Kraj

Ani satysfakcji, ani hajsu, ani poczucia sensu. Tak się pracuje w mediach

Powiedzieć, że często czułam się nikim, to nic nie powiedzieć. Jako dziennikarka w dużym ogólnopolskim tygodniku dostawałam najniższą krajową na umowie o dzieło. Harowałam w weekendy, podczas gdy przelewy starszych kolegów piszących jeden tekst tygodniowo potrafiły opiewać na kilkanaście tysięcy złotych.

„Wiesz, Paulinko, malarz też poświęca dużo czasu i pracy na to, by stworzyć arcydzieło. Ale to makler giełdowy potrafi zarobić w godzinę tyle, co artysta w rok” – usłyszałam od przełożonej, gdy w dużej, uchodzącej (tak mi się wtedy wydawało) za prestiżową redakcji poprosiłam o podwyżkę.

Ile wtedy zarabiałam? Niewiele ponad dwa tysiące złotych. W Warszawie, w pełnym wymiarze godzinowym, z roboczymi weekendami i nadgodzinami, których nikt nie liczył. Zatrudniona na umowie o dzieło. I pełna nadziei, że kiedyś wreszcie mnie docenią, a koszmar początkującej dziennikarki, która musi oddać dziesięć newsów dziennie o niczym, się skończy.

Bez klikaczy nie ma kołaczy?

Po kilku latach skończyła mi się cierpliwość i siadła psychika. Ale „dość” powiedziałam, dopiero gdy z nie do końca jasnych przyczyn nie chciano opublikować mojego tekstu o aborcji farmakologicznej.

Wtedy jeszcze nikt nawet nie myślał o tym, że PiS-owski Trybunał Konstytucyjny przeprowadzi zamach na prawa kobiet w czasie pandemii. Ba, gdyby ktoś powiedział, że z powodu ekspansji wirusa z Chin zatrzyma się cały świat, wszyscy popukaliby się w czoło. To także moment, gdy hasło „aborcja jest ok” szokowało cały polski mainstream. No, przynajmniej całą moją ówczesną redakcję, która lubiła uchodzić za liberalną i postępową.

Wiedziałam jednak, że zrobiłam dobry materiał. Ważny dla mnie i ważny dla Polek, którym wmawiano od lat, że prawa reprodukcyjne są kwestią ideologii, a nie zdrowia i życia. Od moich rozmówców – aktywistek, ginekologa, prawniczek działających na rzecz równości i dziewczyn, które miały za sobą aborcję – usłyszałam: „Pani Paulino, nikt nie napisał tak wnikliwego i świetnego artykułu na ten temat, dziękujemy”. Od wydawcy zaś dowiedziałam się, że treść wydaje mu się zbyt skomplikowana dla przeciętnego odbiorcy, jest za długa i za mało clickbaitowa.

To ostatnie było prawdą.

Nie chciałam robić sensacji z przerywania ciąży. Próbowałam pokazać, że to coś normalnego, a nie powód do wstydu czy ekscytacji. Bezskutecznie przekonywałam o tym wydawców i redaktorów. Artykuł kurzył się na dysku, a ja w końcu bez podawania przyczyn obwieściłam, że odchodzę.

Po czasie wiem, że gwoździem do trumny mojej kariery w mainstreamie było coś innego. Zrozumiałam to na terapii, a przypomniałam sobie po przeczytaniu tekstu Szymona Jadczaka o atmosferze panującej w eksredakcji Tomasza Lisa. Wierzę bohaterom tekstu. Sama zdanie „jak ci się nie podoba, to możesz wypierdalać” usłyszałam co najmniej raz, podczas jednej z wielu błagalnych rozmów o zwiększeniu pensji. O raz za dużo.

Mobbing zaczyna się od poczucia, że jest się lepszym od innych

Powiedzieć, że często czułam się wtedy nikim, to nic nie powiedzieć, zwłaszcza że przez pierwszy rok pracy jako dziennikarka ledwie dostawałam najniższą krajową i harowałam w weekendy, podczas gdy przelewy starszych kolegów piszących jeden tekst do wydania papierowego tygodniowo potrafiły opiewać na kilkanaście tysięcy złotych.

Wiem, że o jawności płac można w Polsce tylko pomarzyć. Mimo to na korytarzach albo pod biurem podczas nerwowego wypalania papierosa za papierosem szeptano z nieskrywanym rozżaleniem, że szefowie pojawiający się w redakcji wyłącznie na poniedziałkowych kolegiach kasują miesięcznie wielokrotność pensji wszystkich szeregowych pracowników razem wziętych. Te informacje wyciekały zapewne od równie dojechanych tą niesprawiedliwością księgowych.

Moi bliscy pamiętają dni, kiedy walczyłam ze sobą, żeby w ogóle wstać z łóżka. Mimo ich protestów zabierałam też laptopa na imprezy albo wakacje, żeby pracować.

Czasem wychodziłam z redakcji usytuowanej wśród szarych wieżowców, zielonych żabek i zakorkowanych ulic, wieczorem szłam do pubu albo do znajomych. Poznawałam tam czasem nowych ludzi. Było regułą, że kiwali oni głowami z podziwem i aprobatą, kiedy mówiłam, gdzie pracuję. Wyjątkiem były moje koleżanki z TVN-u. „Prestiżem się nie najesz i nie zapłacisz za czynsz” – zwykły mawiać, a nocne zmiany w studiu odsypiały na porannych wykładach z etyki dziennikarskiej.

O tym, jak wielka stacja latami wypychała swoich pracowników na umowy śmieciowe, pisał na naszej stronie Mateusz Kowalik. Piotr Szumlewicz ze Związkowej alternatywy z kolei wskazywał, że media z TVN-em, Telewizją Polską i Polsatem na czele „od lat są w Polsce w awangardzie łamania praw pracowniczych”.

Może i tak, ale „jestem dziennikarką znanej gazety” wciąż brzmiało nieźle.

Telewizja na umowę o dzieło

Sama byłam dumna z tego, że bez żadnych koneksji (choć jedna z redakcyjnych koleżanek insynuowała, że na pewno musiałam się z kimś przespać albo być czyjąś krewną), jeszcze w czasie studiów zaczęłam pracę w poczytnym medium, dostawałam od czasu do czasu zaproszenia na premiery filmowe i nowości książkowe w gratisie. Gdy akurat nie byłam przyklejona do biurka, czytając depesze Polskiej Agencji Prasowej, miałam okazję poznawać ciekawych ludzi i szlifować swój pisarski warsztat.

Osób takich jak ja, które pochodzą z małego miasta i zwyczajnej rodziny i które wierzą, że pracą w mediach wygrały w życiowej loterii, przewijają się przez świat dziennikarski rzesze. Rzeczywistość błyskawicznie rewiduje ich przekonania, a duże korporacje medialne, działające w rzeczywistości jak folwarki, cynicznie to wykorzystują.

Jak nie nazwać wyzyskiem zatrudniania za pół darmo młodych, wiedzionych wielkimi aspiracjami ludzi, których traktuje się jak zaprzęg do masowego generowania niskiej jakości treści, często pisanych dla algorytmów lub reklamodawców? Jeśli prześledzicie historie pracowników ważnych gazet i portali, zobaczycie, jak wielka panuje tam rotacja, głównie na niskich, dziennikarskich, redaktorskich szczeblach. Reszta posad zwykle pozostaje niezmienna od dekad.

Oczywiście trzeba pamiętać, że ta medialna karuzela bywa bardzo kapryśna. Zdarza się, że jakiś zarząd postanawia jeszcze bardziej ukomercyjnić jakiś tytuł i polecą także głowy świętych krów, niezależnie od dorobku.

Właściwie, jest dokładnie odwrotnie. Jesteś posłuszny i wykonujesz polecenia, które czynią z ciebie mediaworkerkę, a nie umiejącą zmieniać rzeczywistość dziennikarkę? Świetnie, twoja kariera w mediach ma szansę przypominać spokojnie płynący strumień, w którym może i nie ma zbyt wielu kolorowych ryb, ale przynajmniej jest względnie bezpiecznie. Gorzej, jeśli głośno powiesz, że coś ci nie pasuje. Na przykład metody zarządzania twojego naczelnego.

Harowaliśmy jak woły, to ty też musisz

Dziennikarskich autorytetów często wzniesionych na nieprawdziwych legendach nikt nie ma odwagi skrytykować. Nie dziwię się. Po odejściu Tomasza Lisa z „Newsweeka” wciąż masa ludzi jest gotowa dać się za niego pokroić. Coraz częściej czytam też o tej strasznej „cancel culture” i „polowaniu na czarownice”, przed którymi drżą tuzy dziennikarstwa. Rzadko zaś czytam autentyczne refleksje o realiach pracy w tym zawodzie. A może dotychczasowy model pracy w mediach, nastawiony na konkurencyjność, hierarchiczność i gnojenie niżej postawionych pracowników nie służy jednak nam wszystkim?

W młodym pokoleniu nie brakuje utalentowanych ludzi. Nie są też oni roszczeniowi ani leniwi. Przeciwnie. Większość dużo lepiej niż ich szefowie odnajduje się w cyfrowej rzeczywistości, potrafi korzystać z technologii i… cierpi na pracoholizm, nie otrzymując za to żadnej gratyfikacji. Dostają za to od starszych kolegów komunikat, że trzeba być produktywnym cały czas, najlepiej na 120 proc. i 16 godzin na dobę.

Możemy zapierdalać 16 godzin dziennie, ale do wygrania jest co najwyżej nagroda pocieszenia

To przecież wmawia nam wszechobecna kultura zapierdolu i podtrzymujący ją ludzie pokroju prof. Matczaka, który przekonuje, że spędzanie tylu godzin w biurze to nic złego, a wręcz nobilitacja. Natomiast upominanie się o przestrzeganie praw pracowniczych – jezu, komunizm.

Dziś ojciec Maty tłumaczy, że chodziło mu o „samodoskonalenie się”. Chciałabym, żeby powtórzył to w twarz mojej przyjaciółce, która ze znajomością dwóch języków obcych, niezwykłym piórem i masą doświadczenia nie mogła się w dużym medium doprosić, by zamiast w nieskończoność przedłużać jej okres próbny, w końcu i zgodnie z prawem zatrudniono ją na etat.

Wróćmy jednak do tak często powtarzanego przez Matczaków tego świata hasła: „bez pracy nie ma kołaczy”.

Pamiętam, że w mojej poprzedniej redakcji światła paliły się do późnych godzin wieczornych. Mnie też zdarzało się wychodzić po 23 albo spotykać osoby sprzątające, które pytały, czy na pewno będę jeszcze pić kawę o tej porze, bo chciałyby wyparzyć kubki i wyczyścić ekspres.

Tak, będę, bo tylko kofeina pomoże mi to przetrwać. Na koks, który służył ponoć wyżej postawionym korposzczurom (w sumie to nie wiem, skąd to porównanie, bo szczury to mądre zwierzęta, które nie skazują się dobrowolnie na pracę ponad siły), nie było mnie stać.

Od tamtej pory twierdzę, że ciężką pracą to ludzie się co najwyżej męczą.

Nadzieja umiera ostatnia

Tak wygląda praca u największych graczy w tej branży. Napędzanie machiny tworzenia kontentu – bo tym dziś jest robota w mediach – skutkuje tym, że lwia część pracowników mediów odchodzi po cichu, wycieńczona niskopłatną i niesatysfakcjonującą harówką, w której nikogo nie obchodzi, w czym jesteś naprawdę dobry.

No bo w końcu ile clickbaitowych postów o cyckach aktorek (kazano mi kiedyś zaktualizować tekst o najpiękniejszych piersiach w polskiej kinematografii), tweetach polityków i golach Lewandowskiego możesz wygenerować w ciągu dnia?

Gdy wychodzą na jaw informacje o tym, że gdzieś stosowano mobbing, słyszymy od znanych dziennikarzy: przecież zawsze tak było i nikt nie narzekał. Nas też kiedyś tam ktoś dojeżdżał, mówią, a więc i ty musisz to przetrwać, przejść szkołę życia czy tam chrzest bojowy. Problem w tym, że to już nie jest tylko etap na drodze do wielkiego finału. To twoje życie w mediach. Na twoje miejsce jest cała masa studentów dziennikarstwa, którzy przyjdą robić za grosze w nadziei, że to im się akurat uda.

Dokładnie o tym pisze Magdalena Czubaszek w opublikowanym na naszej stronie tekście Plaga gównodziennikarstwa. O kondycji autorów pogardzanych. Gdy autorka nam go przysłała, moja obecna redaktorka naczelna nie mogła wyjść z podziwu, dlaczego opisani tam ludzie tak długo tkwią w toksycznych miejscach. Ani to nie przynosi satysfakcji, ani hajsu, ani poczucia sensu.

Już wyjaśniam.

Wiara w to, że w końcu nadejdzie twój moment chwały, nie gaśnie tak szybko jak zepsuty redakcyjny CMS na niedzielnym dyżurze bez wsparcia IT. Może po prostu wystarczyło zmienić pracę?

Marzyłam od dziecka o pisaniu. Nie chciałam tak po prostu z niego rezygnować. Jednocześnie od koleżanek i kolegów z branży słuchałam opowieści o żałosnych warunkach pracy w pozostałych mediach. Pójść do innej redakcji? A czy w ogóle gdzie indziej jest lepiej?

Może to syndrom sztokholmski, a może pogodzenie się z tym, że od lat w tej branży stosuje się przemoc ekonomiczną wobec dziennikarzy i nikt się nie buntuje. Muszę zacisnąć zęby, brać jak najwięcej chałtur i w nocy pisać teksty sponsorowane o idealnych kolorach zasłon do sypialni, żeby mieć pieniądze na przeżycie i jakieś zaskórniaki. To one pozwoliły mi ostatecznie rzucić pracę, która wyeksploatowała mnie fizycznie i doprowadziła do depresji.

Gównodziennikarstwo istnieje. Tworzy chore na bezradność i znieczulicę środowisko, które potrzebuje uzdrowienia. Mit zmieniającego świat dziennikarza w szarym prochowcu, z notesem i dyktafonem w dłoni dawno odszedł do lamusa. Liczy się nienasycalny, wypalający fastjournalizm o jakości dokładnie takiej jak jedzenie w macu i potrzebny do tego, by opakować nim treści reklamowe.

Wiedzą to ludzie zarządzający rozwojem mediów, nastawieni na zysk, liczący przelewy za publikację reklam. To młot, a kowadłem są zatrudniani przez nich redaktorzy naczelni, mentalnie nieumiejący odciąć się od zasad zarządzania ludźmi zaciągniętymi prosto z folwarków i podlanymi ostrym, patriarchalno-kapitalistycznym sosem. A ty, dziennikarzu i dziennikarko, tkwisz na dole tej drabinki i wydaje ci się, że nic nie możesz z tym zrobić.

Tak zwany wątek pokoleniowy

Jacek Żakowski po głośnym i wywołującym debatę o jakości pracy w mediach zakończeniu współpracy Tomasza Lisa z korporacją Ringier Axel Springer, do której należy nie tylko „Newsweek”, ale także Onet, „Forbes” czy „Fakt”, zwrócił uwagę na coś innego. Nazwał to „wątkiem pokoleniowym”.

„Kiedy wchodziłem do tego zawodu, to tzw. prawdziwy dziennikarz musiał dużo palić, pić, kląć i podrywać” – oświadczył, dodając, że „po cichu był dumny z tego rodzaju nonkonformizmu”.

Jest rok 2022. Nieprofesjonalizm, impertynencja czy przekraczanie granic nie są dowodem na czyjąś ekscentryczność lub bunt. Mimo to od wielu znanych i szanowanych dziennikarzy do dziś usłyszę, że trzeba liczyć się z tym, że w mediach panuje klimat rodem z męskiej szatni. Potwierdzam, też go doświadczyłam. Seksizm ma się w dziennikarstwie świetnie, podobnie jak homofobiczne i rasistowskie dowcipkowanie.

Nie tylko ze strony mężczyzn zresztą. Atmosfera w jednej mojej pracy była uzależniona od nastrojów osoby, która zachowywała się jak bezwzględna królowa pszczół, a przy tym odmieniała feminizm przez wszystkie przypadki.

W jednej chwili potrafiła chwalić moje teksty i „piękne okulary”, zapewniając o wsparciu i siostrzeństwie, w drugiej traktowała jak powietrze, a jeszcze innym razem przy całym zespole obwieszczała, że nie nadaję się do swojej pracy, mimo że wydawcy byli przeciwnego zdania. Zawsze znajdowała sobie jakąś ofiarę wśród podwładnych, ale nigdy nie było wiadomo, na kogo akurat trafi to brzemię. Po czym zlecała nam do wstawienia na stronę tekst o socjopatycznych szefach.

Telewizyjni obrońcy demokracji upadają zbyt wolno

Czy leci z nami pilot?

Ci, którzy nie reprodukowali przemocy, a do tego mieli często kompetencje, charyzmę czy osiągnięcia, przegrywali z wielkim przemęczeniem. Na wieczornych dyżurach przepuszczali więc tekst o II wojnie światowej z Austro-Węgrami we wstępie, błędem ortograficznym w tytule i bilionami zamiast miliardów źle przetłumaczonymi z angielskiego. W normalnych warunkach zapadliby się pod ziemię. Ale tu liczyła się presja czasu, która niejednemu wydawcy kazała nacisnąć „publikuj” na przygotowanym wcześniej nekrologu kogoś, kto jeszcze nie umarł.

O ile w lansowaniu głupoty i mnożeniu idiotycznych, antagonizujących społeczeństwo tytułów nie czułam żadnych ograniczeń, o tyle pisanie o jakiejkolwiek progresywnej idei zawsze dostawało znienawidzoną etykietę tej strasznej lewackości. Wbrew pozorom mainstream medialny, ustawiający się na przeciwległym do rządzącej w tym kraju prawicy biegunie, sam tkwi w bardzo konserwatywnych okopach, niemogących zanadto drażnić rzekomo niegotowej na postęp Polski.

Jest w tym pewien paradoks. Z jednej strony teksty o seksoholizmie i erotycznych zabawkach promowano w moich redakcjach na potęgę, z drugiej – te o miesiączce czy aborcji cenzurowano w obawie o wywołanie społecznego oburzenia.

Przywiązanie do stereotypów i oklepanych schematów jest w mediach głównego nurtu na tyle silne, że determinuje nawet sposób pisania tekstów – pod tezę i z nieistniejącymi bohaterami. Dział Społeczeństwo na dużych portalach i w tygodnikach to niekiedy zbiór wyssanych z palca historii.

Przepis na taką, którą zaakceptuje wydawca? Bardzo proszę.

Dostajesz zlecenie na tekst o szkodliwości pornografii. Wymyślasz sobie 29-letniego Janka, który pierwszy gang-bang widział w sieci jako dziecko, a dziś nie może usiedzieć przy służbowym biurku więcej niż dwie godziny bez masturbacji i odgłosów hardkorowej orgii puszczanej ze smartfona i na słuchawkach w toalecie.

Masz scenkę rodzajową? Masz. Świetnie. To teraz dodaj parę statystyk. Potem jakąś pasującą do kontekstu wypowiedź psychologa i voilà, masz tekst o tym, że nałogowe porno to poważny problem polskich mężczyzn. Nieważne, czy faktycznie tak jest, w jakiej dokładnie skali. I dlaczego. Liczy się fakt, że dodasz alarmistyczny tytuł, jakiś kontrowersyjny lead i zadowolisz wydawcę, który już ostrzy zęby na to, że nic niewnoszący do debaty publicznej i oczywisty tekst będzie się klikać jak złoto.

Ale gdy twoje statystyki spadną, najprawdopodobniej dowiesz się, że inni potrafią lepiej, albo zostaniesz poddany niezwerbalizowanemu ostracyzmowi.

Twoje tematy na kolegiach będą ignorowane lub uznawane za słabe, teksty pokreślone, sposób komunikacji ograniczony do maili, mimo że osoba je wysyłająca siedzi tuż obok. Z czasem dowiesz się, że istnieje grupa facebookowa, na której ktoś robi obrzydliwe memy na twój temat. Innym razem, że dla szefostwa jesteś tylko tą ładną blondynką, która nieźle pisze, ale nie na tyle, by jej za to godnie zapłacić.

O nowej stażystce siedzącej obok krążą plotki, że sypia z naczelnym, a ty mimo wiary w kobiecą solidarność zaczynasz w to wierzyć, bo nagle dostaje okładkę za żenująco słaby artykuł. Potem starsza koleżanka z działu kultury ukradnie ci pomysł na tekst, bo ktoś jej powiedział, że masz lepsze układy z dziewczynami od PR-u w Netfliksie niż ona. Nie chodzisz na imprezy firmowe, bo jak pić i tańczyć z ludźmi, przez których nie śpisz po nocach?

Ostracyzm w białych rękawiczkach

„No dobrze, ale czemu nie zgłaszaliście tego przełożonym?” – to pytanie wraca w dyskusjach jak bumerang. I wiecie co? Długo plułam sobie w brodę, że niczego nie zrobiłam. Dziś zastanawiam się, co właściwie miałabym powiedzieć HR-om?

Że moja szefowa jest złośliwa? Że koledzy śmieszkują z używania feminatywów? Że ktoś kazał mi szkolić na redaktora człowieka, który nie potrafi obsłużyć komputera, albo kogoś, kto ledwie skończył liceum i nie umie w ortografię, ale jest kuzynem czy synem koleżanki kogoś z kadr i grozi ci oskarżeniami o mobbing, jeśli zgłosisz jego niechęć do pracy?

Nikt mnie nie wyzywał wprost, nikt nie klepał po tyłku, nie zwolnił z dnia na dzień, nie spóźniał się z niską, ale wciąż widoczną na koncie wypłatą. A jednak, gdy czytam doniesienia o Lisie czy tekst Magdaleny Czubaszek, czuję ścisk w żołądku. A potem ulgę, że mam za sobą ten koszmar.

Umykającym nam problemem, który dotyczy zapewne nie tylko środowiska dziennikarskiego, jest niewidzialna przemoc. Nazywam ją ostracyzmem w białych rękawiczkach. To taktyka, która ma ci pokazać, gdzie jest twoje miejsce, drżeć o to, czy za chwilę nie zostaniesz wyrzucony z wypalającej cię pracy za śmieszne pieniądze. To prowadzi do paranoicznych myśli, które ciągle kazały mi się zastanawiać, czy na pewno daję z siebie wszystko, czy w ogóle się do tego nadaję.

I czy istnieje coś gorszego od uświadomienia sobie, jak beznadziejną osobą jesteś, skoro się na to wszystko wciąż zgadzasz?

O milczącym ostracyzmie ciekawie pisze Daryl Austin w „Atlanticu”. Może on przybierać bardzo łagodne formy: „ktoś wychodzi z pokoju w trakcie rozmowy, patrzy w drugą stronę, gdy do niego machasz, adresuje komentarze do wszystkich w wątku wiadomości oprócz ciebie, stosuje lakoniczne wypowiedzi, izolację, ghosting”.

Psychologowie cytowani przez dziennikarza wskazują, że z uwagi na to, że nasze zdrowie zależy również od kontaktów społecznych, ich ograniczenie poprzez chłodne, złośliwe w zawoalowany sposób lub wykluczające zachowania, może mieć tragiczne skutki, prowadzące do zaburzeń psychicznych, a nawet samobójstw.

Dalej czytam, że ostracyzm i milczenie są „szczególnie podstępną formą nadużycia, ponieważ mogą zmusić ofiarę do pogodzenia się ze sprawcą w celu zakończenia zachowania, nawet jeśli ta nie wie, dlaczego przeprasza”. Stanowią narzędzie, z którym ofiara po prostu „nie może nic zrobić”. A jeśli do tego dokładasz poczucie bezsensu, czujesz, że tkwisz w pułapce.

Mnie udało się z niej wyjść, ale to bynajmniej nie jest reguła. Gdy w nowej robocie zaproponowano mi umowę o pracę, oniemiałam, bo w mediach płatnych etatów dla dziennikarzy już prawie nie ma. Teraz czuję się zwyciężczynią losu na loterii. Ale wielu moich znajomych dziennikarzy wciąż tkwi po kokardy w beznadziei.

Co mogłam dla nich zrobić? To, co umiem najlepiej, czyli napisać ten tekst i głośno mówić o niezgodzie na dalszą przemoc i frustrację. To błędne koło należy zatrzymać.

Jeśli też tak uważasz, jeśli jesteś mediaworkerką tkwiącą w systemie wyzysku, przemocy i niesprawiedliwości, napisz do mnie. Niech do morza gówna i hipokryzji wpłynie choć strumień rigczu. W końcu o to chodzi w dziennikarstwie, prawda?

Kontakt: [email protected]

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Januszewska
Paulina Januszewska
Dziennikarka KP
Dziennikarka KP, absolwentka rusycystyki i dokumentalistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka konkursu Dziennikarze dla klimatu, w którym otrzymała nagrodę specjalną w kategorii „Miasto innowacji” za artykuł „A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys”. Nominowana za reportaż „Już żadnej z nas nie zawstydzicie!” w konkursie im. Zygmunta Moszkowicza „Człowiek z pasją” skierowanym do młodych, utalentowanych dziennikarzy. Pisze o kulturze, prawach kobiet i ekologii.
Zamknij