogą zrobić. Dlatego zebrałem listę rzeczy, które można zrobić: kogo wesprzeć, co jest potrzebne.

Fot. Mikołaj Kiembłowski

Nawiązując do tytułu, mam wrażenie, że kolejne obrazy, już od czasu początków wojny w Syrii, rzucają pomost ponad czasem: są uchodźcy na osiołkach, w szatach odbieranych przez nas niemal jako biblijne, potem kolejne osoby o biblijnych imionach pojawiają się na polskiej granicy. Również uchodźca Jezus, na którego ponad tysiąc lat czekano w Polsce i który tu umarł, ukrywając się przed Polakami.

Tytuł zaczerpnąłem z książki, prawie zawsze tak robię. W dokumentalnych utworach tytuł jest jedynym miejscem, gdzie autor może sobie pozwolić na literaturę, gdzie coś może mieć więcej niż jedno znaczenie.

Ja wiem, że to jest mocny tytuł. I jestem z tego bardzo zadowolony. Ale nigdy w życiu nie kombinowałem z tytułem tak, żeby miał tę prowokującą komponentę. Na granicy wciąż umierają i cierpią ludzie, jestem gotów zrobić wszystko, żeby zwrócić na to uwagę.

Polski Jezus jest blondynem.

Przez jakiś czas miałem przyjemność być na Dworcu Zachodnim, w grupie Zasoby, która organizowała pomoc dla uchodźców z Ukrainy. Pojawili się ludzie, którzy przyjechali zabrać gości do domu. Gości, którzy uciekali z Ukrainy i którzy okazali się niebiali. Ci państwo, którzy mieli ich przyjąć, nie mówili wprost „nie dawajcie nam czarnych”, tylko tak pocierali ręką po twarzy… Ktoś ich pytał: słuchajcie, napisaliście, że przyjmiecie małżeństwo z dzieckiem, jest małżeństwo z dzieckiem, potrzebują mieszkania. Nie jesteście gotowi? „Jesteśmy – odpowiedzieli – cała rodzina czeka, do stołu jest nakryte”. Wiesz, oni czekali na wędrowca, ale chcieli sobie sami wybrać odcień jego skóry.

**

Mikołaj Grynberg – pisarz i fotograf, z wykształcenia psycholog. Autor albumów Dużo kobiet (2009) i Auschwitz – co ja tu robię? (2010), zbiorów rozmów Ocaleni z XX wieku (2012), Oskarżam Auschwitz. Opowieści rodzinne (2014) i Księga wyjścia (2018) oraz dwóch tomów opowiadań: Rejwach (2017), nominowanego do Nagrody Literackiej Nike i Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus, i Poufne (2020). Książka Jezus umarł w Polsce ukazała się w tym roku w Wydawnictwie Agora. W 2021 roku zadebiutował jako reżyser filmem dokumentalnym Dowód tożsamości, wyprodukowanym przez Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Katarzyna Przyborska
Katarzyna Przyborska
Redaktorka strony KrytykaPolityczna.pl
Redaktorka strony KrytykaPolityczna.pl, antropolożka kultury, absolwentka The Graduate School for Social Research IFiS PAN; mama. Była redaktorką w Ośrodku KARTA i w „Newsweeku Historia”. Współredaktorka książki „Salon. Niezależni w »świetlicy« Anny Erdman i Tadeusza Walendowskiego 1976-79”. Autorka książki „Żaba”, wydanej przez Krytykę Polityczną.
Zamknij