Świat

Pięć najważniejszych protestów 2019 roku

Rok 2019 był rokiem masowych protestów. Te najgłośniejsze – w Algierii, Boliwii, Chile, Egipcie, Ekwadorze, Francji, Gazie, Haiti, Hongkongu, Indonezji, Iraku, Iranie, Katalonii, Kolumbii, Libanie, Nikaragui, Stanach Zjednoczonych, Sudanie, Wenezueli i Zimbabwe – łączą żądania ekonomiczne z pragnieniem odzyskania demokratycznego wpływu na własny los. A jednak największe wrażenie mogły zrobić wielomilionowe demonstracje i strajki dla klimatu, organizowane niemal wszędzie na świecie. O pięciu z tych wielkich akcji pisze Jan Rojewski.

Hongkong

Protesty, które trwają od czerwca w Hongkongu, można zaliczyć do jednych z największych na świecie w minionym roku, ale też najbardziej medialnych. Zatłoczone ulice pokryte billboardami i telebimami znacznie bardziej przypominają zachodni świat niż ulice Chartumu czy Bagdadu. Ba, Hongkong stał się wręcz wizytówką tego, czego wielu z nas od Zachodu już nie chce: filozofii mówiącej, że „mniej rządu, a więcej rynku” przyniesie społeczeństwu korzyści. I choć przez lata tamtejsi urzędnicy zastrzegali, że wręcz nie mają na co wydawać nadwyżek budżetowych, to dlatego, że nie zamierzali obniżać kosztów życia w mieście. Hongkong stał się miejskim kuriozum z siedmiomilionową społecznością, piątym co do wielkości portem morskim świata oraz największym na świecie  lotniskiem towarowym. Furtką prowadzącą do chińskiej gospodarki, posiadającą jednak własną walutę (dolar hongkoński), prawo i system podatkowy. Symbolem tej wyspy kapitalizmu stały się nanomieszkania – lokale liczące mniej niż 18,5 metra kwadratowego, za które i tak trzeba płacić astronomiczne czynsze (w tym kontekście warto obejrzeć horror Wymarzone mieszkanie z 2010 roku).

Demokracja i życie ludzi w Hongkongu? Bogowie globalizacji mają to w nosie

Skąd więc protesty w tym „raju dla bogaczy”? Wszystko zaczęło się w 1842 roku, gdy Chiny podpisały z Wielką Brytanią w Nankinie traktat kończący I wojnę opiumową. Na mocy traktatu Chiny zlikwidowały kontrolowaną przez dynastię Qing gildię kupiecką, mającą do tej pory monopol na handel z Europejczykami, otworzyły dla Wielkiej Brytanii pięć portów, a Hongkong przekazały we władanie brytyjskiemu imperium. Kolonialny apetyt rósł w miarę jedzenia, w związku z czym wkrótce znaleziono pretekst do nowej wojny i ostatecznie sprowadzono Chiny do roli półkolonii. W 1898 roku zmieniono zapisy wcześniejszych umów – od tej pory Brytyjczycy wzięli Hongkong w dzierżawę na 99 lat, a w zamian powiększyli rozmiary swojej kolonii o tzw. Nowe Terytoria, stanowiące dzisiaj największą część prowincji.

Zalążek przyszłego cudu gospodarczego przyniosły lata 50., gdy na skutek wojny domowej w Chinach do Hongkongu zaczęli napływać uchodźcy, otwierały się manufaktury, rozwijał się drobny handel, a znaczenie portu rosło. To moment, w którym ścieżki rozwoju obu państw rozeszły się na dobre. I choć komunistyczne Chiny szukały pretekstu do przejęcia kontroli nad wyspą, stało to dopiero w 1997 roku, gdy brytyjska dzierżawa wygasła. Udało się to między innymi dzięki doktrynie „jeden kraj, dwa systemy”, która zapewniła Hongkongowi autonomię wewnętrzną do 2047 roku. Dopiero wtedy ma nastąpić ostateczne połączenie obu krajów.

Big Brother spotyka Big Data. Oto najbardziej totalna technologia władzy w historii ludzkości

Jednak rządzone od 2013 roku przez Xi Jinpinga Chiny nie zamierzają ukrywać swoich imperialnych ambicji, a tym bardziej czekać aż do 2047 roku. Pięć lat temu Stały Komitet OZPL, sprawujący najwyższą władzę ustawodawczą w Chinach, postanowił poważnie naruszyć demokratyczność hongkońskich wyborów. Skończyło się to rozruchami ochrzczonymi „rewolucją parasolek”, podczas których demonstranci m.in. zablokowali dzielnicę finansową i zajęli kilka ważniejszych urzędów na wyspie. Sama społeczność Hongkongu dość poważnie spolaryzowała się wobec zamieszek. Młodsi, tzw. żółci, chcieli protestować bez względu na konsekwencje, za to starsi, tzw. niebiescy, obawiali się, że jeśli Hongkong nie przestanie protestować, to na tamtejszych ulicach szybko pojawią się chińskie czołgi.

Tamtą rundę wygrał Pekin. W 2019 roku do wybuchu protestów doprowadziła próba wprowadzenia nowego prawa, które pozwalałoby na ekstradycję hongkońskich obywateli w głąb Chin. Potem protestujący dołączyli kolejne postulaty, w tym wzmocnienie ochrony przed brutalnością policji, a także uniezależnienie Hongkongu od władzy centralnej w Pekinie. Na przełomie lipca i sierpnia zorganizowano strajk powszechny, a walki z policją przeniosły się na ulice. Ich zdjęcia obiegły świat, bo hongkońscy studenci zadziwiali swoją pomysłowością, strzelając do policji z łuków czy konstruując katapulty.

Oto 5 najważniejszych wydarzeń na świecie w tym roku

Uzbrojeni w lekkie kije trekkingowe demonstranci nie poddali się mimo brutalności policji i mimo wiadomości o tym, że Chiny wysyłają na południe wojsko. Jeśli ktoś zapyta, czy ci młodzi ludzie nie wiedzą, jak beznadziejne jest państwo, którego tak zaciekle bronią, to śpieszę z odpowiedzią, że wiedzą, ale nie mają innego. Szukając źródła ich zaciekłego oporu, należy wrócić do ich korzeni, bo w większości to potomkowie uchodźców, którzy uciekli z Chin albo przed wojną, albo przed maoistowską rewolucją kulturalną.

Dziś jest mało prawdopodobne, żeby Pekin zdecydował się na krwawe rozwiązanie konfliktu. Taka interwencja u stóp jednej z największych giełd świata mogłaby bowiem zachwiać stabilnością władzy samego Xi Jinpinga. Za niecały miesiąc odbędą się wybory w Tajwanie, który także (choć w inny sposób) obejmuje doktryna „jednego państwa, dwóch systemów”. Gdyby wydarzenia z Hongkongu przybrały zły obrót, Tajwan mógłby wymknąć się Chinom z rąk. Dlatego hongkońską wolność będą konsumować stopniowo. W Hongkongu trwa regularna walka między wyspą a lądem, tym, co autorytarne, a tym, co demokratyczne, między wolnością wypowiedzi a orwellowskim światem pełnej inwigilacji.

Santiago, Chile

Tę sytuację każdy z nas może sobie z łatwością wyobrazić. Miasto podnosi ceny biletów komunikacji miejskiej. Grupa młodzieży ignoruje podwyżkę i skacze przez barierki w metrze. Dołączają do nich następni. Po kilku dniach niemal wszyscy jeżdżą bez biletu, a kontrolerzy płaczą z bezsilności. Wreszcie ludzie opuszczają zbiorkomy i wychodzą protestować przeciwko rządowi. W mgnieniu oka plądrowane są supermarkety, a władza wysyła na ulicę wojsko. Rząd pluje sobie w brodę, pytając retorycznie, czy naprawdę było warto to zrobić dla tych cholernych 30 pesos.

Brzmi jak historia opowiedziana w nominowanych do Oscara przed kilkoma laty Dzikich historiach, ale wydarzyła się naprawdę. A wydarzyła się dlatego, że chilijscy obywatele byli już naprawdę porządnie wkurzeni. Nie sposób im się dziwić, patrząc na tamtejszą gospodarkę. Na pierwszy rzut oka to jedno z najbogatszych państw regionu – należy do OECD, a dochody per capita są tam wyższe niż w sąsiednich krajach. Ma rozbudowaną klasę średnią, a bieda nie jest tam tak dojmująca jak w innych krajach Ameryki Łacińskiej.

Chile: krach wolnorynkowej dystopii

O co więc chodzi? Jeśli spojrzymy na zdjęcia z zamieszek w Santiago, to nie zobaczymy na nich mieszkańców slumsów. Zobaczymy studentów lub świeżo upieczonych absolwentów, których dochody nie nadążają za rosnącymi cenami. Ich bunt wymierzony jest w państwo, które nie potrafiło zbudować funduszy emerytalnych ani porządnego powszechnego systemu edukacji i ochrony zdrowia. Bo te, które są, działają mizernie. Jeśli kogoś stać, wysyła dziecko do prywatnej szkoły i zabiera na prywatną wizytę do lekarza. Pod tym względem sytuacja Chilijczyków jest podobna do sytuacji Polaków, tyle że bardziej ekstremalna.

„Neoliberalizm narodził się w Chile i umrze w Chile” – głosi transparent, który widzę na zdjęciach z protestów. Stan dzisiejszej gospodarki to efekt dyktatury Augusto Pinocheta, który 11 września 1973 roku doprowadził do zamachu stanu i przejęcia władzy. Nie działał sam. Poza wsparciem wojska i CIA Pinochet otrzymał także merytoryczne zaplecze w postaci „Chicago Boys” – grupy ekonomistów wyuczonych przez guru liberalnej ekonomii Miltona Friedmana. Recepta Chicago Boys na recesję gospodarczą w państwie nad Pacyfikiem była prosta – prywatyzować wszystko, co się da.

„Neoliberalizm narodził się w Chile i umrze w Chile” – głosi transparent, który widzę na zdjęciach z protestów.

W latach 1973–1980 liczba kontrolowanych przez państwo przedsiębiorstw spadła z 300 do 24. Przyniosło to efekty w postaci dynamicznego wzrostu PKB i nobla dla Friedmana. Najważniejsze firmy w kraju przejmował pinochetowski establishment, a państwo dezerterowało z kolejnych obszarów, choćby takich jak edukacja wyższa. Chłopcy z Chicago wierzyli, że jeśli pozwolą na otwieranie prywatnych uczelni, to te wkrótce wyrosną w całym kraju, a studenci będą je opłacać przy pomocy kredytów.

Mimo że rządy Pinocheta skończyły się w 1990 roku, Chile wciąż pozostaje we władaniu establishmentu, który dorobił się w jego epoce. Za przykład może posłużyć Julio Ponce Lerou, który był zięciem dyktatora, a dziś jest miliarderem kontrolującym jedno z największych chilijskich przedsiębiorstw wydobywczych (Sociedad Química y Minera, sprywatyzowane w latach 80.).

W Chile podział na lepszych i gorszych jest nie tylko ekonomiczny, ale też rasowy

Podczas protestów przetaczających się przez siedmiomilionowe Santiago obok postulatów walki z nierównościami pojawia się jeszcze jeden – zmiany konstytucji. Obecna pochodzi z 1980 roku. W swojej pierwotnej formie delegalizowała działalność lewicowych partii i zaznaczała przewodnią rolę wojska. Naniesienie w niej poprawki wymagało trzech piątych głosów kongresu, po wecie prezydenta już trzech czwartych, a potem taka zmiana mogła być jeszcze odwołana przez Trybunał Konstytucyjny. Mimo to od zakończenia rządów Pinocheta udało się wprowadzić kilkadziesiąt poprawek. Dziś Chilijczycy uważają, że nadszedł czas na napisanie ustawy zasadniczej od nowa.

Rząd nie mówi nie. Niepokoje rozlały się jednak poza stolicę kraju, a pomniki konkwistadorów – najbardziej trwałego symbolu starego porządku – są obalane od granicy z Peru po przylądek Horn. Wstępnie referendum konstytucyjne zaplanowano na kwiecień 2020 roku.

Indonezja

Gdy mowa o protestach w Indonezji w minionym roku, warto dopytać, o które dokładnie chodzi. Czy o te w Papui, spowodowane nazwaniem grupy tamtejszych studentów małpami, czy o te w dużych miastach na zachodzie kraju, skierowane przeciwko nowym przepisom, które mają m.in. penalizować seks przedmałżeński.

Można powiedzieć, że w Indonezji ile wysp, tyle problemów. Ten największy wyspiarski kraj świata ma 262 miliony mieszkańców dzielących się na setki grup etnicznych. 80 procent ludności zamieszkuje wyspy na zachodzie, takie jak Jawa i Sumatra. Ludność mieszkająca na wschodzie kraju, głównie papuaska, jest biedniejsza, mówi w innym języku i jest systemowo dyskryminowana przez państwo. I choć dewiza Indonezji brzmi „jedność w różnorodności”, to śmiało można powiedzieć, że rząd nigdy nie traktował tych słów poważnie.

Czy będzie alert LGBT w Tinderze przy wjeździe do Polski?

16 sierpnia w położonym na Jawie mieście Surabaja pojawiła się plotka mówiąca, że mieszkający w akademiku papuascy studenci spuścili flagę Indonezji do kanalizacji. Jako że 17 sierpnia wypada Dzień Niepodległości Indonezji, sytuacja zrobiła się wyjątkowo napięta. Akademik został otoczony przez indonezyjskich nacjonalistów lżących Papuasów. Przybyłe na miejsce służby porządkowe zamiast pomóc studentom, wrzuciły do budynku gaz łzawiący i wyciągnęły ich ze środka. Wkrótce przemoc rozlała się na inne miasta.

W odpowiedzi mieszkańcy Papui Zachodniej zaczęli masowo wychodzić na ulicę. Doszło do podpaleń budynków rządowych, a demonstranci nieśli flagę Gwiazdy Porannej i skandowali hasła niepodległościowe. Władze w Dżakarcie wydawały się zaskoczone skalą protestów. W odpowiedzi prezydent Joko Widodo wygłosił orędzie, w którym namawiał do wzajemnego (sic!) wybaczenia. Jednocześnie władze postanowiły na wszelki wypadek odciąć Papuasom dostęp do mediów społecznościowych.

Jak dalej potoczy się ich los? Do tej pory rząd w Dżakarcie udowodnił, że zależy mu na zachowaniu status quo. W tym celu wykorzystywał urzędników papuaskiego pochodzenia, którzy łagodzili sytuację w regionie. Demonstracje, które wybuchły na przełomie sierpnia i września, straciły swój impet, jednak jest pewne, że ich zakończenie nie uspokoi emocji na długo, a temat papuaskiej niepodległości wkrótce powróci.

Niepokoje na wschodzie to zresztą niejedyny powód do niezadowolenia dla prezydenta Indonezji. W minionym roku musiał się także zmierzyć z falą protestów studenckich wywołaną nagłymi i głębokimi zmianami prawa. Obejmowały one m.in. penalizację seksu przedmałżeńskiego, zaostrzenie prawa aborcyjnego i złagodzenie wyroków za korupcję. Niektóre media pisały, że to próba wprowadzenia „szariatu tylnymi drzwiami”, ale Indonezja – choć to największy kraj muzułmański na świecie – jest zbyt złożonym organizmem, by stać się państwem wyznaniowym, co zresztą nie byłoby obecnej administracji na rękę. Nowe prawo należy traktować raczej jako skręt w stronę autorytaryzmu (kary za znieważenie głowy państwa i symboli narodowych), przy jednoczesnym pójściu na rękę fundamentalistom.

Irak

Od czasu obalenia dyktatury Saddama Husajna Irak nie może zaznać spokoju. Gdy się wydawało, że najgorsze ma za sobą, Al-Kaida Iraku i Lewantu (która później przekształciła się w ISIS) zaczęła rozgrywać konflikty między szyitami i sunnitami, prowadząc państwo na skraj wojny domowej. Powstanie Państwa Islamskiego doprowadziło niemalże do podziału kraju na trzy części: kurdyjską, sunnicką – będącą de facto terytorium ISIS – i szyicką, wspieraną przez Iran („Washington Post” podał, że Iran przeznaczył na pomoc wojskową dla szyitów miliard dolarów). Po upadku Państwa Islamskiego kontrola nad państwem jest dzielona (w teorii) między przedstawicieli trzech stronnictw, ale de facto władzę sprawują szyici.

Pogłoski o pokonaniu Państwa Islamskiego są mocno przesadzone

Protesty, które wybuchły w Bagdadzie wczesną jesienią i trwają do dziś, mają zróżnicowane podłoże. Z jednej strony Irakijczycy czują, że dotychczasowy podział władzy to fikcja, i mają świadomość, że ich państwo coraz bardziej przypomina irańską marionetkę. Z drugiej zaś strony są zmęczeni ciągłymi wstrząsami i chcieliby mieć szansę na lepsze życie niż to, które bezustannie przerywają krwawe konflikty wewnętrzne i zewnętrzne.

25 września w Bagdadzie na ulicę wyszli absolwenci uczelni wyższych, którzy domagali się zatrudnienia. Rząd zareagował nad wyraz brutalnie, czym tylko zaognił konflikt i sprawił, że rozszerzył się on na inne miasta. Patrząc na przebieg protestów, ich brutalność (snajperzy ustawieni na dachach strzelają do demonstrantów, furgonetka wjechała w tłum, ciągłe użycie gazu) i liczbę ofiar śmiertelnych, łatwo można dojść do wniosku, że życie ludzkie przestało mieć w Iraku wielką wartość. Wszystko wskazuje na to, że rząd będzie dalej zabijał, kompromitował się i bronił do ostatniego pocisku, ale to nie zmieni sytuacji Irakijczyków. Dwadzieścia pięć procent młodych ludzi nie ma pracy, żeby cokolwiek załatwić, należy dać kopertę z pieniędzmi, wielu mieszkańców jest odciętych od kanalizacji. Nie zanosi się na to, by ta sytuacja miała ulec zmianie, bowiem im słabszy Irak, tym bardziej zależny od Iranu.

Francja i strajk klimatyczny

Czy o żółtych kamizelkach powiedziano już wszystko? Przynajmniej próbowano. Nie chcę pisać frazesów, że Michel Houellebecq to wszystko przewidział (to zresztą nie jest prawda), powtarzać głupot o tym, że Francja upada, ani wytykać, że podczas protestów rozgrywane są nastroje antysemickie. Zamiast tego warto chyba przypomnieć, od czego to wszystko się zaczęło. W październiku 2018 roku Francja zastrajkowała przeciwko podatkowi ekologicznemu. Najbardziej poczuli się nim dotknięci kierowcy, bowiem skutkował on podwyżkami cen paliwa, które przełożyłyby się na podwyżki cen wszystkich towarów i usług. Żółte odblaskowe kamizelki wożone w samochodach założyli ci, którzy nie zamierzali jechać tego dnia do pracy. I choć z czasem protest odkleił się od swoich pierwocin, to warto o tym pamiętać.

Rok żółtych kamizelek

Emmanuel Macron wymyślił podatek uderzający we wszystkich, także tych najbiedniejszych. Ktoś mógłby powiedzieć, że robił to w dobrej wierze, bo chodziło przecież o dobro wspólne i walkę ze zmianą klimatu. Tę można jednak prowadzić na inne sposoby, choćby poprzez dopłaty do wymiany samochodu na mniej zanieczyszczający środowisko (taki system działa już we Francji i w Niemczech). Cena paliwa jest dla każdego taka sama, siłą rzeczy jej podwyżka mocniej uderza w tego z chudszym portfelem.

Żółte kamizelki, zbierające się w soboty, udowodniły kilka rzeczy. Po pierwsze, można skutecznie strajkować, nie wiążąc się z konkretną siłą polityczną. Partie próbowały co prawda przejąć wytworzoną na ulicach energię, ale poniosły porażkę, nie potrafiąc zapanować nad różnorodnym tłumem złożonym z przedstawicieli zubożonej i wkurwionej klasy średniej. Po drugie, żółte kamizelki pokazały, że presja ma sens: rząd Édouarda Philippe’a nie dość, że wycofał się z podwyżki, to jeszcze (choćby wyłącznie z przyczyn wizerunkowych) zaczął zwracać uwagę na najbiedniejszych i zaproponował nowe rozwiązania mające prowadzić do neutralności klimatycznej (podatek lotniczy).

Żółte kamizelki udowodniły, że można skutecznie strajkować, nie wiążąc się z konkretną siłą polityczną.

Po trzecie wreszcie, przebieg protestów żółtych kamizelek świadczy o wysokiej świadomości klasowej protestujących – i choć pojawiają się głosy, że Francuzi pochodzenia arabskiego nie podłączyli się do protestów, bo już na starcie czuli się z nich wykluczeni, to nie przypadek, że ostrze gniewu paryżan spadło na banki i luksusowe sklepy. Symbolizowały one życie elit w kokonie luksusu, podczas gdy mieszkańcy miasta borykają się z drogimi czynszami, przez co stają się ofiarami systemowego wypychania na przedmieścia.

W tym sensie protest żółtych kamizelek we Francji i Młodzieżowy Strajk Klimatyczny, który objął niemal cały świat, to awers i rewers tej samej monety. Oba ruchy wyrażają sprzeciw wobec toksycznego stylu życia, który doprowadzi nas na skraj katastrofy, tak społecznej, jak i ekologicznej. I jeśli można zakończyć ten tekst jakiś pozytywnym akcentem, to chyba właśnie wspominając o tym, że ten drugi ruch już odniósł sukces. „Piątki dla przyszłości” to nie tylko dowód na międzynarodową jedność między młodymi ludźmi na całym świecie, ale także wydarzenie, który realnie przyczynia się do zmiany świadomości Europejczyków i wpływa na decyzje polityczne. Za dowód na pierwszą tezę niech posłużą notowania Zielonych w Niemczech, druga broni się przez decyzje europejskiego szczytu klimatycznego i plan osiągnięcia neutralności emisyjnej do 2050 roku.

Greta Thunberg: Dlaczego znów strajkujemy?

czytaj także

Greta Thunberg: Dlaczego znów strajkujemy?

Greta Thunberg, Luisa Neubauer, Angela Valenzuela

Czytając o protestach mających miejsce na całym świecie w minionym roku, trudno nie wrócić myślami do Polski i demonstracji przeciwko PiS-owskiej deformie sądownictwa. Te, jakkolwiek słuszne, nie mobilizują ani naprawdę wykluczonych, ani zubożonej klasy średniej. Ich postulatów nie da się odnieść do bieżącego życia – do braku miejsc w domach opieki społecznej, czekania miesiącami na wizytę u specjalisty czy braku tanich mieszkań. Zarówno protesty w Chile, jak i ruch żółtych kamizelek pokazują, że łączenie pozornie niezwiązanych ze sobą tematów wcale nie musi wyjść źle. Ba, być może tylko dzięki takim sojuszom ruchom społecznym udaje się niekiedy odnieść sukces.

 

**
Jan Rojewski – poeta, dziennikarz. Autor tomu poetyckiego Ikonoklazm (2018), za który otrzymał nominację do Nagrody Poetyckiej Silesius oraz Nagrody Literackiej Gdynia. Publikował m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Rzeczpospolitej”, „Dzienniku Gazecie Prawnej”, „Onecie”, „Tygodniku Powszechnym”, „Miesięczniku Znak”. Stale współpracuje z „Polityką”. Obecnie pracuje nad książka reporterską.

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij