Kraj

„Córka nie będzie chodzić na konie”. Protokół: zdenerwować lewicowy komentariat – cyk, odpalony

Czy lewica naprawdę powinna cieszyć się z tego, że klasę średnią spotyka dziś w Polsce deklasacja? Mam poważne wątpliwości.

Zapewne słyszeliście już o „koniegate”. Ale jeśli z jakiegoś niezrozumiałego powodu ominęła was ta beczka śmiechu, to już streszczam całą sprawę.

„Gazeta Wyborcza” kilka dni temu opublikowała tekst autorstwa Agnieszki Urazińskiej na temat inflacji. Artykuł został zatytułowany „Nie wiem, jak powiedzieć córce, że nie będzie już chodzić na konie. Tak biednieją Polacy”. I tyle wystarczyło, żeby ruszyła maszyna memowa.

Wielki dramat, nieprawdaż? Ludzie nie mają co do garnka włożyć, a „Wyborcza” znowu pisze o bogolach, którzy przewalają pieniądze na głupoty. W komentarzach pod samym artykułem zwyczajowo całe zło jest winą PiS-u i socjalu.

Molestowanie: śmieszny temat do żartów, gdy nie masz o nim pojęcia

I tak to się kręci: „Wyborcza” coś pisze, powstają memy, w komentarzach Kaczor-dyktator i zły socjal. Na tym można byłoby ten tekst zakończyć i wrócić do przeglądania insta. Ale mam obowiązki symetrystyczne, więc postaram się to wszystko trochę rozplątać, bo cała ta rytualna gra na tytuły i memy jest po prostu nudna i niewiele nam o świecie mówi. No i dajcie spokój, ile lajków można dostawać za to samo?

Sam tekst nie jest tym, co można byłoby wywnioskować z tytułu. W ekosystemie medialnym rolą wydawcy jest sprzedaż odbiorcom treści artykułu. A robi się to przez podkręcenie tytułu. To podkręcenie bywa na tyle silne, że czasem tytuł nie tylko odpływa od głównych tez zarysowanych przez autora w tekście, ale w skrajnych przypadkach nawet tym tezom przeczy.

Nieraz i mnie zdarzało się przepychać z wydawcami o to, żeby „tytułowi od redakcji” nieco złagodzić wydźwięk. Zdarzały mi się też uwagi zleceniodawców w stylu „bardzo ciekawy artykuł, ale napisz coś o Kaczyńskim, damy jego japę na czołówkę, wtedy pociągnie tekst”. I ja oczywiście pisałem coś o Kaczyńskim, oni dawali jego „japę” na czołówkę, bo wszystkim zależało, żeby jak najwięcej osób przeczytało tekst. Sama merytoryka się nie wybroni – to naczelna zasada mediów. Oraz, za przeproszeniem, alokacji waszej (naszej) uwagi.

Ów dramat matki, która nie wie, jak powiedzieć córce o tym, że już nie będzie koników, miał pociągnąć cały tekst. I prawdopodobnie to właśnie zrobił. Nie wykluczam zresztą, że w głowie któregoś z redaktorów zaświtał pomysł: „odpalamy protokół: zdenerwować lewicowy komentariat”. Być może zresztą ten ktoś sam ma okołolewicową wrażliwość. Ale jest w pracy, nie z wrażliwości jest rozliczany, tylko z klików. Tak działa wolny rynek, wszyscy go tworzymy. Każdy w tej maszynie gra swoją rolę: twórcy treści, kiedyś nazywani dziennikarzami, nadający tytuły wydawcy, memiarze, zwykli czytelnicy, eksperci z sekcji komentarzy.

Plaga gównodziennikarstwa. O kondycji autorów pogardzanych

Jak już zdradziłem trochę kuchni dziennikarskiej, to teraz wróćmy do samego tekstu. Zaczyna się on obrazkiem pana Zygmunta (oczywiście wszystkie imiona od redakcji), który kilka razy podchodzi do lodówki społecznej. Odbija się od niej i wraca, odbija się i wraca, jakby walczyły w nim dwa wilki: jeden rozumie, że to już moment, aby wziąć darmowy posiłek, drugi wciąż unosi się honorem. Oba są jednak głodne. I to właśnie głód wygra; zawsze wygrywa. Pan Zygmunt wyciąga z lodówki zupę i dwa jogurty.

Mężczyzna niechętnie chce się przyznać dziennikarce do swojej trudnej sytuacji materialnej. Później coś w nim pęka i zwierza się z tego, że dopadł go kryzys, nie stać go na nowe buty, a stare są tak zniszczone, że już spadają mu z nóg. Nie stać go na ogrzewanie, więc chłód ciągnie po plecach, ale on udaje, że tego nie czuje.

Później jest historia Barbary, która w najgorszym możliwym momencie, bo w 2019, otworzyła punkt gastronomiczny. Jest po rozwodzie, wynajmuje pokój z kuchnią dla siebie i córki. Bierze nieduży kredyt „na siedlisko”, 150 tys. zł. Chwila na złapanie oddechu i za chwilę przychodzi inflacja i wysokie stopy procentowe. Ta pierwsza „dziesiątkuje” konsumentów, drugie podwyższają ratę za dom.

W ubiegłym miesiącu Barbara zarobiła 3 tysiące zł, rata kredytu podskoczyła do 1800. Kobiety nie stać już na opłacenie klasowej wycieczki dla córki. Oraz koni – 300 zł miesięcznie. Stąd zmemetyzowany tytuł. Z tych 300 zł. A nie z 10 tys., albo i więcej, ilekolwiek kosztuje utrzymanie własnego konia.

Bohaterka tekstu w bezsenne noce zastanawia się, czy nie sprzedać domu. Konieczność sprzedaży miejsca zamieszkania to naprawdę nie jest przyjemna perspektywa. Część z czytelników tego tekstu w pewnym momencie życia, kiedy już kupią swoje nieruchomości (a wiele z was tak właśnie zrobi; skoro to czytacie, to prawdopodobnie macie wysoki kapitał kulturowy, a jeśli macie ten kapitał, to za dekadę skonwertujecie go w ten czy inny sposób na kapitał ekonomiczny), sama będzie mogła się zastanowić, jak by to było po 15 latach harówki i układania życia stanąć przed decyzją sprzedaży czegoś, na co tak ciężko się pracowało.

To nie znaczy, że osoby, które nie mają kredytu, ciężko nie pracują. To znaczy, że przynajmniej część osób, które mają kredyt, również ciężko pracuje.

W tekście jest także opinia eksperta, który zwraca uwagę na to, że inflacja najbardziej daje się we znaki najbiedniejszym. I że są tacy, którzy pomimo wysokiego poziomu wzrostu cen i usług nie muszą ograniczać konsumpcji.

Nie ma żadnych wątpliwości co do tego, że najbiedniejsi podczas drożyzny mają najgorzej. Nie chodzi tylko o strukturę ich koszyka inflacyjnego. Teoretycznie może bowiem okazać się, że te części koszyka inflacyjnego osób najbiedniejszych drożeją wolniej niż u bogatszych. Na przykład żywność drożeje wolniej niż paliwa i rozrywka, a paliwa i rozrywka w koszykach osób zamożniejszych stanowią większą część niż w koszykach biedniejszych.

Kogo inflacja boli bardziej – biedniejszych czy klasę średnią?

Tylko że bogaci niemal zawsze mają rezerwy. Kiedy oni zmniejszą stopę oszczędzania, biedni muszą rezygnować z części dóbr. Kiedy bogaci rezygnują z jednej z wycieczek pod palmy, biedni szukają tańszych substytutów produktów spożywczych, które jedli zwyczajowo. Kiedy bogaci jednego dnia zrezygnują z restauracji na mieście, biedni zastanawiają się, czy kupić opał, czy jedzenie.

Ale między tymi, którzy mają naprawdę dużo, i tymi, którzy mają naprawdę mało, jest bardzo liczna grupa osób, które zarobiły jakieś pieniądze i teraz stają przed wizją deklasacji. Dla niektórych jest to bardziej neuroza, która jakiś czas temu streszczała się w popularnym zdaniu „od bezdomności dzielą mnie trzy niespłacone raty kredytu”. Jeśli ktoś miał zdolność kredytową, to prawdopodobieństwo tego, że wyląduje na ulicy, choć niezerowe, zawsze było niewielkie.

Dla części z nich deklasacja jest natomiast zagrożeniem bardzo realnym. Obiektywnie sytuacja pana Zygmunta z tekstu Agnieszki Urazińskiej jest znacznie gorsza niż Barbary. Pan Zygmunt oszczędza na jedzeniu, pani Babara na koniach dla dziecka. Ale to nie znaczy, że Barbara nie czuje dojmującego poczucia życiowej klęski. I nie znaczy też, że nie czuje, że znalazła się na życiowym zakręcie.

Media piszą do swoich odbiorców. Czytelnicy „Gazety Wyborczej” to nie tylko przeciwnicy PiS-u, ale również osoby, których rdzeniem tożsamości jest poczucie przynależności do klasy średniej (czy słusznie, to już zupełnie inna dyskusja).

Ornamenty klasy średniej: kredyty, konie, dodatkowe zajęcia dla dzieci, kredyty na samochody i wakacje, są wpisane w autonarracje czytelników tego medium. Dla sporej części z nich jest to zresztą codzienność: dzieci, praca w korporacji, własne M3 w kredycie kawałek od centrum, odkładanie na dwutygodniowe wakacje na Fuertaventurze (dla tych niżej w hierarchii) albo na Sri Lance (dla tych wyżej). Dla reszty to przedmiot aspiracji.

Pewnie stąd w tytule te konie. Oczywiście poza odpaleniem protokołu „zdenerwować lewicowy komentariat”.

Ale przecież „wyzyskiwanie” tożsamości odbiorców to nie tylko przypadek „Gazety Wyborczej”. Dość dobrze rozpykane segmenty swoich odbiorców ma Onet, wydawnictwo Young, influencerzy i Krytyka Polityczna. Nie powinno być więc dla nas nic zaskakującego w tym, że tytuły mają trącać w odbiorcach jakieś istotne dla nich struny. Wszystkie podmioty tworzące szeroko rozumiane treści mają dostęp do narzędzi analitycznych, widzą, co żre, a co nie żre.

I koniec końców to się przecież liczy, a nie najbardziej racjonalny i całościowy obraz świata. Liczą się – jak pisze w swojej ostatniej świetnej książce Naprawić przyszłość Marcin Napiórkowski – opowieści. A z opowieściami jest jak z wiadomo czym. Każdy segment ma swoją. No dobrze, to akurat ja napisałem. Choć Marcin Napiórkowski żart miewa cięty, to zazwyczaj bardziej wyrafinowany.

Kto zagraża poprawności politycznej: Lis, Linda czy internetowa lewica?

W ramach opowieści klasy średniej snutych o sobie samej konieczność odmówienia córce tych koni za 300 zł miesięcznie generuje wstyd. Ale to nie jest wstyd Barbary przed córką. To jest wstyd przed samą sobą, że mimo starań i lat pracy nie udaje się zapewnić takiego – a niech będzie – zbytku dziecku.

Ale przecież nadal nie jest to taki zbytek, jak nowe BMW X5 na osiemnastkę. A część lewicowego komentariatu mniej więcej tak ustawia „koniegate”. Wariacka rozrzutność na poziomie dochodowym nieco powyżej niemieckiej czy francuskiej płacy minimalnej!

Tak, w Polsce Barbara zapewne ma ponadśredni dochód. Ale czy lewica powinna się cieszyć z tego, że osoby ponadśrednio zarabiające dotyka dziś w Polsce deklasacja? Mam poważne wątpliwości.

Jeszcze bardziej zniuansujmy obraz. Tak, prawdą jest, że w Polsce jest obecny klasizm (jak i prawdą jest, że każda klasa społeczna ma swojego kozła ofiarnego). Wiele osób z klasy średniej w Polsce cechuje klasowa pogarda wobec osób, które nie miały tyle szczęścia co one, nie urodziły się w odpowiednim miejscu, nie były tak bystre i nie miały tyle determinacji, żeby dojść do, powiedzmy, ósmego-dziewiątego decyla dochodowego.

I jak w bardzo ciekawej rozmowie z Grzegorzem Sroczyńskim mówił Przemysław Sadura, osoby te rzeczywiście czują się zagrożone klasowo przez spłaszczanie drabiny dochodowej spowodowane dość szybkim wzrostem płacy minimalnej czy programem 500+.

Czy im współczuję? Nieszczególnie. Czy to znaczy, że te emocje powinniśmy deprecjonować i z nich bekować? Może i tak, ale powinniśmy również starać się je zrozumieć, a ponad wszystko uznać ich istnienie, a nie chować za kotarą memów. Memy zawsze spoko, ale warto, żeby czasem zza nich wyjrzeć, żeby rozumieć, że poza nimi również istnieje świat i – wracając do Napiórkowskiego – inne o nim opowieści.

Ani satysfakcji, ani hajsu, ani poczucia sensu. Tak się pracuje w mediach

Ale przecież nie wszystkie osoby z klasy średniej i wyższej gardzą osobami usytuowanymi ekonomicznie i społecznie niżej niż oni. Części osób z klasy średniej i wyższej zależy na zmniejszaniu dystansów społeczno-ekonomicznych. To nie znaczy, że osoby te nie doświadczają lęku przed deklasacją. Te emocje są prawdziwe, a w przypadku przynajmniej części ludzi prawdziwe jest również ryzyko deklasacji.

Tworząc tabu wokół tych emocji (a w ekosystemie mediów społecznościowych tabu wytwarza się przez odpowiednio skierowaną ironię), odbieramy sobie możliwość zrozumienia wyborów politycznych sporej części społeczeństwa.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Kamil Fejfer
Kamil Fejfer
Publicysta ekonomiczny
Publicysta zajmujący się rynkiem pracy i tematyką ekonomiczną. Autor książek: „O kobiecie pracującej. Dlaczego mniej zarabia chociaż więcej pracuje” oraz „Zawód”.
Zamknij