W kampanii wyborczej czasem rolę grają banalne wynalazki, jak nieprzemakalne plakaty z otworkami do wieszania na płotach. Umacnia się wrażenie, że to już nie jest polityka z billboardu, z telewizji, tylko właśnie polityka z płotu – mówi w rozmowie z Michałem Sutowskim socjolog Jarosław Flis.
Michał Sutowski: Frekwencja wyborcza na wsi w latach 2005–2011 była wyraźnie niższa od frekwencji w miastach – między 7, a nawet 13 punktów procentowych różnicy, ponad milion głosów. Co się takiego wydarzyło między rokiem 2011 i 2015, że wieś doszła do poziomu uczestnictwa typowego dla średniej ogólnopolskiej?
Jarosław Flis: Zrównanie wynikało m.in. z faktu, że spadała frekwencja w dużych miejscowościach. Lecz najważniejsze jest, by dostrzec głębszą różnicę. Miasto i wieś głosowały inaczej w wyborach różnego rodzaju – miały inną listę priorytetów. Przez wiele lat było tak, że mieszkańcy małych gmin w Polsce uważali, że wybory wójta to jest dla nich bardzo ważna sprawa, no a wybory prezydenta kraju… trochę mniej. A już ustalanie, kto zostanie premierem, było daleko na takiej liście.
I co się zmieniło?
Najpierw przyszły wybory samorządowe 2018 roku, które w miastach potraktowano jako sparing przed główną rozgrywką. Mieszkańcy – szczególnie większych – miast uznali, że wybory lokalne to jednak ważna rzecz, więc nastąpiło zrównanie z wsią, wcześniej bardziej zaangażowaną; jednocześnie po doświadczeniu kryzysu 2014 roku i mnóstwa nieważnych głosów do sejmików wojewódzkich na wsi pojawiła się świadomość, że te wybory w szerszej skali – sejmikowe – też mają znaczenie.
czytaj także
W efekcie przyszedł rok 2019, kiedy się okazało z kolei, że wybory sejmowe dla mieszkańców wsi już są tak samo ważne jak wybory wójta – to już była dramatyczna zmiana. No i wreszcie przyszły wybory prezydenckie 2020, kiedy widzimy, że między miastami-powiatami a jedną trzecią najmniejszych gmin różnice we frekwencji, gdy chodzi o wybory ogólnopolskie, są najmniejsze od trzech dekad. Praktycznie nie ma już różnicy w liczbie oddawanych tam głosów, choć jeszcze w wyborach prezydenckich 2005 roku w miastach-powiatach oddano 1,5 miliona głosów więcej.
I z czego to wynika?
Jak zawsze w naukach społecznych takie zjawisko ma sporo składowych. Zaczynając od tego, że po prostu rośnie poziom edukacji, a rośnie najszybciej na wsi. To tam osób z wyższym wykształceniem przybywa najwięcej. Bo nawet jeśli nie wszyscy wracają po studiach w rodzinne okolice, to tych, którzy wracają, jest i tak o wiele więcej niż tych, którzy tam kiedyś mieszkali i mieli wyższe wykształcenie.
Do tego technologia dużo zmieniła: kiedy jadę przez wieś Szczawa i widzę reklamę „tłumacz przysięgły języka niemieckiego” to rozumiem, że niekoniecznie u stóp Gorców nagle wzrósł popyt na tę profesję.
Ale rozumiem, że wykształcenie to niejedyny czynnik.
Oczywiście, mamy też rosnące poczucie, że polityka to coś, co nas dotyczy i na co mamy wpływ.
No i po trzecie, PiS stara się rozbudowywać sieć swoich aktywistów. Weźmy dowóz wyborców do obwodów – w wielu miejscach PSL-owcy robili coś takiego do dawna, a teraz ktoś chce to robić już centralnie, za rządowe pieniądze. To pogłębia i utwierdza przekonanie, że wybory się wygrywa nawet nie w Końskich, jak mówił Grzegorz Schetyna, tylko w Nieświniu.
Gdzie?
Koło Końskich jest sołectwo Nieświń. Chodzi mi o to, że kiedyś dla warszawskich elit nawet powiatowe miasto Końskie było jakąś abstrakcją, a teraz zaczyna się nawet tam myśleć, że to, co najwięksi aroganci nazwą „zupełnymi peryferiami”, jest czymś istotnym – i w efekcie na wsi też pojawia się przekonanie, że mamy na coś wpływ.
Czasem rolę grają banalne wynalazki, jak nieprzemakalne plakaty z otworkami do wieszania na płotach. Najpierw zaczął je rozwieszać PiS, ale w ostatnich wyborach, jadąc przez bliskie mi okolice Kolbuszowej czy Porąbki Uszewskiej, widziałem już dość wyrównany pojedynek, jeden wisiał obok drugiego. I wtedy umacnia się wrażenie, że to już nie jest polityka z billboardu, z telewizji, tylko właśnie polityka z płotu.
Referendum migracyjne: desperacki skok PiS w pogoni za wymykającą się władzą
czytaj także
No i wreszcie, frekwencja podwyższa się u ludzi starszych, a wieś się starzeje. Według ostatniego spisu powszechnego w Polsce osób w wieku 18–30 jest tyle samo ile tych po siedemdziesiątce. Młodzi ludzie są lepiej wykształceni, co podnosi frekwencję; starszych jest coraz więcej – i to też podnosi frekwencję.
Powiedział pan, że na wsi wzrosło poczucie, że polityka jest po coś, że stawka wyborów jest duża. Czy to rządy PiS wywołały takie wrażenie, że to naprawdę robi różnicę, kto rządzi w Warszawie? A może zmiana nastąpiła wcześniej, jeszcze przed kampanią 2015 roku?
Przed kampanią mogli się do tego poczucia na wsi przyczynić ci wszyscy, którzy konflikt opisywali z wyższościowych pozycji – metropolii przeciw „ciemnej prowincji”. Czynnik rozjuszenia poprzez okazywanie pogardy na pewno odegrał swoją rolę.
Po wyborach 2015 roku coraz więcej ludzi na wsi uważało, że żyje im się lepiej i że sprawy idą w dobrym kierunku. Może dlatego głosowali właśnie na obóz władzy?
Oficjalne dane GUS-u wyraźnie pokazują dodatni bilans dobrostanu już od 2013 roku, a poczucie, że żyje się lepiej, rosło prawie cały czas od 2001 do 2019 roku, oczywiście z przerwą na stagnację wywołaną przez kryzys 2008.
Ale w 2019 roku to się skończyło?
Oczywiście, obecny stan jest wciąż lepszy niż za rządów późnej Platformy Obywatelskiej, ale też wiemy z teorii rewolucji, że one nie wybuchają wtedy, kiedy jest bardzo źle, tylko jak się długo robiło lepiej, a potem nagle przestało się robić lepiej albo się wręcz pogorszyło.
A jak bardzo jest źle?
Oceny rządu zjechały poniżej oceny rządu Ewy Kopacz w 2015 roku, a konkurują jeszcze z bardzo nisko ocenianym rządem Jarosława Kaczyńskiego i Marka Belki w 2005. Niemniej, pierwsza kadencja rządów PiS to było ogólne poczucie dobrostanu, a wiemy, że ludzie zamożniejsi głosują częściej. To nie znaczy, że głosujemy z wdzięczności, tylko z przekonania, że się liczymy – jest po co głosować.
Wybory samorządowe zostały przesunięte na okres po wyborach parlamentarnych, mniej więcej pół roku. Czy to ma znaczenie dla głosowania na wsi?
Zmiana kolejności wyborów może mieć bardzo istotne znaczenie dla frekwencji, zwłaszcza na obszarach wiejskich. Do tej pory było tak, że start w wyborach sejmowych, jeśli odbywały się rok po samorządowych, to była dla radnych trochę loteria, a trochę wynik przekonania, że wypada: nasza miejscowość potrzebuje kandydata, środowisku się to przyda…
A teraz?
W obliczu wyborów samorządowych, które odbywają się tylko pół roku później, start do Sejmu jest jazdą obowiązkową. Bo tak: jak ja nie wystartuję, a wystartuje kolega, to on oczywiście nie dostanie mandatu, ale może wtedy zechce też wystartować w wyborach samorządowych? Nie tylko, że będzie konkurentem, ale też konkurentem, któremu np. partia zechce pomóc…
Skoro on pomógł partii.
Tak, a może go wystawią wyżej na liście? A do tego wyborcy go sobie opatrzą. Z punktu widzenia radnego rzecz wygląda zatem tak: to już lepiej, żebym ja wystartował, co nie? Plus oczywiście wszyscy pretendenci do bycia wójtami, ci najambitniejsi, dostają dobrą okazję, żeby się wypromować przy okazji startu do Sejmu. Uruchamia się i aktywizuje lokalne sieci społeczne, w tym samorządowe do udziału w wyborach, co mogłoby podbić frekwencję na wsi.
czytaj także
Na czyją korzyść?
Okaże się, kto ma na wsi lepsze sieci.
A nie jest oczywiste, że Prawo i Sprawiedliwość? Ich przewaga wyborcza jest przytłaczająca.
Jest i nie jest. Jeśli popatrzymy na liczby bezwzględne wyborców i zmianę trendu przez ostatnie kilkanaście lat, zobaczymy oczywiście silny przyrost poparcia dla PiS. W 2007 roku nawet Platforma z Lewicą do spółki miała na wsi więcej poparcia niż PiS, cały nie-PiS miał przewagę pięć do trzech nad PiS-em. A teraz cała opozycja do spółki, nawet z PSL i Hołownią, przegrywa. Ale wciąż nie jest tak, że PiS zupełnie wymiata, bo ich zwycięstwo na wsi to nie jest 10 do zera, tylko bliżej trzy do dwóch.
Wciąż jednak wygrywa.
Tak, ale nie wiemy, kto z tych zaktywizowanych sieci lokalnych wydusi więcej, a pamiętajmy, że w wyborach samorządowych PiS-owi słabo idzie. Jego lokalne zasoby ludzkie nie wystarczają do przejęcia władzy w gminach. A kluczowe pytanie brzmi, jak zareagują samorządowcy po ostatnich manewrach rządu. Jeden znajomy wójt pisał mi, jak przyszedł do niego skarbnik po wprowadzeniu zmian podatkowych Polskiego Ładu i powiedział: ale wie pan, że przed wyborami to pan sobie nawet latarni nie postawi?
Samorządowcy mogą brać pod uwagę, że „swoi” mają większe szanse na pieniądze centralne.
Kto ma wiedzieć, ten wie, że miłość PiS do samorządów jest fałszywa, to raz. Dwa, że historycznie nie było np. związku między sukcesami wyborczymi wójtów a tym, czy załatwili dotację na drogi-schetynówki, czy nie załatwili, tu zupełnie inni szatani są czynni. No i trzy, że trudno im się jednoznacznie angażować na rzecz władzy, gdy wiadomo, że część ich wyborców i tak kieruje się mediami i zagłosuje na PiS, a jakaś część się do władzy zraziła.
I pewnie do ostatniego momentu nie będzie wiadomo, kto wygra?
Ano właśnie. Aktywiści lokalni, czując pismo nosem, mogą się nie angażować po stronie PiS, nie wpychać się na listy. Nie będą zresztą witani z otwartymi ramionami, bo w Sejmie jest dziś więcej posłów PiS niż spodziewanych jesienią mandatów.
czytaj także
Wiele zależy też od tego, jaka będzie siła centrali Prawa i Sprawiedliwości w wymuszaniu na lokalnych elitach partii – czyli posłach – otwierania się na kandydatów wiejskich, radnych itd. No a z drugiej strony oni sami mogą nie chcieć wychodzić przed szereg i szykować się do ukrywania szyldów na wiosnę. Gdyby PiS przegrał wybory, opowiedzenie się po jego stronie nie pomoże w kolejnych.
Kiedy patrzę na wykres poparcia dla PiS na wsi i poparcia dla PiS wśród rolników, to widzę spore rozbieżności. Wahania poparcia na wsi odpowiadają mniej więcej poparciu ogólnopolskiemu, tylko na wyższym o 8–15 pkt procentowych poziomie. A wśród rolników poparcie potrafi się zmieniać skokowo – jesienią 2020 roku, gdy głosowano tzw. piątkę dla zwierząt, potrafiło spaść z ponad 70 na poniżej 40 proc. w dwa miesiące. Czy można powiedzieć, że rolnicy to jest osobna część wsi, która głosuje wedle innych prawideł? Bo skądinąd wiemy, że zaledwie 10 procent jej mieszkańców utrzymuje się z rolnictwa.
Trudno tu o jakieś uogólnienie, bo mam wątpliwości, czy rolnicy podlegają tym samym wzorom w całej Polsce. Jeśli weźmiemy rolnika zachodniopomorskiego, rolnika w Galicji i rolnika w Wielkopolsce, to ich poglądy, ale też związek z resztą wsi mogą być zupełnie inne. Taka np. Galicja podkrakowska jest wręcz antyrolnicza. W niedzielę jechałem przez Lubomierz niedaleko Limanowej i tam nie ma ani kawałka zaoranej ziemi – o poranku na pastwiskach widać może dwie–trzy krowy. W Łysej Górze w powiecie brzeskim, rodzinnej wsi mojej matki, są chyba tylko dwie osoby, które się zajmują rolnictwem zawodowo – na 1500 mieszkańców! A z kolei jak jechałem ostatnio o zmierzchu przez powiat miechowski, czyli kilkadziesiąt kilometrów na północ od Krakowa, mijałem raz za razem stare traktory C-360 – ludzie faktycznie żyją tam z rolnictwa. Wspomniane przez pana 10 procent mieszkańców wsi żyjących z rolnictwa może w jednym miejscu oznaczać zero czy dwa, a w Polsce centralnej nawet 60 procent.
Czyli wieś wsi skrajnie nierówna?
Jeszcze nałóżmy na to ogólne zróżnicowanie przestrzenne: średnia galicyjska wieś liczy 1600 mieszkańców, a średnia podlaska… 120. W Galicji jest pełna jedność wsi, kościoła i szkoły, w centralnej Polsce jest tak, że kościołów jest mniej niż wsi, czasami w ogóle jeden kościół na gminę, a szkół może być więcej. Z kolei na Pomorzu Zachodnim jest zupełnie na odwrót, bo w każdej wsi jest kościół średniowieczny, choćby wieś miała 100 mieszkańców.
Co jest więc dla polskiej wsi wspólne?
Bez wątpienia ma ona silniejszy element tożsamościowy kreowany przez miasto. I ten element – stosunek uogólnionego miasta i miejskich elit do wsi – ma dziś decydujące znaczenie dla przewagi PiS na wsi.
A czy słuszne jest przekonanie, że ludzie praktykujący religijnie popierają Prawo i Sprawiedliwość?
Policzmy. Praktykujący głosują częściej i częściej właśnie na PiS – ale… Skoro 70 procent wiernych na coniedzielnej mszy w ogóle głosuje, a z nich nawet 70 procent głosuje na PiS, to znaczy tyle, że na PiS głosuje 49 procent wiernych. Czyli 51 procent nie głosuje na PiS. Choć nawet nie wszyscy proboszczowie mają tego świadomość.
Czyli nie tyle sama religia decyduje, ile – swojskość polityków? Ale przecież Jarosław Kaczyński jest z wielkomiejskiej inteligencji, a ze wsią ma tyle wspólnego, że jego przodkowie kilka pokoleń wcześniej byli ziemianami…
Wspólnego ma tyle, że jest niecierpiany przez prawdziwych mieszczuchów. Przecież Trump też nie jest redneckiem, ale ważne, że nienawidzą go liberałowie.
czytaj także
Wspólnota bycia pogardzanym czy nienawidzonym przez jakąś część elity może silnie wiązać wyborców z ich reprezentacją?
Może, choć ma swoje ograniczenia. Przede wszystkim zależy od sposobu gry drugiej strony. Tusk pokonał Kaczyńskiego w roku 2007, grając tą właśnie kartą: pan nie wie, jak żyją zwykli ludzie i ile chleb kosztuje, a ja jestem zwykłym Polakiem, który wychował się na podwórku. I też nie przypadkiem jedynym kandydatem Platformy, który był w stanie wygrać wybory prezydenckie, był Bronisław Komorowski – lekceważony przez warszawskie elity wujo z wąsami.
Tusk z Platformą jako swojskie chłopaki przeciw ważniakom z PiS – to było dawno. Kto jeszcze liczy się w grze wyborczej o wieś? Konfederacja? A raczej jej „narodowa” część?
Nie tylko. Na wsi nie brakuje liberałów-sobiepanów, co to wiedzą, że podatki są złodziejstwem, że państwo im niepotrzebne, bo sami się o siebie zatroszczą, a jak będą dziurawe drogi, kupią sobie SUV-a z szerszymi kołami.
Jest jeszcze PSL, od lat obecny na wsi pod postacią spółdzielni lokalnych elit, ale też za sprawą wielopokoleniowego nieraz zaangażowania w działalność wiejską, ochotnicze straże pożarne itp.
A jeszcze wracając do Konfederacji: czy w czasach kryzysu zbożowego wątki antyukraińskie nie mogą na wsi zyskać szerszego poparcia?
To jest jeden z małych odważników, który może dociążyć ich poparcie, ale też pamiętajmy, że mowa o partii mającej do kilkunastu procent poparcia. Oczywiście, mogą coś podebrać PiS-owi. Mamy np. taki specyficzny rodzaj konserwatystów obyczajowych, który ja z czasów swego dzieciństwa w Łysej Górze pamiętam, to tacy „katolicy spod dzwonnicy”.
To znaczy?
Faceci, którzy w czasie niedzielnej mszy stoją w skórzanych kurtkach pod kościołem, a do środka wchodzą kobiety z dziećmi – taka wieś może szukać kogoś innego niż obecna władza.
czytaj także
Zresztą w wyborach 2020 roku Krzysztof Bosak miał na wsi tyle samo wyborców co na poziomie ogólnokrajowym, z kolei wyborcy Mentzena – różni przedsiębiorcy, którzy już od kilku pokoleń nie jeżdżą furmankami, a ostatnio się przesiedli na SUV-y – też nierzadko mieszkają na wsi. Niemniej tu chodzi o partię, której znaczenie wynika z roli języczka u wagi. Jeśli nim nie będą, to w kolejnym Sejmie będą znaczyć tyle co teraz.
A ten języczek u wagi na czym miałby polegać?
Chodzi o sytuację, kiedy kosztem z jednej strony PO, z drugiej PiS oni uzyskują np. 12 czy więcej procent głosów. I wtedy pojawi się pytanie, czy ludzie na nich zagłosowali po to, by w efekcie premier Morawiecki sobie poszedł, czy żeby został. To jest najważniejsze pytanie o przyszłość Konfederacji i w ogóle o przyszłość naszej sceny politycznej, tzn. co się stanie, jeśli oni będą mogli wybierać, z kim chcą rządzić. Gdyby mieli wyższe notowania niż Lewica, a blok senacki nie miał większości, no to teoretycznie jest możliwy rząd Kosiniaka-Kamysza – żeby Tuskiem nie drażnić swoich wyborców – z poparciem Konfederacji i oczywiście Platformy, z Lewicą i PiS-em w opozycji.
I tacy konkurenci faktycznie mogą zawalczyć o wiejskie głosy?
Na przykładzie wyborów samorządowych najlepiej widać, że stosunek wsi do PiS nie jest entuzjastyczny. Przeważa przyzwolenie i uznanie zależne od wielu czynników, w tym odczuwanego postrzegania przez miejskie elity. Dlatego tak wielkie znaczenie ma to, jak bardzo druga strona będzie podgrzewać nastroje, a każdy dowcip o wieśniakach i burakach będzie rozdrapywał stare rany.
Mówi pan o rozgrywce między PiS, Konfederacją a PSL, ale czy tematy takie jak prawa osób LGBT czy prawa kobiet tak, jak je rozumie lewica czy centrolewica – są z zasady traktowane jako wrogi pakiet ideologiczny, wielkomiejski, narzucony z zewnątrz? I czy jeśli wspomniane kwestie staną się ważnym wątkiem kampanii, będą automatycznie mobilizować wieś po stronie konserwatywnej?
Stronę konserwatywną na pewno mobilizuje wszystko, co jest głoszone z pozycji oświeceniowo-dydaktycznej. Wszystkie artykuły z „Gazety Wyborczej” o, dajmy na to, kobietach w kościele w Radomiu, które są pisane z otwarcie wyrażanym poglądem, że autorka chce te kobiety z tego kościoła wyprowadzić.
Druga rzecz to czy kampanijne pomysły są odpowiedziami na realne problemy ludzi tu i teraz – dla wielu kobiet na wsi bardzo poważnym problemem jest np. dostęp do ginekologa. Z perspektywy wielkiego miasta problem średnio ważny.
Supernowa solimamdości, czyli najkrótszy sitcom polskiej lewicy
czytaj także
No i wreszcie, ludzie co do zasady nie lubią, jak im się burzy ich zastany świat – w ten sposób rozumiem reakcje lokalnych społeczności na sprawy, które tak bardzo bulwersują wielkomiejską lewicę, związane np. z oskarżeniami różnych osób o molestowanie.
Czyli polityczni postępowcy na wsi nie mają czego szukać?
Osób sceptycznych względem tradycji zawsze się trochę znajdzie, tylko nie ma co liczyć, że zaczną się otwarcie buntować czy nadawać ton.
Ale skoro każda krytyka zastanych stosunków czy postaw jest oświeceniowym kolonializmem elit, względnie budzi dyskomfort i wrogą reakcję, to czy trzeba uznać, że wieś jest, jaka jest i inna nie będzie? A jak się komuś nie podoba, to może z niej co najwyżej wyjechać?
No to spójrzmy na taki „postępowy” temat jak zielona transformacja. Jak się jedzie przez dowolną wieś w Polsce, to widać panel słoneczny na panelu. I one nie pojawiły się na dachach dlatego, że ktoś przyjechał i powiedział: my was oświecimy. Pojawiły się, bo jest taka opcja, żeby energia była tańsza. Fotowoltaika odpowiada na realny problem cen prądu.
No dobrze, ale jak przypomnimy sobie bardzo sensowną „piątkę dla zwierząt”, której założenia i regulacje akurat często się pokrywały z postulatami lewicy, to przypomnimy sobie opór wobec ustawy. A przecież nie napisała jej „Gazeta Wyborcza”, tylko Jarosław Kaczyński.
Mam wrażenie, że wiele spraw tego rodzaju można przeprowadzić tylko oddolnie, na zasadzie dojrzewania do pewnych zachowań poprzez naśladownictwo – bo u nas zasada „wolnoć Tomku w swoim domku” jest jednak głęboko zakorzeniona. Dobrze to widać po kwestii sortowania odpadów. Kiedy na mojej ulicy wprowadzono sortowanie śmieci, widać było różnice w ilości wykładanych kolorowych worków zależne od statusu – raczej społecznego niż materialnego – danego gospodarstwa domowego. Teraz to się wyrównało.
Skazuje nas na bardzo powolne, „organiczne” zmiany, blokowane przez zastane przyzwyczajenia, nawet jeśli w ogóle nie przystają do obecnej epoki.
Społeczność wiejska w naturalny sposób będzie zawsze bardziej zachowawcza, a to dlatego, że wszyscy bardziej wyrywni i otwarci na świat pierwsi z niej wyjeżdżają.
Dzień dobry, czy są jakieś nowości? Przystawki w wyborczym menu
czytaj także
Ponadto istotną cechą społeczności wiejskich było zawsze poczucie zagrożenia przez siły zewnętrzne: wojsko, urzędnicy, poborcy podatkowi, ktokolwiek, kto grabi, napada lub po prostu zaburza nam świat i każe żyć inaczej. To się też przekłada na sceptycyzm wobec różnych nowinek.
Ale przecież wieś też się zmieniała w czasie, to nie jest skansen.
Ale te zmiany – to jest druga rzecz – wymagały odpowiednich, swojskich nośników, dlatego taką wielką rolę w modernizacji wsi odgrywali wiejscy nauczyciele. Ci, którzy zdobyli wykształcenie jako chłopskie dzieci, więc byli traktowani jako ktoś nasz – choć z tych bardziej odważnych, więc budzili respekt. Stąd też historyczne ruchy ludowe, takie jak w Galicji, były lepiej zakorzenione na wsi niż ruch narodowy, organizowany odgórnie przez zamożnych ziemian. Bo wśród ludowców dominowały dzieci chłopskie wysłane na naukę do miasta przez szlachtę, po rabacji – tylko z nadzieją, że przez to będzie „ze szlachtą polską polski lud”, a tymczasem oni już działali na własny rachunek.
No i po trzecie, ja mam wrażenie, że tym wszystkim modernizatorom, zwłaszcza na Lewicy, brakuje podejścia w duchu… ekologii społecznej. Czegoś, co najzwięźlej ujmuje dewiza państwa Luksemburg – mamy prawo pozostać tym, kim jesteśmy.
**
Jarosław Flis – doktor habilitowany nauk społecznych, socjolog, publicysta, komentator polityczny. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki, public relations oraz kwestiach związanych z zarządzaniem instytucjami publicznymi.